Mój wewnętrzny las

Trudno przecenić rolę, jaką w formowaniu się chrześcijaństwa odegrali Ojcowie i Matki Pustyni. Wiadomo, że niemal od początku naturalnym podglebiem dla nauki Jezusa z Nazaretu było miasto.

18.07.2017

Czyta się kilka minut

Choć najlepiej czuł się w rodzinnej Galilei, z dala od zgiełku metropolii, to jednak Jerozolima była sceną najważniejszych zbawczych wydarzeń. To z tego miasta do innych miast Imperium nieśli Ewangelię jej nowi wyznawcy. Miasta były ówczesną telewizją i Face­bookiem: rzucona tu iskra mogła zapalić tłumy, z jednego ucznia zaraz robiło się pięciu, dziesięciu, dwustu. Początkowo poukrywanych po prywatnych domach – pierwszych świątyniach nowej wiary. Modlących się razem, a czasem tworzących nawet coś w rodzaju zalążków zakonnych wspólnot, wspólnie wyglądających przyjścia Pana.

Im bardziej miejskie stawało się chrześcijaństwo, im wyraźniej odciskały w nim swoje piętno zwyczaje średnich i wyższych klas społecznych, im mocniej (po edykcie Konstantyna) wpisywać się zaczęło w mechanizmy państwowo-polityczne, tym liczniejsza grupa wyznawców Chrystusa czuła, że aby ocalić duchową tożsamość, musi z tego miasta wiać. Dołączali do nich ci, którym się wydawało, że ich proste pochodzenie i niepiśmienność stanowią przeszkodę w dołączeniu do miejskich kościołów. Spokój prowincji, cisza odludzi – to był ich naturalny świat. I jedni, i drudzy szli więc na pustynię, budowali tam samotnie, modlili się i praktykowali ascezę. Do wielu zaczynali dołączać uczniowie. Do najbardziej popularnych (np. do św. Antoniego, ale nie Padewskiego) organizowano z pobliskich miast regularne pielgrzymki, co zmuszało ich do poszukiwania coraz to nowych miejsc odosobnienia. Klejnoty literatury duchowej: wspomnienia o nich, ich myśli, relacje świadków – przetrwały próbę czasu, pokazują, że mechanizmy rządzące ludzką duszą były dokładnie takie same w czasach Abrahama, Jezusa i naszych.

Jedną z rzeczy najbardziej rzucających się w tym kontekście w oczy jest osobliwa krótkowzroczność człowieka, który choć wie, że sens ma inwestowanie sił i środków jedynie w rzeczy o walorze ponadczasowości, i tak nadal będzie z zapałem spalał się i zatracał w tym, co przemijające i chwilowe. W ten sposób kolejne pokolenia chrześcijan przemijają sobie wraz z dziejowym kontekstem, unieśmiertelniają się zaś ci, którzy umieli zawczasu przejść na poziom transcendencji. Czy ktoś dziś pamięta, jak nazywali się władcy państw, w których żył św. Antoni Padewski? Kto wyliczy wszystkich premierów II RP, którzy sprawowali rządy za życia św. Faustyny Kowalskiej? Kto za 50 lat wymieni z pamięci szefów ONZ albo wszystkich „Ludzi roku” tygodnika „Time”, którzy zajmowali te pozycje za czasów św. Jana Pawła II? Czas i tak przepuści wszystko przez swój filtr, pozostawiając na sitku wyłącznie to, co naprawdę było istotne.

Odejść, by zobaczyć z dystansu. Iść na pustynię, na słup – co praktykowano przez paręset lat na chrześcijańskim Bliskim Wschodzie, czy na naszą północnoeuropejską pustynię, czyli do lasu, gdzie przenosili się późniejsi święci: naszych Pięciu Braci, ugrofiński Aleksander Świrski, rosyjscy Sergiusz z Radoneża czy Serafin z Sarowa. Super, jednak gdy wszyscy pójdą kontemplować na odległe polany, kto będzie leczył ludzi, budował drogi, uczył, szkolił wojsko, walczył o słuszne prawa w manifestacjach, kto będzie karmił głodnych i na owo karmienie zarabiał?

Im dłużej żyję, tym wyraźniej widzę, że nawet jeśli ostatecznie nie zdołam ocalić Puszczy Białowieskiej przed ministrem, który miłość (do przyrody) pomylił ze stręczycielstwem, muszę za wszelką cenę ocalić las w sobie. Nawet jeśli nie będzie mnie stać na wypisanie się z systemu i ograniczenie do tego, co rzeczywiście niezbędne, muszę mieć w sobie przestrzeń, do której dostępu nie będzie miała inżynieria społeczna, konieczność reagowania on-line na 1200 bodźców na godzinę, nieustanne, neurotyczne ważenie korelacji zmiennych finansowych, politycznych, zawodowych i społecznych.

Z mojego doświadczenia wynika, że ilekolwiek wykładów dziennie bym miał, ilekolwiek wojen na Facebooku bym toczył, ilekolwiek książek naraz bym pisał i czytał, ilekolwiek akcji bym organizował – wszystko trzyma się jeszcze jakoś kupy, jeśli jestem w stanie wyrwać (a nie: „znaleźć”) minimum pół godziny dziennie na zatrzymanie się na modlitwę. Teoretycy od ciała mówią, że trzeba maszerować szybkim tempem najmniej 40 minut dziennie, bo dopiero po tym czasie organizm zaczyna spalać odłożone bez sensu energetyczne rezerwy. Podobnie jest z modlitwą: musisz wysiedzieć (wystać, wyklęczeć, wyleżeć) te prawie pół godziny, by uspokoiła się wreszcie gonitwa myśli, byś przestał sam do siebie wysyłać mentalne tweety, żeby zaczął się detoks. I aby mogła dojść do skutku – choćby parosekundowa – autentyczna wymiana myśli z Kimś, kto widzi nie tylko bieżący stan moich procesów, ale także ich koniec. Byłoby idiotyzmem nie skonfrontować się z Jego perspektywą, nie zaczerpnąć siły od Wszechmogącego, podczas gdy samemu ma się jej tyle, ile mieści się w paluszku duracella.

A więc: 29 minut dziennie dla psyche, by mogła zaistnieć jedna minuta dla ducha. Święty Franciszek Borgiasz, trzeci generał jezuitów, opatentował jeszcze inną technikę. Miał tyle na głowie, że nie zawsze dawał radę wyjąć tyle czasu na modlitwę, ile by potrzebował i chciał. Zatrzymywał się więc na parę sekund na początku każdej godziny, wzbudzając intencję, w jakiej chce ją przeżyć. Wypełniając później szczelnie krótką modlitwą każdą szparę, jaka pojawiła się w grafiku. Nie wychodził z kotła bieżączki, pilnował jedynie z żelazną konsekwencją, by głowę zawsze trzymać nad powierzchnią wywaru.

Czasy takie, że nie da się już chyba iść do lasu, tym bardziej że albo zaraz wytnie go „dobra zmiana”, albo rodacy palą tam właśnie grilla lub pracowicie wywożą butelki z wesela czy odpady pobudowlane. Nie da się już chyba nie brać udziału, nie demonstrować, nie da się nie pracować, nie jeździć, nie załatwiać, nie gadać. Im większy hałas wokół, tym bardziej rozumiem jednak, co Chrystus mógł mieć na myśli, gdy polecał uczniom iść do swojej izdebki i zamknąć drzwi. Nie będę chrześcijaninem bez tej odrobiny wewnętrznego lasu. To pewnie na kilometr trąci pobożnym banałem, ja jednak już wiem, ile kosztuje czasem wdrożenie owego banału w życie. Wiem też, że to jedyne znane mi zabezpieczenie przed tym, by prowadząc swą działalność na rynku, ostatecznie się tym rynkiem nie stać. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 30/2017