Wanda

Zyta i Baśka Sadowska zobaczyły ją w sądzie – był stan wojenny, szły na proces Huty albo Ursusa. Oniemiały na widok jej futra do kostek i futrzanego kapelusza z wielkim rondem.

19.07.2021

Czyta się kilka minut

dekalogwartosci.com / Andrzej Wiktor

Była przedwojenna.

Nie, nie stara, tylko nietknięta, nienaznaczona Peerelem.

Przedwojenne były jej dywany, maniery, przyjaźnie i biżuteria.

Na jej wieczorkach tańczyło się z przedwojennymi panami i nawet kuśnierz, który szył jej futra, był przed- wojenny.

– I co, panie, robicie z futrami w tym sezonie? – spytała kiedyś Wiesię i mnie. Strasznie się zawstydziłyśmy. Żadna nie miała futra, w kożuchach chodziłyśmy, takich z Nowego Targu.

Zyta i Baśka Sadowska zobaczyły ją w sądzie – był stan wojenny, szły na proces Huty albo Ursusa. Oniemiały na widok jej futra do kostek i futrzanego kapelusza z wielkim rondem. Próbowała się usprawiedliwić: – Skromniejsze jeszcze się szyje…

W tym kapeluszu i futrze, w szpilkach i pończochach nylonowych poszła do Pałacu Mostowskich wezwana na przesłuchanie. Nie wróciła do domu, z Pałacu odwieźli ją do Białołęki.

Poszłam do Fela, roztrzęsiony nieco szykował paczkę. Wyjmował z szafy koronkowe koszule nocne, przezroczyste peniuary… Felu, mówiłam, w więzieniu przyda jej się coś cieplejszego, poszukaj piżamy, flanelowej najlepiej. Flanela? Felo był zaskoczony. Wandzia nie nosi czegoś takiego.

Peerel, owszem, był, ale w tekstach. Tych poważnych, prawniczych, które pisała dla „Polityki”. Felietony w „Przekroju” były jak kryminałki z przedwojennych gazet, z „Kuriera Czerwonego” albo z „Tajnego Detektywa”.

– Niech Bóg ma cię w swej opiece! krzyknął, a w jego ręku błysnął nóż – pisała w felietonie „Nóż i apatia”.

W „Listach Maniusia” oskarżony włamywacz słał listy do pani prokurator. Przebaczam pani, bo jest pani bardzo ładna, pisał. Co do ładności jest pani niczego sobie, tylko nerwowa pani jest. Szkoda, żeby taka ładna kobieta zmarnowała się z powodu nerw, troszczył się o panią prokurator włamywacz Maniuś i z całego serca zalecał jej natychmiastową kurację.

W felietonie „Ja się rozwodziłam?” mąż przyszedł na sprawę rozwodową z kobietą, która jego żoną bynajmniej nie była (usługa rozwodowa kosztowała tysiąc), w „Apatii i nożu” wóz z uzbrojonymi po zęby milicjantami już mknął na miejsce zbrodni, w felietonie „Czy Anna jest panną?”… i tak dalej.

Sprawą na serio był Hortex: dwunastu oskarżonych, dwudziestu obrońców, pięćdziesiąt tomów akt. Zastanawiała się, czym jest w polskim prawie zabór mienia. Pod wpływem jej rozważań prokuratura odstąpiła od połowy zarzutów. Zostały łapówki, które prywatni ajenci dawali swoim państwowym zwierzchnikom.

– Ajent może nie dawać? – pytał mnie, raczej retorycznie, główny oskarżony Eugeniusz W.

W celi rozmawialiśmy, na Mokotowie. W obecności panów kapitana i sierżanta. Nie przeszkadzali, na odwrót, pomocni byli. Kiedy Eugeniusz W. próbował podzielić cztery miliony przez pięć lat, sierżant wiedział pierwszy: siedemdziesiąt tysięcy.

Tyle zarabiał Eugeniusz W. miesiąc w miesiąc. A jego państwowy szef, dyrektor Hortexu, ledwie osiemnaście. To Eugeniusz W. wypłacał szefowi dodatkową pensję. I głównemu specjaliście wypłacał. I głównemu księgowemu. I dyrektorowi sanepidu…

Skazano go. Odsiedział. Wyjechał. Prowadził wykwintne restauracje w Berlinie i Wiedniu.

Odwiedzałyśmy go czasem, i Wanda, i ja. Miło się rozmawiało, chociaż nostalgicznie. O cocktail-barze na Krupówkach, pierwszym w Polsce (tak, to Eugeniusz W. go założył) i w ogóle o sztuce cukierniczej. Eugeniusz W. był bowiem artystą. Egzamin czeladniczy zdawał z rolady owocowej, ale jego powołaniem były ambrozja i melba. Po nocach potrafił nie spać rozważając, gdzie orzechy w melbie mają być, na wierzchu czy na spodzie. I skąd wziąć te orzechy. I komu trzeba będzie za nie płacić. A Berlin… no cóż. Rutyna pozbawiona emocji.

„Z meldunku operacyjnego Komendy Stołecznej MO. Uzyskano informacje, że figurant organizuje wieczorki autorskie określane mianem niezależnej kultury. Jeden z wieczorków poświęcony był Wiktorowi Woroszylskiemu. Na spotkaniu byli przedstawiciele młodego pokolenia, których nazwisk nie ustalono, oraz dwie redaktorki z »Polityki«, Hanna Krall i Wanda Falkowska”.

„Wieczorki” miały odbywać się na Bródnie, ale Dom Kultury w ostatniej chwili odwołał zgodę. Ludzie stali przed zamkniętymi drzwiami, lał deszcz, było zimno, ktoś powiedział: – To chodźmy do mnie.

Poszli na Puławską dziesięć, na piąte piętro.

Pierwsze spotkanie było ze Stanisławem Barańczakiem, drugie z Wiktorem Woroszylskim.

Był tłok, zabrakło krzeseł, siedzieliśmy na podłodze. Poeta czytał wiersze.

Jesteś więc boisz się Nie mów nie
Masz w sobie to drżenie
Ten odruch żeby cofnąć się wieczorem
Spod drzwi własnego domu…

Trochę rozpraszały nas rozbiegane dzieci gospodarzy. Domyślaliśmy się, że są wychowane bezstresowo i że tak się chowa dzieci w Ameryce. Z Ameryki przyjechała gospodyni mieszkania, wnuczka Melchiora Wańkowicza.

Była wysoka, ładna. Nosiła dżinsowe ogrodniczki i dużo koralików. Uśmiechała się do wszystkich. Była swobodna, wesoła.

Była… taka wolna. Taka inna niż wiersze, które czytał Wiktor Woroszylski.

Spotkanie skończyło się przed północą.

Rano poszłam do redakcji.

Sekretarka zawiadomiła, że pyta o nas naczelny, o mnie i o Wandę.

Na biurku Rakowskiego leżała jakaś kartka. Machnął tą kartką i powiedział: – Jak następnym razem będziecie szły na nielegalne zebranie, powiedzcie mi o tym same i wcześniej. Nie chcę się o was dowiadywać z ubeckich meldunków.

Przyrzekłam, że powiemy mu same i wcześniej.

Kiedy syn profesor S., lekarki naszej córki i naszego wnuka, zabił lancetem swoją narzeczoną, zadzwoniłam do Wandy. Oddzwoniła po piętnastu minutach: mecenas de Virion czeka na panią profesor.

Kiedy „Żołnierz Wolności” wydrukował ubecką fałszywkę – wywiad z Geremkiem, którego nigdy nie przeprowadziłam, zadzwoniłam do Wandy. Po piętnastu minutach dyktowała mi telefon adwokata, Krzysztofa Piesiewicza.

Kiedy nie wiedzieliśmy, czy wolno postawić na działce dom przewieziony z sąsiedniej wsi, zadzwoniłam do obojga. Do Wandy i do Fela, który był architektem i specem od budownictwa wiejskiego.

W pierwsze Zaduszki po śmierci Fela pojechałyśmy na cmentarz.

Położyłyśmy kwiaty, zapaliłyśmy znicz.

Przywitałyśmy się z zapłakaną kobietą, którą zastałyśmy przy grobie Fela.

Pożegnałyśmy się z kobietą.

Wróciłyśmy do samochodu.

Wanda milczała z rękami na kierownicy. Potem powiedziała: – Taka byłabym szczęśliwa, gdybym mogła jutro się nie obudzić. ©

Bohaterką tekstu jest Wanda Falkowska-Szymańska (1924–1992).

Salon literacki w dawnym mieszkaniu Melchiora Wańkowicza prowadzili w latach 1976–1979 Anna Erdman i Tadeusz Walendowski. Książkę o Salonie opublikował Ośrodek Karta.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i reporterka związana z „Życiem Warszawy”, „Polityką” i „Gazetą Wyborczą”, a od grudnia 2020 r. felietonistka „Tygodnika Powszechnego”. Laureatka wielu nagród, odznaczona Orderem Ecce Homo za „popularyzację uniwersalnych wartości moralnych”,więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 30/2021