Ministerstwo sensu

JACEK DUKAJ, pisarz: Możesz być przekonany, że decyzję o jakimś zakupie podjąłeś z własnej woli. Ale dla tych, co posiedli odpowiednią wiedzę, jesteś przewidywalny jak narkoman na głodzie. Sam dla siebie pozostajesz tajemnicą – ale nie dla nich.

10.06.2019

Czyta się kilka minut

 / ALBERT ZAWADA / WYDAWNICTWO LITERACKIE
/ ALBERT ZAWADA / WYDAWNICTWO LITERACKIE

MICHAŁ SOWIŃSKI: „Po piśmie” to Twoja najnowsza opowieść o końcu świata, jaki znamy?

JACEK DUKAJ: A jaki to świat znamy? Czyż wszyscy nie żyjemy już w świecie myślunku postpiśmiennego? W świecie przeżywaczy zanurzonych coraz głębiej w przekazywane im doświadczenia zmysłowe, których prawdziwość nie zależy od źródła – są prawdziwe, gdy szczerze przeżywane. Zanurzonych w doświadczenia i przeżycia niedestylowane do znaczeń, a zatem nieodwołujące się do nawyków wyrobionych w piśmie: wynikania, krytycznej analizy, operacji na ideach, logicznej spójności. Na co dzień mamy do czynienia z ludźmi, obyczajami i ogromnymi zasobami kultury wyrosłymi już z tego nowego myślunku.

Czyli czego właściwie?

Kultura, mentalność, wykształcenie – one wszystkie są pochodnymi jakiegoś myślunku: albo oralnego, albo piśmiennego, albo postpiśmiennego właśnie. Sposób przekazywania przeżyć kształtuje umysł tak głęboko, że będąc zanurzonym w danym myślunku, nie jesteśmy go w ogóle świadomi.

Dopiero zderzenie np. z pełną oralnością pozwalało nam zrozumieć, co właściwie oznacza bycie „człowiekiem pisma”. On wcale nie musi sam czytać i pisać. Ale urodził się i wychował w świecie, między ludźmi, między przedmiotami, w technologii, prawie, gospodarce, religii – które wszystkie są owocami pisma. Roznoszą i narzucają jako naturalny, jedyny możliwy ten myślunek: urzeczawiający idee, wciągający w linearną narracyjność, modelujący samoświadomość, zakładający obiektywizm i racjonalność widzialnego i niewidzialnego.

I to się właśnie kończy?

Ten świat pewnie nigdy całkiem nie zaniknie, lecz jest przykrywany i poddawany celom i wartościom świata przeżywaczy. Tak jak nie przestaliśmy używać mowy po nadejściu pisma; lecz to pismo najsilniej odtąd formatowało człowieka i jego cywilizację. A teraz tak formatują nas technologie transferu bezpośredniego.

Ich dominacja jest oczywista. Tak uprawiamy politykę. Pod takie wartości obracamy kolejne dziedziny sztuki i życia. Tak przeorganizowujemy naszego ducha. Ostatni zabieg, jaki wykonuję w tej analizie, ma podstawę we współczesnej pop­kulturze i w globalnej gospodarce opartej na handlu informacjami o miliardach konsumentów, czyli na handlu podmiotowością człowieka.

Futurologia stała się znów jednym z ważniejszych obszarów myśli.

Będę zażarcie bronił tezy, że „Po piśmie” nie jest książką futurologiczną.

To czym jest?

Nazywaniem współczesności. Bo najtrudniej przewidywać nie przyszłość ani przeszłość (też przecież zmieniającą się nieustannie), lecz teraźniejszość. Ślepota na procesy i zjawiska, w których pozostajemy zanurzeni, które na nas samych pracują – jest tak silna i powszechna, że zazwyczaj uniemożliwia ich konceptualizację, analizę. Znacznie łatwiej budować spójne, ideowo domknięte opowieści o przyszłości niż o świecie, w którym sam żyjesz.

Ale jednak myślenie o przyszłości stało się ważnym paliwem dla najróżniejszych języków debaty publicznej.

I na czym ono w praktyce polega? Wydaje mi się, że mamy tu do czynienia raczej z powrotem do historiozofii, tylko że uprawianej z większą subtelnością i precyzją, bo jest oparta na numerycznych danych, oraz z doświadczeniem nauk społecznych, które w drugiej połowie XX wieku zostały poddane ściślejszej metodologii. Dlatego Thomas Piketty może dziś z wyższością korygować Karola Marksa, bo ma bazy danych o kilku wiekach przemian ekonomicznych i programy do ich analizy.

I co nam takie myślenie daje?

Mamy raczej do czynienia z wzmożeniem myślenia o dziejowości, o długofalowych procesach – do których paliwo, czyli dane, siłą rzeczy bierze się z przeszłości. Owszem, takie rozumowania, o ile są wystarczająco spójne, mogą także powiedzieć coś o przyszłości. Wystarczy wykonać jeden obrót więcej mechanizmu dziejów – doprowadził nas on już do teraźniejszości, więc obracamy teorię raz jeszcze, i oto odsłania się następna epoka. I następna.

Dzięki „przewidzeniu teraźniejszości” można przede wszystkim zrozumieć więcej z własnego życia – zobaczyć, jak to jest stać się częścią lokalnych i globalnych procesów, składową wielkich sił, produktem ogromnych zmagań systemów wartości. One bezpośrednio wpływają na to, kim jesteś, co i jak kupujesz, z kim i dlaczego się przyjaźnisz, jak spędzasz wolny czas, jak myślisz o sobie. Na co dzień jesteś zbyt zajęty, aby tak nazywać i porządkować rzeczywistość. Ale to dzięki tego typu pracy „opowiadaczy dziejowości” nabiera ona sensu. I nabiera sensu twoje życie. Zakorzenia się w tym, co niewidzialne, pozazmysłowe, a co trzyma w kupie cały real: w Logosie.

Popularność tych narracji bierze się najpewniej z faktu, że w zaspokajaniu tej potrzeby zastępują mieszkańcom zsekularyzowanego Zachodu religię.

Patrzysz z melancholią na odchodzącą epokę pisma?

Bardzo starałem się oddzielić warstwę opisu i analizy od warstwy wartościowań. Ale oczywiście – jestem dzieckiem kultury pisma. Więcej: tylko w myślunku pisma da się skonceptualizować te zmiany. Pojęcia, których tu używamy – procesy kulturowe, kategorie przeżyć, sama podmiotowość człowieka – to wszystko są pochodne pisma. Dla przeżywacza – członka popiśmiennej kultury bezpośredniego transferu przeżyć – stanowią one puste zbitki dźwiękowe. Nie stoi za nimi nic możliwego do przeżycia. Jedynie intelektualne gry na znakach.

To, co teraz robimy – rozmawiamy o książce, do tego w siedzibie wydawnictwa – z tej perspektywy to czynność absurdalna.

I stąd moje nieustanne wysiłki pokazywania, jak każdy myślunek buduje własne hierarchie wartości. Przecież dla ludzi głębokiej oralności pojawienie się pisma oznaczało upadek człowieka. Analogicznie dla elit ery pisma postpiśmienność jest zejściem w barbarzyństwo, w prymityw. Nie mogą o tym inaczej myśleć.

Próbuję wciągnąć czytelnika w to ekstremalne ćwiczenie intelektualne: wykroczenie poza własny myślunek, spojrzenie na nie wszystkie – oralność, piśmienność, postpiśmienność – niejako z lotu ptaka, sponad wartościowań i nawyków. Spoza własnego umysłu. Co tak do końca nie jest oczywiście możliwe. Więc modeluję z wnętrza kultury pisma i narzędziami pisma, jak też nas widzą i osądzają pokolenia sformatowane już przez technologie przekazu postsymbolicznego.

Sam nie jestem w stanie wyzbyć się sentymentu do pisma, ale przynajmniej mam świadomość mechanizmów, jakie za tym sentymentem stoją.

Piszesz o zanikającej roli i znaczeniu literatury dla tych pokoleń – to jedno. Ale sam język? Kultura bezpośredniego transferu doświadczeń będzie się skupiać wyłącznie na przeżywaniu, ale czy naprawdę możliwe jest przeżycie bez języka?

Oczywiście, że jest możliwe. Są przeżycia przedsłowne. Nawet większość. Język jest sposobem wyrażania przeżyć. Ale to nie język je stworzył.

A kto będzie strukturyzował ten świat nieskrępowanych przeżyć? Sam piszesz o wąskiej grupie technokratów, ostatnich kapłanów pisma, zarządzających nową rzeczywistością.

Ta kwestia nie została jeszcze rozstrzygnięta. Można tu bronić rozmaitych wariantów.

Wszystkie technologie umożliwiające bezpośredni transfer przeżyć opierają się na ideach, które są bezpośrednim owocem pisma. Wszystkie polegają na cyfrowej parametryzacji i wymagają myślenia matematycznego. Matematyka jest tą dyscypliną, której nie da się uprawiać poza pismem, istnieje tylko i wyłącznie jako system operacji na symbolach. Aby więc te technologie utrzymywać i rozwijać, potrzebna jest grupa ludzi nadal potrafiących w ten sposób myśleć. Tylko że to może być naprawdę niewielka grupa. W świecie zglobalizowanym i zautomatyzowanym – kilkadziesiąt tysięcy osób. Oprócz tego istnieje mnóstwo innych nisz i społeczności, których nawet nie jesteśmy świadomi. Praktykujących różne dziwne, archaiczne umiejętności i style życia. Jak łucznictwo czy śpiew alikwotowy. Nie ma powodu, dla którego w postpiśmienności nie mogłyby też istnieć enklawy pisma.

Ważniejsze, jaka będzie relacja owej piśmiennej mniejszości względem postpiśmiennej większości. Tu dużo zależy od dominującego modelu politycznego. W etosie demokratycznym, gdzie większość wybiera swoich władców – sprawujących władzę praktyczną lub symboliczną – co najmniej od lat 60. XX wieku ludzie wybierają nie innych ani lepszych; wybierają podobnych sobie. Trudno więc wtedy zakładać dominację polityczną piśmiennej mniejszości. Mało kto zagłosuje na tych wyalienowanych dziwaków, którzy nie mówią jak my, nie myślą jak my, nie żyją jak my.

Ostatnie wybory prezydenckie w USA dały nam tego przedsmak?

Postpiśmienny Trump, którego żywiołem jest niegramatyczny Twitter i czyste przeżywactwo reality shows, wygrał z hiperpiśmienną Clinton, otoczoną najbardziej oczytanymi ekspertami świata. Większość zachodniego elektoratu żyje właśnie taką reality TV i wojnami celebów w social mediach, a nie esejami w tygodnikach opinii i Alexisem de Tocqueville’em. I ta zasada obowiązuje coraz powszechniej.

No ale wyższość modelu demokratycznego wcale nie jest oczywista. Alternatywa to na przykład model merytokratyczny, rozwijany choćby w Chinach. Ma on bardzo długą tradycję, od tysięcy lat droga do władzy prowadziła tam przez system egzaminów cesarskich, dostępnych dla każdego, niezależnie od urodzenia. Konfucjański utylitaryzm – opakowany w mitologię „harmonii społecznej” – legitymizuje rządzących ich umiejętnością radzenia sobie z rzeczywistością. To bardzo dobrze współgra z nowożytną metodologią naukową; Chiny celują w kształceniu inżynierów, specjalistów-praktyków z dziedzin ścisłych. Nauki przyrodnicze nie są demokratyczne: nie dlatego teoria Einsteina zwyciężyła, że podobała się większości, ale że raz za razem sprawdzała się w zderzeniu z rzeczywistością. W istocie często na początku prawda naukowa stoi w opozycji do większości.

Im bardziej zależymy od środowiska technologicznego, im bardziej nasze procesy polityczne są filtrowane i warunkowane przez wiedzę ścisłą (a ostatnie kampanie wyborcze to już wojny cyber­specjalistów i inżynierów społecznych), tym mniejsze znaczenie ma proces demokratyczny.

Świat bezpośredniej transmisji przeżyć będzie miał też zupełnie inne wyzwania – jednym z nich jest duch hedonizmu, czyli ugrzęźnięcie w pustce niczym nieograniczonej rozkoszy.

To nie wynika z postpiśmienności. Tu podstawą jest obserwacja zmian zachodzących w naturze i czasie pracy – aż do sytuacji trwałej bezrobotności większości ludzi. W jednym z esejów towarzyszących „Po piśmie” postuluję powstanie „ministerstw sensu życia”. Jako że ta sama wiedza o człowieku, która odpodmiotawia go politycznie, pozwala też serwować mu odpowiednio sprofilowane hierarchie celów, ambicji, pragnień, fascynacji, aby nie zapadł się w pustkę bezsensu, gdy pozbawiony jest tradycyjnych konieczności życiowych: pracy, rodziny. To bardzo praktyczna branża; pod szyldem „gamifikacji” rozwijana już dziś na miliardowych budżetach. Pytanie tylko, czy wyłącznie w celach komercyjnych, czy też właśnie przez państwo, przez takie „ministerstwa sensu życia” – z troski o wspólnotę, o życie społeczne.

I znowu: nikt nie dostrzega tego właśnie aspektu chińskiego Social Credit System. Bo z jednej strony – to totalitarny system inwigilacji i ugniatania miliardowego społeczeństwa. Z drugiej – narzędzie do nadawania ludziom indywidualnego sensu życia.

Twoja koncepcja zakłada przyrost technologii w stabilnym systemie ­społecznym. A przecież już teraz tylko w USA pomiędzy jednym a drugim wybrzeżem żyją miliony ludzi, którzy z perspektywy gospodarki stali się zbędni. Osobom zastąpionym przez maszyny nie zaproponowano niczego w zamian. Być może zbuntują się i nastąpi załamanie systemu?

Przełożę twoje tezy na real: globalna katastrofa to jedyny ratunek dla kultury pisma.

Tego typu narracje milcząco przyjmują oczywistość przejścia w postpiśmienność, uciekając za to w wizje kompensacyjne: to niech cały świat spłonie, skoro to nie my mamy rządzić hierarchiami wartości!

Bo żadne lokalne bunty czy załamania nie zmienią kierunku technologii. Biznesy i państwa nie przestaną z sobą konkurować w owym wyścigu z tego powodu, że część populacji jakiegoś kraju wypadła na aut, stała się zbędna, straciła pracę i przyszłość. Żadne takie wyautowanie nie powstrzymało nigdy podbojów, kolonizacji, industrializacji. A w skali globu i historii ludzkości mowa tu o setkach milionów, jeśli nie miliardach osób.

Jak w ogóle miałby wyglądać taki „bunt zbędnych”? W praktyce oznacza on głosowanie na Trumpa czy innego populistę, który dzięki temu dochodzi do władzy, po czym zderza się z tą samą twardą rzeczywistością globalnej konkurencji gospodarczej, technologicznej i kulturowej.

W sukurs przychodzi gwarantowany dochód minimalny i cała sfera władzy symbolicznej, kulturowej. W zasadzie dlaczego ludzie mieliby się zbuntować? Ich życia przeżywają się poza nimi; podmiotowe są przeżycia, nie ludzie. Spokój społeczny zostaje zachowany.

Zobacz, jak w ten właśnie sposób zmieniła się natura klasy średniej. W coraz mniejszym stopniu definiuje ją własność, dochód czy siła polityczna, w coraz większym – zawieszona poza fikcją i prawdą tożsamość, mit kulturowy, w który się jej członkowie wżywają. To już nie aspiracja w stylu american dream. Uczestniczą oni w etosie, na który ich nie stać, ale stać ich na przeżywanie innych tak żyjących – przez Facebooka, przez media tożsamościowe, przez uczestnictwo w wojnach kulturowych. I najważniejsze jest owo przeżycie. Chyba pierwszą tak wyraźną grupą społeczną definiowaną przez wspólne przeżywactwo są młodzi urbanici, z tymi symbolicznymi hipsterami jako ich heroldami. Niby biedni prekariusze, ale: „Nie to jest ważne, jak żyję, ale jak o sobie myślę i kogo przeżywam”.

Z Twojej książki wynika też jasno, że każda technologia jest polityką, a każda polityka technologią.

Nie, technologia nie jest polityką: nie odbija gry sił między ludźmi, lecz samą naturę rzeczywistości. Natomiast oczywiście jest wykorzystywana przez polityków.

Technologia, czyli zarówno materialne narzędzia, jak i źródłowo rozumiana technē: wiedza o rzeczywistości pozwalająca przekształcać świat, w tym samego człowieka. A więc i nauki społeczne, behawioralne, kognitywistyczne, pozwalające parametryzować ludzi i manipulować nimi. Przyrost tej wiedzy jest ogromny i nieodwracalny. Nie ma dla nas powrotu do czasów niewinności, do tej metafizyki Zachodu uznającej wnętrze człowieka za świętą tajemnicę i na tej tajemnicy budującej podmiotowość jednostki oraz wysokie gmachy prawa, gospodarki wolnorynkowej, demokracji.

Jak ta metafizyka przekładała się na praktykę życiową?

Dlatego odpowiadasz przed sądem za swoje czyny, że ich źródło znajduje się w tobie; że nie jesteś sterowany z zewnątrz. Otóż dlatego mówi się w demokracji o ludzie jako „suwerenie”, że skreślając polityka na karcie, jesteś w budce wyborczej sam, nikt nie kieruje twoją ręką. I dlatego wolny rynek miał najlepiej alokować dobra i usługi, że opierał się na zaufaniu do siebie ludzi opowiadających za własne decyzje.

Lecz po przekroczeniu pewnego progu wiedzy o człowieku traci on pozycję podmiotu w każdej z tych dziedzin. Subiektywnie możesz być przekonany, że decyzję o zakupie tego telefonu albo zagłosowaniu na tego polityka podjąłeś sam, niepodlegle, z własnej woli. Ale dla tych, co posiedli odpowiednią wiedzę, jesteś przewidywalny jak narkoman na głodzie. Ty sam dla siebie pozostajesz tajemnicą – ale nie dla zewnętrza. Na razie ciągle mowa o skuteczności statystycznej: uda się wpłynąć na dziewięciu, a jeden się wymknie. Ale to już wystarczy, żeby nas rozgrywać, ekonomicznie i politycznie.

Kto wtedy zachowuje podmiotowość?

Wskazuje się zazwyczaj na kastę spin doktorów, ludzkich technokratów. W ­bardziej paranoicznej wersji – na rosyjskich agentów. To jeszcze łatwo zaakceptować: proces ma twarz, można o nim myśleć kliszami z hollywoodzkich thrillerów. Ja natomiast staram się przekonać do znacznie trudniejszej, subtelniejszej prawdy: podmiotem jest sama ta wiedza. Ona unarzędziawia tak manipulowanych, jak i manipulujących.

Duch dziejów?

Bez przesady. Chociaż lekkie ukąszenie heglowskie pewnie można mi zarzucić. Przeważnie posługuję się metaforą Logosu. Ale samo istnienie tych reguł nie wiąże się z intencją czy nadrzędnym sensem. Po prostu owe upodmiotowione procedury stają się dla nas coraz bardziej widoczne: czy to zaklęte w maszyny, programy, czy inne elementy coraz ściślej strukturyzujące nasze życie. Logos zarządza wprost korporacjami, łańcuchami dostawczymi, pracami badawczymi. Zresztą sami się chętnie proceduralizujemy. Wszystkie te poradniki samorozwoju są niczym innym jak nośnikami algorytmów usprawniania człowieka. Nie mam wśród znajomych chyba nikogo, kto by przynajmniej jednej takiej procedury na sobie nie procesował. Uzasadnienia są różne – najczęściej chodzi o tzw. uporządkowanie sobie życia i wydajność w pracy, także czysto intelektualną. Co jeść, kiedy chodzić spać, jakie pastylki łykać, w jakich godzinach jakiej aktywności się oddać, jak myśleć, jak czuć, jak współpracować, kiedy pozwolić sobie na spontaniczność. Wiele procedur odnosi się do sfery romantycznej, intymnej.

Jak zarządzać swoim związkiem?

Pamiętam, że jeszcze w latach 80. nie istniał język, który by to uniósł. Nie używało się słowa „związek”. Samo pytanie „Co zrobić, aby podtrzymać albo uczynić swój związek lepszym?” zabrzmiałoby wtedy jak najpodlejszy makiawelizm serca. A dzisiaj już dzieciaki w szkole mają w telefonach aplikacje do „zarządzania związkami”.

Nie mówiąc już o całej branży porno, która formatuje nasze życie erotyczne. Nawet sny – wydawałoby się ostatni bastion podświadomości – są hakowane. Czy przez programowanie faz REM, czy przez profilowanie treści snów obrazami przed zaśnięciem. A chemia? Nasze pokolenie przejdzie do historii jako pionierzy kultury pragmatycznej narkotyzacji. To, co się dziś dzieje z wysokojakościową legalną marihuaną czy mikrodawkowaniem LSD, to dopiero prolog do chemicznej inżynierii mózgu.

Czy możliwe są zatem jakieś strategie oporu?

Ale przeciwko czemu? Musisz najpierw określić wartość, której chcesz tu bronić, i to tak, żeby była do pojęcia pomimo tych zmian.

Zastanawiam się, czy w sytuacji odchodzenia od kultury pisma w stronę bezpośredniego transferu przeżyć jest w ogóle jakikolwiek moment etyczny.

Etyczny? Chodzi ci o to, czy samo to przejście można uznać za „dobre” lub „złe”?

Chociażby. Czy na przykład świadome umacnianie kultury postpiśmiennej poprzez wciąganie w nią innych może być rozpatrywane w kategoriach etycznych?

Nie widzę wielkiej roli dla etyki w sytuacji dobrowolnego zanurzenia w kulturze. Na ile oczywiście cokolwiek może tu być uznane za dobrowolne.

Dlatego wątek etyczny w ogóle nie pojawia się w Twojej książce?

Etyka jest pochodną kultury, a jeszcze szerzej – myślunku.

Widać to wyraźnie w samej instytucji prawa. Prawo, tak jak my je pojmujemy, powstało dzięki pismu, jest produktem myślunku pisma. Prawo, które istnieje tylko w umyśle sędziego – niezobiektywizowane, nieupodmiotowione, nieoderwane od przygodnych okoliczności sprawy – nie jest prawem, co najwyżej obyczajem, tradycją. A najczęściej – sentymentem, ekspresją autorytetu.

I wychodzenie z myślunku pisma ujawnia się też w stosunku przeżywaczy do prawa. To nie przypadek, że prawnicy, czyli egzekutorzy prawa, są jedną z bardziej znienawidzonych grup zawodowych, podobnie jak parlamentarzyści, czyli twórcy prawa. Dziś mówi się o nich: „nieludzcy”, „oderwani od życia i zwykłych ludzi”, „pozbawieni empatii”. A na tym właśnie polega praca na abstraktach, na zimnych regułach, ideach. W szczycie myślunku pisma stanowiło to zaletę; dla wyzwolonych z pisma stanowi wadę.

Etyka postpiśmiennych oparta jest natomiast na wczuciu się w jednostkę, na wżyciu się w tego konkretnego człowieka. Nie masz prawa wydawać sądu moralnego o nikim, kogo nie przeżyłeś. Co więcej: każdy sąd o faktach, o rzeczywistości jest pochodną tożsamości wypowiadającego go: „Ja jako biały praworęczny Europejczyk mężczyzna uważam, że Ziemia jest okrągła”. Bo to moje przeżycie ustanawia prawdę w postpiśmiennym świecie, a nie żaden ciąg martwych symboli na papierze. ©℗

JACEK DUKAJ (ur. 1974) jest pisarzem, krytykiem, eseistą. Ukończył filozofię na UJ. Autor licznych powieści i zbiorów opowiadań. Sześciokrotny laureat Nagrody im. Janusza Zajdla (nominowany 11 razy), a także Nagrody Fundacji im. Kościelskich i Europejskiej Nagrody Literackiej. Trzykrotnie nominowany do Paszportu „Polityki”. Nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazał się właśnie jego zbiór esejów „Po piśmie”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor i krytyk literacki, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 24/2019