Młodzi odzyskują własne podwórka

O polskich trzydziestolatkach, których plany życiowe skruszył kryzys ekonomiczny, mówi się: „rozczarowani”. Co zrobią ze straconymi złudzeniami i zdobytą wiedzą?

07.04.2014

Czyta się kilka minut

 / Fot. Artur Hojny / FORUM
/ Fot. Artur Hojny / FORUM

Z przełomu lat 80. i 90., który przeżywałam jako 10-letnia dziewczynka, najmocniej zapamiętałam jedno. W chwiejącej się rzeczywistości, gdy targane hiperinflacją pieniądze traciły na wartości, a jednocześnie stawały się kluczowym wskaźnikiem przetrwania, dla dorosłych liczyła się dobra praca. Zwykle nowa, bo transformacyjne przemeblowanie oznaczało przede wszystkim zmianę zawodu. Mój tata z oficera stał się samorządowcem, mama – z bibliotekarki kadrową, wujek – z marynarza sprzedawcą szyb samochodowych, sąsiad – z kierownika orkiestry właścicielem lodziarni. A czasu na adaptację mieli niedużo: na wojskowym osiedlu w podwarszawskim miasteczku, gdzie się wychowywałam, byli także ci, którym się nie udało. Na zawsze już mieli się czuć oszukani przez transformację, a może i źli na tych, którzy potrafili zaryzykować, sięgnąć po szansę czy choćby uratować się przed zmianą na gorsze.

Wcześnie zrozumiałam więc – tego uczyła mnie i moich rówieśników rzeczywistość – że praca jest najistotniejszym elementem istnienia i wskaźnikiem wartości człowieka w kapitalizmie.

W przeciwieństwie do wymazywanego właśnie socjalistycznego porządku, w którym bywała fikcją opłacaną w oderwaniu od jej jakości, wartości czy znaczenia, w nowym systemie miała zyskać prawdziwą wagę. Spieszyliśmy się do niej nawet jako dzieci: jeszcze w podstawówce moi koledzy z podwórka chwytali się dorywczych prac, część wakacji poświęcając na dorabianie. Chcieliśmy tego, podobało nam się zarabianie pieniędzy, pierwsza udowodniona wypłaconymi banknotami samodzielność smakowała jak zapowiedź tego, co dopiero przed nami.

Przyspieszenie

Porzucaliśmy niepewność, kompleksy i lęki, jak najprędzej zastępując je zdolnościami. Nauka była najważniejsza: z ust rodziców sączyły się zapewnienia, że stanie się przepustką, pozwoli skorzystać z oceanu możliwości, który – jak nieraz słyszałam – otwiera się przed nami.

Dorośli, szczególnie ci świadomi własnych obciążeń wynikających z bycia ukształtowanymi przez socjalizm, inwestowali w te nasze zdolności. Podobnie jak koledzy, chodziłam na prywatne lekcje języków, uzyskałam dostęp do telewizji kablowej, uczyłam się gry w szachy i podstaw rysunku – wtedy zakładaliśmy, że każda wiedza do czegoś się przyda. Padłam ofiarą fascynacji mityczną Unią – studiowałam europeistykę, żeby później, podobnie jak znajomi teatrolodzy, etnolodzy i orientaliści, znaleźć zawód oderwany od wykształcenia.

Zapamiętałam gwałtowne przejście od poczucia równości (mieliśmy tak samo urządzone mieszkania, takie same rowery i wspólną piaskownicę) do rywalizacji, w której jedni mogli pochwalić się na razie gumą balonową i błyszczącą ekierką, a inni – od razu rowerem BMX, kuchenką mikrofalową i wakacjami we Francji. Ja byłam z tych pierwszych, uczyłam się więc z zapałem, żeby dotrzymać kroku innym. A ponieważ należałam do roczników wyżu demograficznego, na co dzień czułam konkurencję – o miejsce na boisku, o zapisy na angielski, o dobre licea i kierunki studiów, później – o pracę.

Swoje ambicje mierzyłam tym, ilu jest kandydatów na miejsce, o które się ubiegam. A sukcesy – tym, jak wielu rywali pokonałam.

W rosnącej gospodarce rozmiar, skala i zasięg powodzenia miały znaczenie. Podobnie jak tempo. Wakacje dla moich znajomych w połowie były czasem odpoczynku, a w połowie pracą, rozwijaniem się, okazją do praktyk. Pracowitość nie była kategorią z lamusa, wielu z nas nawet nie czuło, że właśnie pracuje na swój rozwój i przyszły sukces, po prostu pochłaniała nas możliwość czerpania i rosnące z dnia na dzień poczucie, że wiemy i mamy więcej.

Nasza rywalizacja nie była jednak pustym wyścigiem, miała ważny cel i dobre skutki – starając się dosięgnąć wysoko zawieszonej poprzeczki, zużyliśmy młodzieńczą energię, śmiałość i ciekawość na budowanie autentycznych kompetencji.

Staliśmy się generacją dobrze przygotowaną do życia w gospodarce wolnorynkowej. Nic w naszych karierach nie miało zdarzyć się przypadkiem ani zbiegiem okoliczności, jak to bywało w latach 90., gdy nieraz wystarczało bycie we właściwym miejscu i czasie.

Hamowanie

Moja generacja zjawiła się jednak u bram sukcesu spóźniona. Nie pomogły dyplomy, odbyte kursy, dowody merytorycznego przygotowania, bo polski kapitalizm w pierwszych latach XXI w., czyli gdy skończyliśmy studia, był już urządzony. I wchodził w kolejną fazę – polskie biznesy zostały wcielone do międzynarodowych koncernów i korporacji, trwało wdrażanie globalnych procedur i schematów. Hierarchie nie oferowały ścieżek na skróty, redukowały też znaczenie indywidualnych zdolności. Trwała urawniłowka w kapitalistycznym wydaniu.

Wchodziliśmy na rynek pracy jako praktykanci i stażyści, pełni wiary w długą, pnącą się wzwyż ścieżkę rozwoju. Jako poszukiwani przez pracodawców „młodzi z doświadczeniem” byliśmy rzucani na głęboką wodę, nie pokazując niewiedzy ani słabości. Praca po kilkanaście godzin na dobę – to łączyło mnie z koleżankami prawniczkami, pracownicami biur reklamy, agencji public relations, redakcji i banków. Pamiętam narzekania – ale wyłącznie z ust tych, którzy wymarzonej dobrej pracy nie mieli. Reszta szła do przodu. Pchała nas chyba pewność, że pracujemy na własne szczęście i spełnienie.

Wszystkie przesiedziane w biurach wieczory miały do nas wrócić – najpierw jako satysfakcja, później w postaci rosnących zarobków, awansów. Na horyzoncie było też wyobrażenie komfortu: domu, rodziny, podróży, zamożności pozwalającej realizować odkładane marzenia. Takie przekonanie płynęło nie tylko z rozmów z pracodawcami, którzy klepali po plecach, rysowali na wykresach ścieżki karier i zapewniali: „Tylko tak dalej, a daleko zajdziesz”. Pewność, że przyszłość będzie lepsza i zamożniejsza, była głównym komunikatem, jaki płynął ze wskaźników wzrostu gospodarczego. Przybywało wszystkiego: firm, miejsc pracy, nowych przemysłów i usług.

Przebudzenie

Zmęczenie, niepokój przyszły około trzydziestki i nałożyły się na pierwszy doświadczany świadomie kryzys gospodarczy. To był moment otrzeźwienia, odsłoniły się kulisy ekonomicznego spektaklu – niewiarygodne instytucje finansowe, przeczący sobie nawzajem pseudoeksperci, cynizm najzamożniejszych, którzy konsekwencje swej chciwości przerzucili do naszych kieszeni. Po 2010 r., gdy ekonomiczne tsunami zjawiło się w Polsce, wreszcie poczuliśmy realia: brak możliwości awansu, spadające zarobki, uwięzienie na niesatysfakcjonującym stanowisku średniego szczebla albo utratę pracy. Pękły obietnice, a razem z nimi iluzje. Pojawiło się rozczarowanie – cecha coraz częściej przypisywana moim równolatkom.

Niebezpodstawnie. Od dzieciństwa realizowaliśmy marzenia i nadzieje nie tylko własne – byliśmy małymi pionierami, którzy mieli zdobyć świat także w imię niezrealizowanych pragnień rodziców. Nadrabialiśmy półwiecze ich odcięcia i zniewolenia. Mieliśmy oczekiwania na wielką skalę – były refleksem nastroju, w jakim Polska „wkraczała do Europy” i „dołączała do wolnego świata”, ale nie miały wiele wspólnego z rzeczywistym kształtem życia „na Zachodzie”.

Konfrontacja z kryzysem była czymś więcej niż rozbiciem fikcji niepohamowanego wzrostu i chciwości pozbawionej konsekwencji.

W jednej chwili skruszały ikony Europy Zachodniej i USA jako perfekcyjnych wzorców. Ze zdumieniem konstatowaliśmy, że jesteśmy w lepszej formie ekonomicznej niż stojący w kolejkach po zasiłki Amerykanie czy Hiszpanie. To tak, jakbyśmy w połowie drogi na wyimaginowany szczyt usłyszeli: „Lepiej już było”.

Możliwe, że kryzys ekonomiczny po upadku banku Lehman Brothers był pierwszym z „zakrętów III RP”, których przyjdzie nam jeszcze doświadczyć. Nałożył się na zwątpienie w sens i jakość polskiego życia publicznego, nie wiarę w jakąkolwiek wizję przyszłości Polski. Rozgoryczenie wynika nie tylko z ekonomicznego przebudzenia, przyznania, że nawet ci, którym się udało, mogą jutro wszystko stracić albo przez kilkadziesiąt lat będą spłacać swój luksus w ratach. Jeśli więc nie im, komu i co udało się naprawdę? Dla moich rówieśników przyszedł czas przewartościowania, zmiany celów.

Oczywiście część z nas liczy, że wszystko zostanie po staremu: gospodarka raz jeszcze się rozpędzi, raz jeszcze pójdziemy na zakupy bez obaw. Ale w wielu kryzys zasiał nieufność, zwyczajnie przekreślił ślepą wiarę w inteligentny, samoregulujący się rynek. Stąd potrzeba odzyskania swojego życia, odłączenia go od niepewnego źródła zasilania. Własne, małe firmy zakładają teraz ci, których zmęczyło tyranie dla rekinów. I ci, którzy wylecieli na bruk. Zmienia się hierarchia wartości.

Dawniej praca w międzynarodowej firmie budziła podziw, dziś bywa okazją do współczucia. Wiemy, jaką cenę – uniformizacji, poczucia bezsensu, zużycia – się za nią płaci. To po wybuchu kryzysu większość moich przyjaciół wzięła śluby i założyła rodziny. Być może dogoniła nas potrzeba bycia blisko siebie w trudnych czasach, ale równocześnie przyszła świadomość, że materialne aspekty życia są najbardziej ulotne i złudne.

To może wydać się banalne, ale przecież przez ćwierćwiecze Polska zajmowała się przede wszystkim bogaceniem, likwidowaniem różnic rozwojowych dzielących nas od zachodu Europy. Zaniedbania w życiu społecznym i publicznym, załamanie etosu polskich elit – to wyraziste dowody na to, że od 1989 r. skupialiśmy się niemal wyłącznie na budowaniu zamożności. Wyrwanie się części młodych Polaków z konsumpcyjnego letargu nie jest ani oczywiste, ani pozbawione znaczenia. To kluczowa zmiana, jaka zaszła w najbardziej produktywnej i samodzielnej grupie społecznej.

Koniec iluzji jest szansą na przebudowę, największą od początków III RP. A to ze względu na faktyczne umiejętności, niezależność umysłową i przedsiębiorczość, jaką dysponują dorosłe już dzieci transformacji. Wielu z nas wie już, że nie zrealizuje się w biznesie – tę próbę mamy za sobą. I wyszliśmy z niej wzmocnieni, wzbogaceni wiedzą o mechanizmach rynku. Nie była więc nieudana – raczej nieunikniona, jak obowiązkowy element edukacji historycznej. A w tym przecież – uczeniu się i adaptowaniu do zmian – jesteśmy mocni.

Wolność

Otwarte jest pytanie, co zrobimy ze swoją wiedzą i kompetencjami. Część z nas czuje, że nie ma wyboru – trzyma się korporacji, jak niegdyś pilnowano posad w zjednoczeniach i urzędach, bo wielki zakład pracy zapewnia świadczenia, ubezpieczenia, a przede wszystkim w miarę stabilną perspektywę uwalniania się ze smyczy kredytu. Szczególnie młode rodziny boją się obniżenia statusu życiowego, dążą do zachowania status quo. A obowiązujący w klasie średniej model rodzinnego szczęścia narzuca wysokie finansowe obciążenia: wygodne mieszkanie lub dom z dobrym dojazdem do pracy, wszechstronne i najlepiej niepubliczne wykształcenie dzieci, prywatna opieka zdrowotna, urlop za granicą. Słowem – masa pieniędzy. Ale część z nas już ten model odrzuciła. Jako założyciele małych firm, fundacji czy stowarzyszeń bujamy się śmiało na gospodarczych falach, zadowoleni z wolności. Kryzys stał się okazją do redukcji potrzeb materialnych, do życia bardziej za mniej, do jeżdżenia na rowerze i spędzania piątków przy tanim piwie lokalnej produkcji, gdzieś w krzakach nad rzeką, zamiast nad talerzem sushi.

Przejawy odwrotu od nadmiernej konsumpcji są groźne dla nas wszystkich – takie ostrzeżenie wysyła nam nowy, wspaniały świat, który od małego pomagaliśmy budować. Machina promocyjna dobrobytu działa ze zdwojoną mocą – od kilku miesięcy słychać o wskaźnikach poprawy: produkujemy i eksportujemy więcej, zarabiamy trochę lepiej. Czyli „podnosimy się”. Do czego? I w imię czego? Te pytania brzmią wyraźnie i przynajmniej dla części młodych, doświadczonych i rozczarowanych, pozostają aktualne. W kawiarniach, nowoczesnych kooperatywach, think tankach i stowarzyszeniach odradza się życie spółdzielcze. Czy okaże się zaraźliwe? Czy jest zaczynem końca? Świadczy o nieodwracalnej korozji wolnorynkowego ładu?

Najważniejszą obietnicą lat transformacji była wolność. Nie tylko polityczna, ale także ta osobista i prozaiczna, realizowana w codziennych decyzjach. Ta obietnica została spełniona. To ona otwiera dziś możliwość krytycznego dystansu wobec dominujących wzorów, pozwala trwać w prywatnej opozycji, która dla generacji indywidualistów znaczy więcej niż okazja do zbiorowych protestów, w których moc nie wierzymy. Nie ma w nas silnego pragnienia wspólnego buntu ani zamiaru, by obalić aktualny system. Władza – w wymiarze dominacji gospodarczej czy politycznego zarządzania – straciła powab.

Jedyny wymiar, w który jesteśmy skłonni się angażować, to życie społeczno-kulturalne. Ono jest dziś największym zagrożeniem dla korporacji, polityków i Kościoła. W tworzonych oddolnie, lokalnie wspólnotach zbliżamy się do ideału demokracji, współtworzenia świata. To potężne, rozproszone kieszenie, dość odporne na manipulacje i wpływy zewnętrzne. Rodzi się nowe podwórko, na którym chcemy znów być ze znajomymi, grając na własnych zasadach. Opłacalność i zysk do nich nie należą.


PAULINA WILK (ur. 1980) jest publicystką, autorką m.in. nominowanych do Nagrody Nike i Nagrody Literackiej Angelus „Lalek w ogniu. Opowieści z Indii”, współzałożycielką Fundacji „Kultura nie boli” działającej na rzecz edukacji kulturalnej i promocji literatury, a także współorganizatorką Big Book Festival – międzynarodowego festiwalu książki, który od 2013 r. odbywa się w Warszawie. Nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazała się właśnie jej książka „Znaki szczególne” – osobista historia dorastania w czasie ­transformacji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicystka, reportażystka i pisarka. Za debiut książkowy „Lalki w ogniu. Opowieści z Indii” (2011) otrzymała w 2012 r. nagrodę Bursztynowego Motyla im. Arkadego Fiedlera. Jej książka była też nominowana do Nagrody Nike, Nagrody Literackiej Angelus oraz… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2014