Moja przyjaciółka Wanda Błeńska. Opowieść o lekarce, która będzie beatyfikowana

Wanda Błeńska była lekarką, która poświęciła życie leczeniu trędowatych w Ugandzie. Trwa jej proces beatyfikacyjny, na którym jednym z głównych świadków jest Beata Chomicz.

19.09.2022

Czyta się kilka minut

Wanda Błeńska (z lewej) i Janina Bartkiewicz na wycieczce rowerowej, 1961 r. / ARCHIWUM BEATY CHOMICZ
Wanda Błeńska (z lewej) i Janina Bartkiewicz na wycieczce rowerowej, 1961 r. / ARCHIWUM BEATY CHOMICZ

O Wandzie Błeńskiej (1911-2014) pierwszy raz usłyszałam 20 lat temu. Wtedy moja babcia, Beata Chomicz, torunianka, wieloletnia harcmistrzyni i założycielka tutejszego harcerskiego Kręgu Seniorów, zebrała od przyjaciół i z pomocą Komendy Hufca Toruń wydała w formie książki listy, które z leprozorium w Bulubie nad Jeziorem Wiktorii wysyłała jej przyjaciółka, inna harcerka, Janina Bartkiewicz, przez dekadę wspierająca doktor Błeńską w jej pracy z chorymi. Dostałam wtedy od babci egzemplarz „Listów z Afryki”.

– Wszystko, prawdę mówiąc, zaczęło się właśnie od harcerstwa – mówi Beata Chomicz, która w lutym skończyła 98 lat.

Mimo wieku do dziś uczestniczy w rozmaitych spotkaniach harcerskich, turystycznych czy KIK-owskich. Zaproszono ją też do Poznania na inaugurację procesu beatyfikacyjnego przyjaciółki, ale w wyjeździe przeszkodziły ograniczenia związane z pandemią.

– Byłam harcerką już przed wojną, więc gdy na początku lat 50. przeczytałam apel odradzającego się hufca, by zgłaszali się chętni do działania, poszłam w nadziei, że może chociaż do jakiejś pracy biurowej się przydam. Komendantka, a była nią Janina Bartkiewicz, posłała mnie jednak na kurs drużynowych. Prócz mnie zgłosiło się jeszcze sporo innych podobnych nam ludzi i tak stworzyła się nasza Paczka. Tak się polubiliśmy, tak nam było dobrze w swoim towarzystwie, że zaczęliśmy się spotykać nie tylko w hufcu czy na zbiórkach, ale też na imieninach lub przy innych okazjach. Na jedno z tych spotkań Janka przyprowadziła swoją przyjaciółkę z czasów okupacji. Powiedziała: „To jest nasz człowiek”, więc przyjęliśmy ją do Paczki. To właśnie była Wanda.

Daleko, ale blisko

Wanda Błeńska była już wtedy od dziesięciu lat lekarką w Ugandzie. W Polsce spędzała jedynie urlop. – Raz na dwa lata dostawała dwa miesiące wolnego i przyjeżdżała do kraju – wspomina Beata, którą od pierwszej chwili oczarowała skromność Błeńskiej i jej uśmiech. – Nie miała poczucia, że robi coś wielkiego, raczej przeświadczenie, że robi to, co lubi i powinna. Miała przy tym fantastyczne poczucie humoru i wielkie pokłady serdeczności i ciepła. Byłyśmy daleko od siebie, ale zawsze czułam się otoczona myślami i modlitwami Wandy.

Nieczęste spotkania rekompensowały sobie listami. – Wanda pisała rzadko, bo zwyczajnie nie miała na to czasu. Najczęściej dopisywała parę słów od siebie do ­listu Janki, która w 1965 r. pojechała wspierać ją w Afryce – przedtem zrobiła kurs z zakresu rehabilitacji, nauczyła się szyć buty ortopedyczne i nauczyła się angielskiego.

Stało się to już po tym, jak komunistyczne władze narzuciły partyjnych aktywistów do kierowania ZHP i pozbyły się „nieprawomyślnych”, szczególnie przedwojennych druhów i druhen, takich jak Janina i Beata.

– Był rok 1962. Moja drużyna miała za sobą dwa tygodnie pracy i zabawy, gdy z powiatu przyjechał wizytator. Pierwsze pytanie brzmiało: „Czy byli w kościele?”. Powiedziałam, że działając zgodnie z konstytucją pozwoliłam iść. Wizytator na to, że mam nie zawracać sobie głowy konstytucją, bo moim zadaniem jest tak zorganizować dzieciom czas, by nie było gdzie zmieścić mszy. Została mi jedna odpowiedź: że nie mogę też działać wbrew sobie, bo i ja jestem osobą wierzącą. Działacze komitetów partyjnych – powiatowego i wojewódzkiego – zatrzęśli się ze złości. To był mój koniec w harcerstwie.

Janina wyjechała do Wandy, Beata została w Toruniu. Afrykańska korespondencja przychodziła na adres mojej babci i była potem odczytywana całej Paczce.

Listy od Janki i Wandy babcia rozkłada na stole w swoim toruńskim mieszkaniu. W jednej z kopert kartka z lat 70. Do niej przyklejony ręką Wandy Błeńskiej opłatek wigilijny i świąteczne życzenia. W innej niewielkie afrykańskie figurki. Ostatnio bawił się nimi prawnuk Beaty. Niewiele dzieci ma okazję pobawić się przyszłymi relikwiami...

– Więcej czasu dla siebie miałyśmy dopiero, gdy Wanda już przeszła na emeryturę i wyjechała z Afryki. Wtedy co kilka miesięcy była w Toruniu, miałyśmy więc czas na spotkania. Niestety już bez Bartusia, jak pieszczotliwie Jankę nazywała jej najbliższa przyjaciółka Wanda.

Druhna Janka zmarła na raka krtani. Rok po operacji Wanda Błeńska przywiozła ją do Polski i przez cały swój trzymiesięczny urlop opiekowała się nią. – Parę dni przed śmiercią poszłam do Janki, była już bardzo słaba, ale miała potworne wyrzuty sumienia, że Wanda zamiast odpoczywać, dogląda ją i obsługuje robiąc za matkę, kucharkę, pielęgniarkę i lekarkę – opowiada Beata. – Wychodząc minęłam się w drzwiach z Wandą, która wracała z jakichś zakupów. Powiedziała mi, że to już ostatnie dni, że nasz Bartuś odchodzi. Jakoś mi się tak wtedy z serca wyrwało: „Wandziu, ja to ciebie już uważam za świętą”. „A dajże spokój! – odpowiedziała. – Przecież ja robię tylko to co, umiem i lubię!”. Zrozumiałam wtedy, że dla niej pomaganie innym to był wybór życiowy, nic szczególnego.

To chucherko lekarzem?

Babcia wspomina, że jej przyjaciółka lekarką chciała być od zawsze. – Była maleńka, gdy straciła mamę, i chyba już jako dziecko postanowiła, że zostanie lekarką. Żeby ratować ludzi, żeby nikt już nie musiał tak tęsknić za mamą jak ona.

Droga do wymarzonego zawodu była jednak wyboista. Pierwsza przeszkoda: dziekan wydziału lekarskiego. – Gdy ojciec, pracownik toruńskiego kuratorium, zabrał drobną 17-letnią Wandzię na uczelnię w Poznaniu, dziekan zapytał, co niby ma robić to dziecko na tak ciężkim wydziale. Wanda jednak była nieugięta, nikt nie był jej w stanie odwieść od studiowania medycyny.

Pomysł wyjazdu na misję zrodził się w jej głowie dość wcześnie. Na studiach należała do grupy misyjnej. – Z tym że wszystko trochę przeciągnęło się w czasie – mówi Beata Chomicz. – Wybuchła wojna. Wandzia prócz tego, że pracowała w Zakładach Higieny w Toruniu, należała też do AK i działała w strukturach Gryfa Pomorskiego. Była komendantką oddziału kobiecego, dosłużyła się stopnia porucznika. No ale w końcu Niemcy ją aresztowali. Z wyrokiem śmierci wywieźli ją do więzienia w Gdańsku. Udało się ją uwolnić, bo nasi konspiratorzy przygotowali wielką paczkę żywnościową dla Niemca, od którego zależało życie Wandzi. To już był 1944 r., w Niemczech nic nie było, przymierali tam głodem. Więc zwyczajnie go tą paczką przekupili – opowiada.

Jej zdaniem mało jest osób, które tak jak Wanda Błeńska nie odczuwały strachu. – Stąd też pewnie wynikała jej pogoda ducha. Ale do tego trzeba umieć, tak jak ona, zawierzyć się Bogu. Uwierzyć, że On nas kocha i nad nami czuwa. Cecha przydatna, w czasie wojny rodziła bohaterów. Wandy ukochany brat Roman był w oflagu i gdy dowiedziała się, że ciężko zachorował, mimo trudności pojechała, by mu oddać krew. Ujęła tym lekarzy, krew się przydała.

Dalsze losy Błeńskiej brzmią w opowieści babci niczym scenariusz filmu akcji.

– Gdy po wojnie dowiedziała się, że brat jest w Hamburgu samotny i znów ciężko chory, a nie dostała wizy, musiała wyjechać z kraju nielegalnie. Udało jej się dogadać z marynarzami, którzy schowali ją do skrzyni między hałdami węgla – opowiada Beata. – Tak znalazła się w Hamburgu. Nie chcąc zostawić brata, straciła możliwość powrotu. Praktykowała medycynę w Niemczech i Liverpoolu, robiła rozmaite kursy medycyny tropikalnej, ciągle z myślą, że wyjedzie na misję medyczną. Gdy okazało się, że znajomy ksiądz zna biskupa poszukującego lekarza do Ugandy, Wanda załatwiła wszystkie formalności w pięć dni!

Matka trędowatych

– Wandzia leczyła nie tylko trędowatych – mówi Beata. – Ona tam była jedyną lekarką na setki kilometrów! Miała tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy pacjentów, ze wszystkimi możliwymi przypadłościami. Czasem pracowała bez przerwy, dzień i noc. Jeśli wieczorem przeprowadziła operację, potrafiła w nocy wstać, żeby sprawdzić, jak się czuje pacjent. Ja naprawdę nie wiem, jak ta jedna, z wyglądu drobna i słaba kobieta to udźwignęła.

Beata pokazuje mi list Janiny Bartkiewicz z jej pierwszej wizyty w szpitalu dla trędowatych w Nyendze – drugiego szpitala obsługiwanego przez doktor Błeńską – do którego wstąpiły po drodze do Buluby. Nowa pomocnica Błeńskiej nie mogła się nadziwić, jak przyszła błogosławiona traktuje pacjentów. Żadnego obrzydzenia, tylko serdeczna, czuła, pełna troski relacja lekarz–pacjent, a może po prostu człowiek–człowiek. – Wanda nigdy nie używała rękawiczek, bo nie chciała, by chorzy na trąd mieli wrażenie, że się ich boi lub brzydzi.

– Przez pierwsze 15 lat Wanda była w Ugandzie sama, potem udało się jej namówić polskich lekarzy na przyjazd, więc było lżej.

Gdy przyjechała, szpital był szpitalem tylko z nazwy. Nie było tam nawet łóżek. Czasem operowała na jakimś prowizorycznym posłaniu czy łóżku polowym. Opowiadała mi, że modliła się wtedy do Boga, by coś zrobił, bo ona już zrobiła wszystko, co mogła. Wspominała przypadki pacjentów, o których nie wiedziała, czy życie zawdzięczają jej pracy czy Bożej ingerencji.

Jednocześnie Beata zastrzega, że Wanda Błeńska, choć pobożna, nigdy nie była dewotką. Cytuje mi kolejny fragment listu Janiny Bartkiewicz, która tak podsumowała przyjaciółkę i szefową: „Nowoczesnych świętych tak sobie wyobrażam. Pobożność bez dewocji, prostota w obcowaniu z Bogiem i ludźmi (...) i ta nadzwyczajna pogoda ducha. Kto się z nią zetknął, był oczarowany”.

Tak jak oczarowani musieli być polscy alpiniści, którzy w 1955 r. postanowili zdobyć ugandyjski szczyt Vittorio Emanuele. – Zatrzymali się u Wandy i zaproponowali, by ruszyła z nimi. Weszła z nimi na tę górę, a ma ona prawie 5000 m, kompletnie bez przygotowania, jako pierwsza kobieta w historii – opowiada Beata.

Pożegnanie z Wandą

Wanda Błeńska wyjechała z Afryki w 1994 r. Maleńki ośrodek, który zastała w Bulubie w 1950 r., rozrósł się za jej czterdziestoletniej kadencji do rozmiarów sporego szpitala ze stoma łóżkami, oddziałem pediatrycznym, ośrodkiem dla trędowatych, centrum diagnostycznym i centrum szkoleniowym. – Wanda nie tylko leczyła, ona też prowadziła ważne badania nad chorobami tropikalnymi. Niejeden lekarz szkolił się właśnie u niej – opowiada Beata i dodaje, że ośrodek w Ugandzie nosi dziś imię Błeńskiej.

Kiedy babcia pożegnała się z przyjaciółką? – Właściwie się nie pożegnałam – mówi. – Po powrocie do Polski Wandzia osiadła w Poznaniu. W Toruniu ostatni raz była w 2012 r. Bardzo to był aktywny pobyt, wciąż ją gdzieś wożono, wręczano kwiaty itp. Na spotkaniu z młodzieżą zdążyłam tylko do niej podejść i poprosić, żeby jednak trochę odpoczęła, położyła się na chwilę, miała już przecież wtedy 101 lat. No ale powiedziała, że nie jest zmęczona. I poprosiła, żebym przyjechała do niej do Poznania, to sobie spokojnie pogadamy. Nie pojechałam, krępowałam się. Nie chciałam nikogo swoją osobą trudzić. Dwa lata później Wandzia zmarła.

Beata Chomicz jest w kontakcie z ks. Jarosławem Czyżewskim, postulatorem procesu beatyfikacyjnego Wandy Błeńskiej, któremu przekazała mnóstwo materiałów o przyjaciółce. Ponieważ nowe technologie nie są dla niej zagadką, większość osobiście zeskanowała i przesłała mailem.

– Dość długo już żyję, wszystkie nasze wspólne przyjaciółki odeszły i już są razem, a ja wciąż tutaj. Jestem może jedyną żyjąca osobą, która znała Wandzię tak długo – mówi babcia.

Gdy dowiedziała się, że przyjaciółka zostanie wyniesiona na ołtarze, pomyślała po prostu: „no, nareszcie”.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, korespondentka „Tygodnika Powszechnego” z Turcji, stały współpracownik Działu Zagranicznego Gazety Wyborczej, laureatka nagrody Media Pro za cykl artykułów o problemach polskich studentów. Autorka książki „Wróżąc z fusów” – zbioru reportaży z… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 39/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Przyjaciółki