Marcin Napiórkowski: Szkoła potrzebuje opowieści

MARCIN NAPIÓRKOWSKI, semiotyk kultury: Gdybym miał doradzić politykom wybór najważniejszej rzeczy, którą trzeba się zająć, odpuściłbym nawet ochronę zdrowia, a wybrał edukację. Chirurg uratuje kilku nauczycieli, nauczyciel wychowa stu chirurgów.

31.10.2022

Czyta się kilka minut

Rozpoczęcie roku szkolnego w Szkole Podstawowej nr 3 w Lublińcu, 1 września 2022 r. / DANIEL DMITRIEW / FORUM
Rozpoczęcie roku szkolnego w Szkole Podstawowej nr 3 w Lublińcu, 1 września 2022 r. / DANIEL DMITRIEW / FORUM

MARCIN NAPIÓRKOWSKI: Może być tutaj, na rogu?

PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI: Bardzo proszę. Ale właściwie dlaczego?

Liczące już kilkadziesiąt lat badania Roberta Sommera sugerują, że takie rozmowy jak nasza najlepiej prowadzi się właśnie przez narożnik stołu [siadamy przy konferencyjnym blacie w siedzibie redakcji „TP” – dopisek PW]. Gdy sadowimy się naprzeciwko siebie, stajemy się „pozycyjni”, co pasuje np. do negocjacji. Kiedy chcemy współpracować, najlepiej siedzieć po tej samej stronie stołu. Dla nas najlepszy będzie róg.

Skoro już Pan zepsuł plan początku rozmowy, pociągnijmy ten temat. Nic tak wiele nie mówi o polskiej edukacji niż to, jak względem siebie siedzą uczniowie i nauczyciel.

To jest układ tworzący jasną sytuację komunikacyjną: jedna osoba ma prawo głosu i umieszczona jest w punkcie centralnym – dawniej często na podwyższeniu. Pozostali muszą być z tego punktu widoczni. To ucieleśnienie benthamowskiego Panoptykonu, idei stałej kontroli. Ten układ ma jeszcze jedną cechę. Uczniowie siedzący w rzędach ławek nie mają możliwości organizacji poziomej, czyli komunikowania się ze sobą z pominięciem nauczyciela.

Kiedyś to się dobrze sprawdzało.

Bo gdy ten model szkoły – pruskiej szkoły – powstawał, tak wyglądał komunikacyjny model świata. Wąsaty profesor ogłaszał coś z wysokości katedry, a inni mogli najwyżej burczeć pod nosem. Dziś profesor mówi, a następnego dnia na Twitterze ktoś mu odpowiada, zadaje pytania, dyskutuje. To oczywiście bywa denerwujące z punktu widzenia profesora, nawet takiego niewąsatego jak ja, ale ogólnie to wspaniałe, że świat stał się znacznie bardziej usieciowiony i demokratyczny.

Niestety, szkoła tej zmiany jeszcze nie zauważyła. Wciąż wygląda niemal tak samo, jak dwieście lat temu. Można się o tym przekonać odwiedzając dowolny skansen. Wszystko jest dziwne i obce. Idziemy i mówimy: „Tak kiedyś uprawiano pole!” albo „Niesamowite, jak w dawnych czasach robili mąkę!”. Aż nagle wchodzimy do szkoły, która mogłaby spokojnie dzisiaj działać w takim samym kształcie jak wtedy. Tylko czekamy, aż rozlegnie się dzwonek.

Wprowadźmy teraz postaci, które miały być z nami od początku. „Dla Adasia, Tosi i Julka, do których należy przyszłość” – pisze Pan na wstępie nowej książki „Naprawić przyszłość. Dlaczego potrzebujemy lepszych opowieści, żeby uratować świat”.

Julek ma osiem miesięcy, Tosia cztery lata, a Adaś dziewięć, więc chodzi do trzeciej klasy.

Najzwyklejszej, publicznej podstawówki.

Moim znajomym zdarza się pytać ze zdumieniem: „Co się stało? Nie stać was na prywatną?”. Trochę mnie te pytania martwią. Jeśli wszyscy, którzy mają trochę więcej szczęścia, pieniędzy lub kompetencji, wyprowadzą dzieci do prywatnych czy społecznych placówek, to skażemy oświatę publiczną na pustynnienie. Zmarnujemy mnóstwo talentów...

Trudno wymagać od rodziców, by w imię społecznej spójności wysłali swoje dzieci do szkół, o których źle myślą.

Nie ośmieliłbym się od nikogo tego domagać. Zresztą czasem sam słucham o tych alternatywnych szkołach z podziwem. Tymczasem nasza rejonowa placówka, choć nie jest to obowiązkowe ani nawet zalecane, hurtowo wystawia dzieciom z klas 1-3 tradycyjne, numeryczne oceny. Mamy mnóstwo badań potwierdzających, że te cyferki na dzieci w tym wieku źle działają.

Tosia do szkoły pójdzie za trzy lata.

Ale już ją lubi! Gdy odprowadzamy Adasia, zdarza nam się razem wchodzić do jego klasy. Wtedy uczniowie i uczennice ją na chwilę przygarniają, a Tosia udaje, że jest jedną z nich. W domu też czasami bawią się razem w szkołę.

W pruską czy w jakąś inną?

Z jednej strony tak, bo Adaś przekazuje wiedzę, potem ją egzekwuje, a następnie nawet ocenia. Ale z drugiej strony zdecydowanie nie, gdyż w ich szkole mowa jest tylko o tym, co ich fascynuje, a nie czego „trzeba” się nauczyć. No i w zabawowej szkole wiedzę przekazuje się w sposób bardzo atrakcyjny.

Proszę udostępnić za darmo choć jeden pomysł.

Gdy Tosia zainteresowała się państwami Europy, to ich dialogi wyglądały mniej więcej tak: „Widzisz ten kształt na górze? Przypomina buzię i łyżkę”. „Tak, buzia i łyżka!”. „Ta postać je ­serek Danio, państwo nazywa się ­Dania”. „A widzisz na dole włochaty but?”. „No pewnie, włochaty but jak nic!”. „To są Włochy”.

Pana dzieci intuicyjnie wyczuły coś, czemu m.in. poświęca Pan swoją książkę. Do przyswojenia wiedzy na jakiś temat nie wystarczą nam dane. Potrzebujemy opowieści.

W „Naprawić przyszłość...” staram się przekonać, że ludzie nie są komputerami, którym wystarczy załadować dane.

Opowiem panu o rozczarowaniu, jakie spotkało mnie dosłownie kilka dni temu. Prowadzę ze studentami czwartego roku – a więc już wyselekcjonowanymi – proseminarium magisterskie. Analizujemy film nagrany przez oszusta, który wciska ludziom skonstruowane przez siebie urządzenie leczące rzekomo raka, odciągając ich tym samym od terapii onkologicznej. Naszym zadaniem jest rozbrojenie jego przekazu. Z punktu widzenia fizyki facet opowiada oczywiste dyrdymały, ale na wszelki wypadek sprawdzam, ile z tego wyłapuje grupa. Nic. „No, z czego jest zbudowany atom, proszę państwa?” – pytam. Odpowiada mi cisza...

Otóż jestem pewien, że ktoś kiedyś tym fajnym, inteligentnym młodym ludziom „załadował dane” o protonach i elektronach, ale te dane nie pozostały w „systemie”. To było coś obcego. Studenci mieli przekonanie, że jako humaniści nigdy z nich nie skorzystają. Szkoła nie potrafiła zbudować sensownych opowieści, natomiast analizowany na zajęciach ­szarlatan niestety potrafił. Tyle że jego opowieści były puste.

Pozostaje pytanie, jak zmienić szkołę, żeby uczyła prawdziwych informacji w sposób sensowny i atrakcyjny. Moje ulubione matematyczne zadanie brzmi: ile trzeba złapać larvitarów, żeby jednego pupitara wyewoluować w tyranitara.

Bardzo bym chciał, żeby stało się też moim ulubionym, tylko nic nie rozumiem.

Wymieniłem nazwy stworów z bardzo popularnej wśród dzieci gry Pokemon Go. Złapanie każdego z nich daje określoną liczbę „cukierków”, które służą do transformacji.

Zamiast zadania: „Rybak złowił piętnaście ryb, kot zjadł jedną, ile ryb zostało?”, podczas którego śmiertelnie znudzony 10-latek i tak myślałby o pokemonach, nie tylko dajemy mu te jego ulubione stwory, ale też sposób na skuteczniejszą naukę.

Oczywiście, istnieje tu pewne ryzyko, ale ryzyko także można wykorzystać do nauki. Adaś spędzał w wirtualnym świecie pokemonów tyle czasu, ile tylko mógł, a ja do pewnego momentu nie bardzo wiedziałem, co to jest i czy mu na to pozwalać. Zwłaszcza że zauważyłem, jak wiele w tej grze jest mechanizmów uzależniających. Ustalaliśmy limity zabawy, ale zawsze, gdy czas upływał, Adaś wykrzykiwał: „Tato, ale właśnie pojawił się nowy pokemon!”. „Stary – odpowiadałem – a nie zauważyłeś, że zawsze, jak mija nasz czas, to pojawia się jakiś nowy pokemon?”. Świetna okazja, żeby porozmawiać o tym, jak tworzone są algorytmy – nie tylko pokemonów, ale też YouTube’a czy TikToka.

Ciekawy i zagadkowy świat istnieje też poza ekranami.

Niedawno szliśmy z Tosią przez park, przypominając sobie, dlaczego na zimę drzewa zrzucają liście. Ja mówię, że jakby na nie napadał śnieg, toby się gałęzie połamały. A ona na to, że ma dobry pomysł: niech drzewa w ogóle nie mają liści. Była okazja porozmawiać, co i w jaki sposób drzewa „jedzą”, i do czego służą im w tym procesie liście.

Pamięta Pan ze swojej szkoły jakiegoś dobrego opowiadacza?

Pamiętam najlepszego opowiadacza! To pan profesor Witold Andrzej Łucznik, fizyk, który uczył moich rodziców, uczył mnie, a że wierzę w jego nieśmiertelność, to ufam, iż będzie też edukował kolejne pokolenia.

Prof. Łucznik wchodzi pewnego razu na katedrę i nakazuje nam założyć maski spawalnicze, po czym gasi światło i zaczyna puszczać prąd przez szklany pręt... Szkło jest dobrym izolatorem, ale napięcie było naprawdę wysokie. Pręt zaczął się nagrzewać, a wreszcie świecić.

Przerywam, żeby uplastycznić czytelnikom sytuację. Profesorowi Napiórkowskiemu, gdy opowiada, świecą się oczy. Przy tym gestykuluje, a nawet uderza w uniesieniu dłonią w stół, na którego narożniku siedzimy...

W pewnym momencie pręt zaczął się topić. Świecące kule spadały z brzękiem na metalową tacę. Wreszcie na środku pręta zrobiła się dziura, prąd przestał płynąć. Profesor zapalił światło. „Kochane dzieci – tak się do nas zwracał, pomimo że byliśmy już prawie dorośli – możecie sobie zabrać do domu po szklanej kulce, zasłużyliście”.

Wstaliśmy, zaczęliśmy bić brawo. I dlatego dla mnie do dziś napięcie czy opór elektryczny nie są abstrakcyjnymi wartościami.

Przywołuje Pan świetnego opowiadacza-ścisłowca, a nie humanistę. W Pana książce wiele jest o tym, że przedstawiciele tych dwóch grup muszą zacząć ze sobą współpracować.

Ci pierwsi powinni zrozumieć, że technologia to nie wszystko; że napisanie czytelnej instrukcji obsługi, stworzenie opisu jakiegoś skomplikowanego procesu czy mądre zarządzanie ludźmi – to wszystko są zadania dla humanistyki. I że im bardziej cyfrowe mamy społeczeństwo, tym lepszych potrzebujemy humanistów.

Z kolei humaniści muszą swoje narzędzia zacząć stosować w obszarach innych niż literatura, historia i zgadywanie, „co autor miał na myśli”.

Skoro Pan o myślach autora, to czas opowiedzieć kolejną historię. Obiegła ona kilka tygodni temu media, a Pan był jej głównym bohaterem.

Koniec września, siedzę sobie w pracy, gdy nagle zaczynają do mnie napływać dziwne wiadomości. Okazało się, że mój opublikowany w „Tygodniku” tekst został użyty na próbnej maturze z języka polskiego.

Tekst dotyczył zjawiska sequelozy, czyli dostrzeżonej przez Pana inwazji filmowych i serialowych sequeli, z jaką mamy do czynienia w ostatnim czasie.

Pisałem też o tym, że korzenie tego zjawiska możemy namierzyć aż w starożytności, gdzie mity tworzyły coś na kształt połączonych uniwersów. Np. historia wojny trojańskiej została opowiedziana w bardzo różnych dziełach, a w „Iliadzie” mamy jakiś jej wycinek.

Tu zaczyna się napięcie, bo na próbnej maturze padło pytanie, czy Marcin Napiórkowski zgadza się, że sequeloza jest zjawiskiem współczesnym.

Maturzyści, którzy nie znali odpowiedzi, znaleźli mnie na Twitterze. Odpisałem im zbiorczo, że życzę im wszystkiego najlepszego, ale odpowiedzi tak w zasadzie nie znam.

Nie zdałby Pan.

Okazało się, że w tym akurat przypadku obie odpowiedzi były dopuszczalne, pod warunkiem, że zostały rozsądnie uzasadnione.

Ale prawdziwym problemem nie jest sequeloza, tylko testoza. Ślepe podporządkowanie całej edukacji testom i sprowadzanie nauki do tego, co da się łatwo sprawdzić i porównać. Naprawdę chcemy, by najważniejszy państwowy egzamin sprawdzał, czy maturzyści wiedzą, z czym zgadza się autor tekstu? A może ja się z niczym nie zgadzam? Może jestem cyniczny i piszę wyłącznie dla pieniędzy?

Zgadzamy się, że pytania były nieprecyzyjne. Ale to chyba dobrze, że matura sprawdza nie tylko wiedzę, ale też rozumienie tekstu?

Z pewnością dobrze. Tylko czy na pewno potrzebujemy do tego oddzielnego egzaminu opartego na specjalnie wybranych tekstach? Przecież to znowu sztuka dla sztuki.

Co w zamian?

Umiejętności mają znaczenie dopiero w praktycznym kontekście. Czytanie ze zrozumieniem sprawdzałbym na egzaminie z matematyki, fizyki czy biologii, w zależności od tego, co kto zdaje. Tekst naukowy z jednej z tych dziedzin sprawdzałby wiedzę merytoryczną, a przy okazji właśnie wyciąganie wniosków i rozumowanie na podstawie lektury. Ale to się nie mieści w naszym wyobrażeniu szkoły podzielonej na klasy, lekcje i przedmioty.

W „Naprawić przyszłość...” wysuwa Pan jeszcze inny wywrotowy postulat. Książka opowiada o dyktaturze dwóch opowieści: technooptymistycznej, zgodnie z którą postęp jest jedyną receptą na uratowanie świata, a także technopesymistycznej, wedle której ten postęp wiedzie nas wyłącznie do zguby. Oba te mity są według Pana szkodliwe, ale to zwolennicy drugiego z nich szukają często prawdy w pseudonauce. A tymczasem Pan chce ją zaprzęgać do szkolnych programów.

Niech dzieci uczą się na biologii, jak rozbroić absurdalne diety czy głodówki, których autorzy za nic mają bilans kaloryczny. Bo jeśli o tym nie będziemy mówić, to ci sami ludzie jako dorośli kupią książki obiecujące, że głodówka odbuduje ich DNA.

Niech na historii poznają opowieści o kosmitach, którzy zbudowali piramidy, albo o starożytnym imperium Wielkiej Lechii. Zwłaszcza że to może też być dobra lekcja matematyki.

Matematyki?

Tak, bo takiemu panu Bieszkowi, czyli autorowi bestsellerowych książek o Wielkiej Lechii, mylą się czasy geologiczne z historycznymi. Podaje on choćby, że pewne ważne historyczne zdarzenia miały miejsce przed wypiętrzeniem się Himalajów...

Zresztą inne pseudonaukowe teorie też dobrze nadają się na ciekawe lekcje matematyki. Ruchy antyszczepionkowe podawały np. swego czasu dane, zgodnie z którymi w ciągu nieco ponad dekady wzrosła w Polsce o ponad 50 proc. liczba hospitalizowanych dzieci. I faktycznie, w latach 2003-2016 wzrost przyjęć do szpitali miał miejsce. Tyle że odpowiadały zań nie szczepionki, a radykalna poprawa opieki neonatalnej, dzięki której zawczasu wykrywano znacznie więcej wad i schorzeń. Sama liczba brzmiała strasznie. Gdy zrozumieliśmy jej sens, okazywała się świetną wiadomością.

Tego wszystkiego powinna uczyć szkoła, byśmy później nie byli bezradni w zderzeniu z różnymi absurdalnymi teoriami.

O jakiej szkole przyszłości marzy Pan dla Adasia, Tosi i Julka?

Gdybym miał doradzić politykom wybór jednej, najważniejszej rzeczy, którą trzeba się zająć, odpuściłbym nawet ochronę zdrowia, a wybrał edukację. Chirurg uratuje kilku nauczycieli, nauczyciel wychowa stu chirurgów. Edukacja uświadamia nam także, że egoistyczne strategie nie są na dłuższą metę skuteczne w globalnym świecie.

W interesie moich dzieci jest nie tylko to, żeby same odebrały jak najlepsze wykształcenie, ale także to, by został odkryty i rozwinięty potencjał geniuszek spod Białegostoku, z Somalii czy Iranu. A do tego potrzebujemy szkoły dostępnej i atrakcyjnej.

Czy pana dzieci jedzą M&M’sy? Takie draże kolorowe.

Niestety tak.

To bardzo dobrze, bo one podwyższają współczynnik inteligencji.

Jasne. O ile?

Kilkanaście punktów. I nie jest to żart. W badaniu Calvina Edlunda mierzono inteligencję dzieci losowo podzielonych na dwie grupy. Dzieciaki z pierwszej po prostu rozwiązywały nudny test. Dzieciaki z drugiej za poprawne odpowiedzi dostawały cukierki. Dzieci z nagradzanej grupy osiągały średnio wynik o 12 punktów wyższy. Ten eksperyment był wielokrotnie powtarzany. Dla dzieci „trudnych”, uznawanych za mniej inteligentne, M&M’sowy bonus był jeszcze wyższy!

Wyjaśnienie jest proste: dzieci, które miały motywację i poczucie sensu wykonywanych zadań, wypadały lepiej. A wynik popularnego testu IQ, o którym kiedyś myśleliśmy, że bada coś obiektywnie, okazał się tak naprawdę iloczynem dwóch współczynników: inteligencji oraz motywacji do rozwiązywania testów.

Zanim przyczynimy się do plagi próchnicy, wyjaśnijmy jedną rzecz: M&M’sy faktycznie podawano, ale służą raczej jako symbol.

Chodzi o to, że szkoła nie karmi uczniów motywacją, zaciekawieniem, poczuciem sensowności. Nie ma tu wielu świecących prętów, pokemonów, opowieści czy dyskusji.

A gdyby tak się pojawiły?

To uciszą się dzwonki, a ławki dostaną nóg. Zaczną przeszkadzać, więc ktoś je wyniesie.©℗

DR HAB. MARCIN NAPIÓRKOWSKI jest semiotykiem kultury, profesorem na Uniwersytecie Warszawskim. Zajmuje się mitologią współczesną, pamięcią zbiorową i kulturą popularną. Prowadzi bloga mitologiawspolczesna.pl, jest stałym współpracownikiem „TP”. Autor „Mitologii współczesnej” (2013), „Władzy wyobraźni” (2014), „Powstania umarłych” (2016), a także opublikowanej niedawno przez Wydawnictwo Literackie książki „Naprawić przyszłość”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Semiotyk kultury, doktor habilitowany. Zajmuje się mitologią współczesną, pamięcią zbiorową i kulturą popularną, pracuje w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi bloga mitologiawspolczesna.pl. Autor książek Mitologia współczesna… więcej
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 45/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Szkoła potrzebuje opowieści