Mahler na trzy sposoby

Napięcie między urodą świata a zagubioną w tym świecie jednostką to sedno muzyki austriackiego kompozytora.

21.09.2015

Czyta się kilka minut

Daniel Harding na MusikFest, Berlin, wrzesień 2015 r. / Fot. Mattias Ahlm / SVERIGES RADIO
Daniel Harding na MusikFest, Berlin, wrzesień 2015 r. / Fot. Mattias Ahlm / SVERIGES RADIO

Winrich Hopp, dyrektor berlińskiego MusikFest, układa programy koncertów z pieczołowitością muzykologa i przekorą filozofa. Wskazuje palcem nieoczywiste tropy, wydobywa z mroków niepamięci zapoznane dzieła i lekceważonych kompozytorów, zestawia dorobek twórców sprzed stu i więcej lat z muzyką najnowszą. Tym razem zmusił nas do refleksji nad agonią romantyzmu, ukazując śmierć tej epoki przez pryzmat partytur Gustava Mahlera, Carla Nielsena i Arnolda Schönberga. Estetyka romantyczna dogorywała w huku dział Wielkiej Wojny, której Mahler nie dożył; z którą Nielsen rozprawił się w swojej IV Symfonii, muzycznym peanie na cześć „nieugaszalnej” woli życia; którą Schönberg okupił dotkliwą niemocą twórczą. Wszyscy jakoś tam wyrośli z Brahmsa i Wagnera, każdy poszedł dalej swoją drogą. Mahler i Nielsen wypracowali niezależne systemy progresywnej tonalności, młodszy od nich Schönberg zrywał z systemem dur-moll przez atonalność, która z czasem doprowadziła go do sformułowania założeń rewolucyjnej techniki dodekafonicznej.

Przyznaję, że z tej konstelacji wciąż jest mi najbliższa muzyka Mahlera, której sednem jest rozpaczliwe rozdarcie między urodą zewnętrznego świata a niemożnością zrealizowania pragnień i tęsknot przez zagubioną w tym świecie jednostkę. Z sześciu koncertów Mahlerowskich wybrałam trzy, w których zaprezentowano dzieła z późnego okresu twórczości Austriaka. Jak się okazało – zestawione z kompozycjami odzwierciedlającymi nie tylko mniej lub bardziej oczywiste inspiracje i pokrewieństwa muzyczne, ale też upodobania dyrygentów, którzy poprowadzili swojego Mahlera w zgodzie z tym, co im w duszy gra. A grało im rozmaicie i czasem na przekór naszym przyzwyczajeniom.

Dotyczy to zwłaszcza Daniela Hardinga, obecnego szefa Szwedzkiej Orkiestry Radiowej.

Czterdziestoletni Anglik jeszcze niedawno uchodził za dość nieznośnego Wunderkinda w swoim fachu. Asystował wprawdzie u Rattle’a i Abbado, zawsze jednak było mu bliżej do „konstruktywistycznych” odczytań Bouleza, który pięknie prześwietlał faktury Mahlera, czynił to jednak kosztem zawartego w nich materiału melodycznego. Na szczęście Harding okrzepł i zaczął z powodzeniem łączyć obydwa te elementy, co udowodnił w chłodnym, świetlistym, a zarazem przeraźliwie smutnym ujęciu „Pieśni o ziemi”, gdzie zapierające dech w piersi frazy smyczków na przemian wyłaniały się i ginęły w pełnym ekspresji zgiełku drzewa, a typowo Mahlerowska nostalgia wciąż walczyła o lepsze z typowo Mahlerowską groteską.

Znakomitym pomysłem okazało się zestawienie tej swoistej symfonii z dziełem Harrisona Birtwistle’a „Earth Dances”. Angielskiemu moderniście bliżej wprawdzie do Strawińskiego niż do Mahlera, niemniej sposób, w jaki Harding potraktował potężne masy dźwiękowe w jego utworze, zderzając je niczym dryfujące w magmie płyty tektoniczne, zdradza dużo podobieństw z metodą analizowania materiału muzycznego „Das Lied von der Erde”. Szkoda tylko, że dyrygent nie zadał sobie trudu, by dobrać do tej koncepcji odpowiednich śpiewaków. Wpadki intonacyjne i rytmiczne, przede wszystkim zaś zmęczenie słyszalne w głosach Anny Larsson i Michaela Schadego zaburzyły spójność nowatorskiej interpretacji Hardinga.

Miłośników Mahlera granego „po bożemu” zadowolił Marek Janowski, który następnego dnia poprowadził berlińską Radiówkę. Adagio z nieukończonej X Symfonii odsłoniło w tym wykonaniu wszystko, co najważniejsze: pokrewieństwa z finałową częścią poprzedniej symfonii, podobne gry napięć między trybami dur i moll, ostateczne, nieprzynoszące spodziewanej ulgi „zamarcie” dźwięków w pianissimo. Mniej przekonująco wypadła „Lied der Waldtaube” z „Gurre-Lieder” Schönberga, w autorskiej wersji na orkiestrę kameralną: ze względu na osobliwą barwę głosu Karen Cargill, ale też z winy samej aranżacji, która zostawia słuchacza w poczuciu, że czegoś tu jednak brakuje. Gwoździem programu okazała się zadyrygowana z pasją III Symfonia Nielsena. Najwyższy czas wprowadzić tego kompozytora także na polskie estrady.

Dopiero Ingo Metzmacher – na koncercie DSO i Rundfunkchor Berlin – zaspokoił mój głód pięknych głosów i wyrazistych interpretacji wokalnych. Najpierw we wstrząsającym ujęciu „Kindertotenlieder” ze znakomitą Wiebke Lehmkuhl, później we fragmencie „Die Jakobsleiter” Schönberga, gdzie chór i soliści (także sędziwa Edda Moser) pokazali klasę samą w sobie. Zestawu dopełniła „Shaar” Xenakisa. Z Mahlerowskiej gry barwą w ultramodernistyczny żywioł rytmu. Takie rzeczy tylko w Berlinie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Latynistka, tłumaczka, krytyk muzyczny i operowy. Wieloletnia redaktorka „Ruchu Muzycznego”, wykładowczyni historii muzyki na studiach podyplomowych w Instytucie Badań Literackich PAN, prowadzi autorskie zajęcia o muzyce teatralnej w Akademii Teatralnej w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2015