Polskie wdowy

Trumnę wybiera żona. Statystyki mówią, że przeżywa męża nawet o pięć lat, więc to ona organizuje pogrzebowe rytuały. Dalej jest stypa, spadkowe formalności, i życie toczy się dalej. Życie po.

06.03.2017

Czyta się kilka minut

 / Rys. Joanna Rusinek
/ Rys. Joanna Rusinek

​Najpierw oswajanie domu bez jego obecności. Decyzja, co zrobić z rzeczami: oddać biednym czy zostawić na pamiątkę. Zapach po człowieku unosi się w każdym pomieszczeniu, nie da się go zamknąć w puszce i wystawić za okno. Pierwsza noc, pierwsze śniadanie. Pierwszy tydzień, pierwszy miesiąc. Pierwsze święta. Pierwszy rok według standardowych procesów psychologicznych powinien domykać czas żałoby. Jednak klamra 12 miesięcy jest grubo na wyrost. Każda żałoba ma swoje tempo, dramaturgię i emocjonalną gęstość. Matka z małoletnimi dziećmi doświadcza jej inaczej niż kobieta bezdzietna czy otoczona gromadką wnuków. Nagła śmierć nie pozwala na stopniowe oswajanie się z ostatecznością tak jak przewlekła choroba. Inne emocje pojawiają się, kiedy odchodzi młody człowiek, inne kiedy gaśnie ktoś starszy. Tylko stres jest wspólnym mianownikiem.

Ann Birch i Tony Malim, amerykańscy psychologowie, ułożyli skalę stresu związanego ze śmiercią, rozwodem i separacją. Największy wiąże się właśnie ze śmiercią współmałżonka. Przyjmując jego natężenie za 100, dwóm pozostałym towarzyszą wartości 73 i 65. Skazanie na więzienie uzyskało wartość 63, taką samą śmierć innej niż partner osoby z rodziny.

Niewidoczne

Według ostatniego spisu powszechnego w Polsce jest około 2,5 mln wdów i 430 tys. wdowców. Rozpoznawalne w grupie znajomych, dla społeczeństwa niezauważalne, bo często w zaawansowanym wieku, a zawsze z potrzebami, które nie wiadomo jak zaspokoić. Ubogie, ledwo wiążące koniec z końcem: status materialny po śmierci drugiej połowy leci na łeb na szyję. Mają problemy z uzyskaniem kredytu czy z obowiązkiem spłaty długów zaciągniętych przez zmarłego męża. Czasem muszą samodzielnie wychowywać i utrzymywać dzieci, bez dostatecznej pomocy ze strony państwa, nie wspominając o wsparciu psychicznym.

I jeśli statystyki podają, że kobiety dłużej żyją od mężczyzn, to jednocześnie wskazują, że od mężatek krócej żyją wdowy. Choć to właśnie wdowy stawiają opór spychaniu ich na margines życia: zapisują się na uniwersytet trzeciego wieku, uczą się języków, są stałymi bywalczyniami bibliotek.

Z badań wynika, że mężczyźni po śmierci żony słabiej radzą sobie z samotnością. Zapadają się w sobie, poddają marazmowi, topią smutek w kieliszku. Paradoks tkwi w tym, że najbardziej przejmujące teksty o wdowieństwie wyszły spod ich pióra. Sándor Márai w „Dziennikach” kolejne akapity poświęca pustce, która po odejściu Loli rozsadziła jego egzystencję. C.S. Lewis w „Smutku”, żegnając się z Joy Gresham, uzmysławia, że intensywność przeżywania stanu wdowieństwa jest zwierciadłem, w którym przegląda się uczucie pielęgnowane za życia. „Żałoba to nie jest zniszczenie miłości w małżeństwie – pisał autor „Opowieści z Narnii” – lecz jedna z jej normalnych faz, jak miodowy miesiąc. Pragniemy przeżyć nasze małżeństwo dobrze i wiernie także i w tej fazie”.

O doświadczenie wdowieństwa zapytałam trzy kobiety. Anna ma 70 lat i jest emerytowaną archiwistką. Wychowała dwójkę dzieci i ma pięcioro wnuków. Ciepła, otwarta, uśmiechnięta. Kinga ma 44 lata, jest mamą Franka i Karola. Polonistka z liceum prezentek w Krakowie, w ekspresji przypomina Krystynę Jandę z czasów kina moralnego niepokoju. Urszula w październiku będzie obchodzić 70. urodziny. Nauczycielka polskiego na emeryturze. Mówi spokojnie i z rozwagą.

Anna

Jakby ktoś ściągnął ze mnie tonę – to pierwsze uczucie po jego śmierci. Leczenie, nadzieje, ich tracenie, odzyskiwanie, znowu tracenie, i tak przez dziewięć miesięcy niesłabnącego napięcia psychicznego. W końcówce ogromnie cierpiał. Więc ulga, że już go nie boli. Ale też ulga z innego powodu: nikt mi już nic nie będzie kazał. Obiad ugotuję lub nie, z psem wyjdę, kiedy zechcę.

Edka pochowałam sześć lat temu, 41 lat byliśmy małżeństwem. Sporo, choć są pary z dłuższym przebiegiem. I lepszą jakością związku. Bo myśmy tworzyli trudny – mąż był furiatem, mówiąc delikatnie. Ja wolałam wolniejsze życie, on szybsze, ja ceniłam przewidywalność, on spontaniczność… Starał się, umiał dać wsparcie, lecz był zakładnikiem swojej apodyktyczności.

Pół roku trwała moja żałoba, taka najintensywniejsza. W łóżku zawsze spałam od skraja, on od ściany, na której, odkąd pamiętam, była plama. Kiedy kładłam się już sama, ile razy na nią spojrzałam, tyle razy łzy mi płynęły. Śni mi się często: ani dobrze, ani źle. Budzę się i myślę: „Może on jednak żyje? Tak wszystko było realne”.

Jeśli teraz jest mi w czymś trudno, to w domowych sprawach typu „napraw, wymień, dokręć”. Na pewno żyję spokojniej, nie spieszę się. Cieszę się wnukami. Lubię rano patrzeć przez okno na sikorki skubiące słoninę. Odnowiłam kontakty z dziewczynami z liceum. Widzę jedno: jak kobieta z mojego pokolenia zostaje wdową, nie myśli o tym, by znowu być z facetem. Dość się nasłużyła, na starość chce odpocząć. We wdowieństwie przechodzi na emeryturę od poddaństwa… Tak, dobrze, pani słyszy, od poddaństwa w małżeństwie.

Kinga

Franek kopnął nogą w szafę i dostał histerycznego płaczu. Też chciałam się rozpłakać i głośno krzyczeć, ale powstrzymał mnie Karol: zaniepokojony patrzył to na brata, to na mnie. On miał rok, ja 31 lat, Franek – siedem, a Paweł w chwili śmierci – 35. Wtedy, ze względu na Karola, połknęłam łzy. Okazało się, że na 12 lat.

W pierwszym roku po śmierci Pawła Franek musiał w przyspieszonym tempie wydorośleć. Dużo rzeczy robił sam, bo ja w pracy lub z Karolem. Gdy przechodził przez ulicę, mogło go potrącić auto. „Co się stanie, jak umrze? Będzie bliżej ojca” – tłumaczyłam sobie. I wiedziałam, że się z tym pogodzę, bo on go tam przywita… Sądzę, że to będzie pierwszy człowiek, którego i ja spotkam po śmierci.

Jeśli jedną śmierć przeżyjesz dogłębnie, to masz ją przerobioną na każdą kolejną. Ale tak czujesz wyłącznie w żałobie. Gdy wracasz do życia, to podejmujesz ryzyko utraty na nowo tego, kogo kochasz. Decydujesz się na wachlarz wszystkich emocji od radości po rozczarowanie, od bliskości po oddalenie.

Paweł był aktorem, miał premierę, poszedł zagrać. Wydawało mu się, że jest zmęczony, a był chory. Grypa. Rezultat: mięsień poprzeczny lewej komory serca zniszczony. Po dziewięciu latach leczenia przeznaczony do transplantacji. Czy bał się śmierci? Nie wiem. Ale wiem, że z lękiem egzystencjalnym został sam. Bał się o naszą przyszłość. Więcej zarabiał, przede wszystkim był głową rodziny… Po jego śmierci ogromną ofiarnością wykazali się przyjaciele. Paweł nie zostawił mi w spadku pieniędzy, ale coś wartościowszego: ludzi. W „Plebanii”, gdzie grał Romusia, od producentów usłyszał: „Będziemy ci płacić przez rok, dopóki po operacji nie okrzepniesz i nie wrócisz na plan”. Dla niego to był luz. Jestem bardzo wdzięczna producentom, bo zachowali się jak ludzie. A gdy Paweł umarł, to nie przestali być ludźmi, tylko przez dwa lata płacili – w skali filmu śmieszne kwoty, ale dla mnie to była konkretna pomoc. Wiem, że teraz powiem coś bulwersującego, ale ja na śmierci Pawła nie zarobiłam tyle, co bliscy tych, którzy zginęli w katastrofie smoleńskiej.

W Polsce są tysiące innych wdów, których życie skończyło się w chwili śmierci męża. Umarł taki sam obywatel jak ten, który leciał w kwietniu 2010 r. na uroczystości do Katynia. W każdym razie to stryj spłacił mój niewielki kredyt, a nie państwo.

W pewnym momencie dowiadujesz się, że masz prawo do zapomogi. Ale napisanie takiego podania nie jest łatwą sprawą. Ryje godność. Co ją jeszcze ryje? Brak zaufania innych mężatek: jesteś sama, możesz poderwać mojego męża. Czytałam o tym w szmatławej literaturze, a na własnej skórze doświadczyłam dość późno. Ryje ją także facet, który stwierdza, że wygodny jest romans z tobą, bo masz już dzieci, jesteś niezależna i tylko potrzebujesz, by cię przytulić.

Rok 2004, 12 września, niedziela, dowiaduję się, że nie żyje. I doświadczam kosmicznej pustki. Myślę: „Zaraz, to on nie jest już na ziemi? Przestały go obowiązywać prawa fizyki, które mnie nadal obowiązują? Już nigdy nie zobaczy wschodu i zachodu słońca?”. Strata, która nazywa się śmierć, polega na tym, że człowiek znika z tego wymiaru. I z tym sobie nie radzisz, bo to jest nieodwracalne.

Dwa, trzy razy w trakcie choroby mdlał… Mówił: „Kinga, jak odlatywałem, czułem ulgę, wyzwalałem się z ciała”. Te słowa po jego śmierci dawały mi ukojenie. I jeszcze szukałam go w literaturze. Czytałam Mertona, Lewisa, Poświatowską, teksty, które pomagały mi nazywać to, czego ja nie potrafiłam.

Z rzeczy Pawła zostawiłam skórzaną kurtkę, z myślą, że chłopcy będą w niej chodzić, ale na razie ona dla nich jest niemodna. I jeszcze kanarkowy krawat ze ślubu.

W rytuał chowania człowieka wkradają się elementy z teatru absurdu. Na przykład przygotowywanie ubrania do trumny: wybór garnituru, skarpetek, butów… No i majtki dla trupa. Paweł lubił kolorową bieliznę, zresztą to były prezenty ode mnie. A po jego śmierci zawiodło mnie poczucie humoru: ubrałam go w poważne, czarne slipy. Myślałam: „Przecież nie pochowam męża w majtkach w kwiaty”. Rok później już żałowałam.

Dla medycyny był ciekawym przypadkiem, przeszedł dwie sekcje zwłok. By żyć, dostał serce od kogoś, kto umarł – mężczyzny, którego rodzina na to się zgodziła. Modlę się za nich wszystkich, uważam, że w Kościele powinno się więcej o tym mówić. Gdyby mnie czy moim dzieciom coś się stało, to ze względu na pamięć o Pawle też bym się na ten krok zdecydowała.

Życie po śmierci Pawła okazało się wygodniejsze. Bo codzienność z chorym człowiekiem łatwa nie jest: ma się inne poczucie bezpieczeństwa, trzeba wszystko organizować pod niego, choćby to, by tylko raz dziennie wychodził po schodach do mieszkania na drugim piętrze. To po pierwsze. A po drugie: dzieci łatwiej wychowuje się samodzielnie, bo nikt się w to nie wtrąca. Tylko że absolutnie nie można powiedzieć tego wdowie. Jak coś takiego słyszałam, doświadczałam bólu na granicy pogardy. Maurer w „Psach” mówił: „Co ty, k…, wiesz o życiu?”, mnie się cisnęło na usta: „Co ty, k…, wiesz o samotności?”.

We wdowieństwie kobiecość jest zaskoczona właśnie samotnością. Wracałam do domu – z teatru, wernisażu, spotkania – i nie czekał na mnie mąż… „Panie Boże – myślałam – w końcu ktoś się powinien pojawić, jeśli mam wychowywać dzieci w normalnym związku: dwa plus dwa. Przecież wszyscy wkoło, włącznie z Kościołem, ustalili, że do wychowania potrzebny jest ojciec i matka”.

Ale to jest i nieuczciwe, i nieprawdziwe. Dzieci zawsze mogą iść na grób ojca, który jest namacalnym śladem jego obecności.

W każdą rocznicę śmierci przyjaciele najpierw uczestniczą w mszy za Pawła, a potem idziemy do mojego domu na stypę. Czcić Pawła w ten sposób planuję co roku, bez względu na to, z kim będę czy nie będę. Dzwonię po ludziach, przypominam, pewnie trochę terroryzuję emocjonalnie.

Gdy przez te lata znajomym umierali rodzice, to myślałam, że mam jednak gorzej, bo mnie umarł mąż. Kiedy jednak mąż koleżanki zginął w wypadku, a ja na jego pogrzebie nie byłam w stanie się rozpłakać, zrozumiałam, że ona przecież nie ma ode mnie lepiej. Przeciwnie, jej scenariusz wdowieństwa jest gorszy: uczestniczyła w tym samym wypadku, teraz leży w szpitalu i nie jest na jego pogrzebie. To był moment, w którym zaczęłam martwić się o siebie.

Okres prawdziwej żałoby zakończyłam w roku 2016. Zbiegło się wtedy kilka zdarzeń: mój starszy syn przysporzył kłopotów, młodszemu ukradziono rower, a mnie rozpadł się emocjonalny związek z przyjaciółką. Zaczęłam płakać. Przyjaciele wysłali mnie do psychologa – zmartwiły ich bardziej moje łzy niż ich brak.

Powoli zaczęłam dopuszczać do siebie myśl, że z Pawłem stworzyłam jeden z wariantów życia. I że istnieją inne. Zaprzyjaźniony ksiądz powiedział kiedyś: „Kinga, to, że twój mąż umarł, to jest po prostu skandal”. I to jest to: ja mam umieć żyć po skandalu. W życiu zdarzają się tysiące skandali. Ktoś ma skandal bezdzietności, a wstąpił w związek małżeński, by mieć dzieci. I musi to dźwigać. Więc w tym znaczeniu już się nad sobą nie rozczulam. Trzeba przyjąć stratę. A wcześniej ją opłakać. Po to są w żałobie łzy.

Urszula

Mąż jeszcze żył, a już szłam w kondukcie pogrzebowym. Nie można zapanować nad wyobrażeniami, które przynosi umysł. W maju usłyszał diagnozę, w październiku umarł.

Wdową jestem od 15 lat, 23 byłam żoną, dodam, że drugą, wspólnych dzieci nie mieliśmy, byli synowie męża z pierwszego małżeństwa.

Mąż czuł, że odchodzi, ale nie potrafił o tym mówić. Mam o to żal. O czym miałby rozmawiać? Między innymi o finansach. Prawo spadkowe działa, ale testament mógłby wiele uprościć. Więc z jednej strony wykazał się niedojrzałością, z drugiej praktycznością. Trzy dni przed śmiercią prosił, bym kupiła rękawiczki. Początkowo nie miałam pojęcia, czemu mają służyć, ale szybko musiałam zrozumieć: chciał, bym wykonała w nich pewne czynności przy nim, gdy umrze.

Odszedł w domu, przy mnie i przy swoich synach. Wcześniej osoba z hospicjum dyskretnie zostawiła mi kartkę na krzesełku, z informacjami, o których trzeba wiedzieć, kiedy człowiek umiera: że może się wtedy zrywać i gestykulować. To się sprawdziło. Męża w tych rękawiczkach umyłam i ubrałam, zadzwoniłam do zakładu pogrzebowego, jego ciało z domu zostało zabrane w białej plastikowej trumnie.

Po jego śmierci nie miałam lęków, trzy dni później położyłam się w miejscu, w którym odszedł. Czułam się tam bezpiecznie. Ale moja żałoba została odsunięta w czasie: zbliżały się 80. urodziny mojej mamusi, która bardzo chciała dostać w prezencie kronikę rodziny napisaną przeze mnie. Podjęłam się tego: wielu opowieści musiałam wysłuchać, uporządkować wątki, sprawdzić daty i nazwiska. To mi sprawiło ogromną radość. Potem dopiero nadszedł bardzo trudny moment, nie miałam pojęcia, co ze sobą robić. Raz w tygodniu chodziłam na cmentarz, rozmawiałam z mężem w myślach. W trudnych momentach prosiłam o wsparcie i interwencję.

Czasami były też pretensje. O co? Że zostawił po sobie bałagan: mnóstwo pamiątek, których nie powinnam oglądać. Listy od innych kobiet i zdjęcia. Z jednej strony robiło to na mnie wrażenie, z drugiej dystansowało. A w pierwszej chwili ogarnęła mnie złość: „O, może to pokazać jego synom?” – myślałam. Lecz uznałam, że byłoby to podłe i małostkowe. Wszystko poniszczyłam, drąc w maleńkie kawałki i znajdując w tym wiele ulgi. Jednocześnie wiedziałam, że moja rola w życiu męża była niepodważalna: żadna z kobiet nie dała mu tego, co ja. Dziś sama już poniszczyłam mnóstwo swoich rzeczy, szczególnie zapisków, które po mojej śmierci mogłyby kogoś zranić.

Rok po śmierci męża zaczęłam systematycznie bywać w filharmonii – to był mój pierwszy krok w urządzaniu się we wdowieństwie. Mąż muzyki poważnej nie lubił. Potem wycieczki, salon poezji, literatura i dużo ludzi wokół. Samotność w domu? Teraz ją nawet lubię. A kiedyś wieczory były trudne. Wszystko było trudne, musiałam uczyć się życia w pojedynkę.

Nie myślałam, by się ponownie z kimś związać: mężczyźni w pewnym wieku stają się po prostu nudziarzami. Nie mam na to ochoty. O czym marzę? By umrzeć w spokoju i bez bólu. Mam nadzieję, że niepotrzebne będzie poddawanie mnie uporczywemu leczeniu.

Po śmierci męża, najpierw po oddaleniu żałoby, potem po jej przeżyciu, po próbach zagospodarowania samotności, zachorowała moja mamusia. To był udar mózgu: paraliż. W pewnym momencie dotarło do mnie, że mamusia nie mówi i nie jest w stanie samodzielnie wykonywać żadnych czynności, ale ma świadomość, wie, co się z nią i wokół niej dzieje. Nie potrafiłam jej oddać pod opiekę profesjonalnego, sterylnego i zatopionego w absolutnej ciszy domu opieki. Postanowiłam, że zrobię wszystko, bym mogła się nią sama zająć. Przy wsparciu rodzeństwa było to możliwe. Kiedy przyjechałyśmy do domu, mamusia wzięła moją rękę, pocałowała i obdarowała mnie najpiękniejszym spojrzeniem, jakie kiedykolwiek otrzymałam.

22 miesiące opieki nad nią to był piękny, ważny i dobry czas. Ja, osoba niewierząca, z mamusią, człowiekiem głęboko wierzącym, modliłam się, śpiewałam pieśni maryjne, wielkanocne, bożonarodzeniowe.

Po śmierci męża mogłam wypełnić inne zadanie, do którego zostałam powołana. Mam przeświadczenie, że los wie, co robi. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2017