Ludzie bez wtyczki

Jesteśmy wszędzie i nigdzie. Łatwiej nam o zmianę niż trwałość. Umiemy się odłączać, rozstawać, trzymać z daleka i zaczynać od nowa. Gubi nas to, że naprawdę potrafimy żyć sami: przyswoiliśmy technologię samotności.

18.02.2013

Czyta się kilka minut

 / il. Joanna Grochocka
/ il. Joanna Grochocka

Ten tekst wymaga kilkunastu minut skupienia. Dlatego część z Państwa przez niego przemknie, dzieląc uwagę między lekturę a inne czynności: słuchanie muzyki, zerkanie za okno pociągu albo wysyłanie SMS-ów. Zatrzymanie, by w danym momencie poświęcić się jednej tylko sprawie, jest dziś wyzwaniem. Przykrą koniecznością dokonania wyboru i wytrwania w nim. Nic nie gwarantuje, że tych kilkunastu minut nie da się przeżyć ciekawiej czy bardziej wartościowo.

W ZANIKU

Zabezpieczenie przed pomyłką wydaje się proste: robić kilka rzeczy jednocześnie, zmaksymalizować ilość doznań na minutę, zapewnić sobie zysk i łatwe wyjście z sytuacji, jeśli nie przynosi ona wystarczającej satysfakcji. Jest tylko jeden problem: istotne przeżycie nie jest możliwe bez zaangażowania. A to ostatnie jest w zaniku.

Próbując żyć szczęśliwie, znaleźliśmy się w błędnym kole – zmieniamy obiekty zainteresowań i uczuć tak szybko, że nie tworzymy z nimi więzi. Żonglujemy chwilowymi wrażeniami. Im prędzej, tym mniejsze szanse na konfrontację z pustką. Wielość atrakcji, jakich dostarcza współczesność, jest niemal idealnym znieczuleniem naszego osamotnienia.

Cena za przemykanie przez życie ma przede wszystkim wymiar osobisty. Ale objawia się także w skali makro. Rośnie liczba rozwodów, maleje średnia długość małżeństw – umiemy się rozstawać. Spadł przyrost naturalny – lęk hamuje nas przed odpowiedzialnością za dziecko, przed uczuciem bez końca. Rośnie liczba kupowanych urządzeń mobilnych – nieodstępujących nas towarzyszy. Oraz liczba relatywnie młodych ludzi przyjmujących antydepresanty, leki nasenne, uspokajające. Przybywa singli oglądających amerykańskie seriale przy późnej kolacji z dostawą do domu. Coraz więcej jest psów porzucanych przy drogach – opieka nad nimi staje się uciążliwa, gdy koliduje z wakacjami.

I ŻE CIĘ OPUSZCZĘ

Odrzucając przepisy zezwalające na zawieranie związków partnerskich, polscy parlamentarzyści udowodnili właśnie, jak dalece nie pojmują zmian społecznych i jak głęboka przepaść dzieli ich od rzeczywistości. Zignorowali sprawę najistotniejszą – nowa forma związków może być jedyną, do jakiej jesteśmy zdolni. Przysięganie przed Bogiem, „że cię nie opuszczę aż do śmierci”, albo oświadczanie przed urzędnikiem, że się „wstępuje w związek małżeński”, jest przeciwieństwem większości doświadczeń, jakim poddaje nas migawkowa współczesność.

Rosnąca niechęć do zawierania instytucjonalnych małżeństw jest nie tyle – jak się ją często interpretuje – ucieczką od zobowiązań, wygodnictwem czy przejawem walki z Kościołem. To także wybór pokolenia świadomego swoich ograniczeń. Przecież nic wokół nas nie jest „na zawsze”, przeciwnie – gwałtownie się zmienia, dewaluuje i jest zastępowane czymś innym, ponoć lepszym. Dlaczego z uczuciem i związkiem miałoby być inaczej?

Dla części młodych małżeństwo jest formą fałszywą, bo rozumianą jako niezmienność, nieodwołalne zobowiązanie. Tymczasem świat dowodzi, że o przetrwaniu decyduje zdolność unikania więzi, przyjmowania nowych warunków, ale nie głębokiego utożsamiania się z nimi. Wszystko, co blokuje zdolność do zmiany, kojarzy się ze słabością, zagrożeniem dla rozwoju. A rozwój, postęp i ruch ku nowościom figurują wysoko w hierarchii wartości. I stoją w sprzeczności z deklarowanymi przez Polaków w badaniach potrzebami rodzinnymi, społecznymi czy religijnymi.

Nie wątpię w prawdziwość naszego pragnienia relacji, utożsamienia, wspólnoty. Chęć znalezienia duchowego i uczuciowego adresu staje się tym większa, im bardziej współczesność uniemożliwia jej zaspokojenie. Codzienność uczy odrębności, samowystarczalności, spełniania zachcianek, zanim przeistoczą się w głębokie potrzeby – błyskawicznego przenoszenia się pomiędzy zadaniami albo bycia w kilku rolach jednocześnie. Ukształtowany przez takie lekcje człowiek jest pozbawiony wtyczek. To ktoś kompetentny i wydajny, zdolny żyć intensywnie w niepołączeniu z niczym i nikim, nawet samym sobą.

Oczekiwanie, że pozostaniemy niezmiennie zdolni do kochania, akceptowania niedoskonałości, poświęcenia dla drugiego człowieka czy wzajemności uczuć, jest jak zawieszanie poprzeczki na kosmicznym poziomie. Rzecz nie w tym, by ją obniżyć, ale by rozumieć, jak wielką trudnością jest doskoczenie do niej. Dla części z nas to cel nieosiągalny. Wystarczy się rozejrzeć, żeby zobaczyć, jak wiele wysiłku wkładamy w nawiązywanie połączeń. A jednocześnie, z jakim zapałem je demontujemy.

DO ZWROTU

Obserwowałam ostatnio dziewczynę, na oko dwudziestolatkę, siedzącą w kawiarni w całkowitej separacji od otoczenia, a jednocześnie pochłoniętą łączeniem się ze światem i ludźmi. W uszach miała słuchawki iPhone’a, przed oczami – lśniący ekran komputera; ręce nieustannie biegające po klawiaturze. Stopy, w kolorowych butach sportowych, nieruchome. Leżał przy nich malutki, finezyjnie ostrzyżony pies, który nie niepokoił ani właścicielki, ani sąsiadów. Raz na jakiś czas przerzucała się z klawiatury na ekran dotykowy telefonu, otwierała i zamykała okna przeglądarki, uśmiechała się do komputera – do wibrującego w nim życia. W tym samym czasie na wiele sposobów współistniała z innymi, stykała się i rozłączała, bez ceremonialnych powitań i pożegnań. Była z nikim, ale z wieloma. Wychodziła z kawiarni z pogodną miną, nie przypominając kogoś, kto spędził trzy godziny w odosobnieniu.

A jednak – była sama, wśród wielu rozmawiających ludzi, wykonujących gesty czułości i bliskości, odwzajemniających uśmiechy. Wśród osób, które wybrały, że przez jakiś czas będą tu z kimś – naprawdę, na wyłączność, zakłócaną jedynie szybkim: „Słuchaj, jestem na spotkaniu. Później oddzwonię, dobra?”.

Nie sposób zmierzyć głębię i wzajemność kontaktu – ten realny bywa przecież płytszy niż wirtualny. Uderzające jest co innego: ta dziewczyna musiała być sama, by jednocześnie i równolegle móc się kontaktować z kilkoma osobami, pobierać treści, podzielić swoją uwagę – rozmnożyć się. Albo odwrotnie – robiła to wszystko, aby nie być samą.

Trwała więź wymaga wysiłku i starań, cierpliwości i wyrozumiałości – stwierdzenie stare jak świat. Tyle że świat diametralnie się różni od czasów, gdy ta mądrość wybrzmiała po raz pierwszy. I robi wszystko, byśmy o niej zapomnieli. Kolejka do kasy w sklepie jednej z największych sieci odzieżowych się wydłuża, bo osób reklamujących i zwracających produkty jest więcej niż kupujących. Sprzedaż to szybka transakcja. A reklamacja wymaga biurokracji. Ekspedientki z obojętnymi minami sprawdzają, czy nie brakuje guzików i metek, studiują paragony, wzywają starsze koleżanki do autoryzacji zwrotu pieniędzy. Zwroty są oczywistym przywilejem konsumenta.

Żądanie wymiany produktu, kwestionowanie jego jakości, rozmyślanie się z pragnienia posiadania – to element zabawy w pożądanie i odpychanie. Przez trzydzieści dni od zakupu wolno wybrzydzać, marudzić, robić krzywe miny, innymi słowy – dochodzić swoich praw w świecie pełnym wyjść awaryjnych i uchylonych furtek.

Żaden wybór nie jest ostateczny, żadna transakcja – nieodwracalna. Bluzka, która wczoraj nam się podobała, dziś jest ciuchem jednym z wielu. Nie zdążyliśmy jej „spersonalizować”, zakładając na ważną kolację i wpisując w archiwum wspomnień. Kto by zresztą spamiętał te wszystkie przedmioty, które pojawiają się i znikają z naszego życia jak jednorazowe sztućce z plastiku? Jeszcze nic nie zaszło, wszystko da się wymazać. Ekspedientka zatrzyma paragon, odda pieniądze i bez cienia urazy powie: „Dziękuję i zapraszam ponownie!”.

Kiedy kupowałam pierwszy telefon z dotykowym ekranem, znajomi mnie pocieszali: „Przez tydzień się przemęczysz, a potem nie będziesz mogła bez niego żyć”. Poprzedni „przeżył” dwa lata – dokładnie tyle, na ile oblicza się dziś trwałość urządzeń. Notebook, na którym piszę ten tekst, jest już reliktem – ma trzy lata, a producenci właśnie oznajmili, że nie będą go dalej wytwarzać. Teraz liczą się tylko smartfony i tablety. Uczucia związane z urządzeniem, którego używamy codziennie, trzymanym w nocy przy łóżku, co chwila dotykanym, pilnowanym jak coś niezwykle cennego, to emocjonalna inwestycja obliczona na czas umowy z operatorem.

Nietrwałość techniki każe się zabezpieczać – utrata numerów do znajomych, kosmetyczki i psychoterapeuty powoduje potężny dyskomfort. Brutalne odłączenie od rzeczywistości, którą się jeszcze przed chwilą „miało” pod opuszkiem palca, jest niepokojące. Oznacza samotność, brak dostępu do ludzi. Bo zjawienie się bez telefonicznej zapowiedzi, nawet u bliskiego przyjaciela, jest dziś niestosowne. Trzeba więc odzyskać dane i poruszać się zgodnie z regułami, które pozwalają na zbliżenie pod warunkiem oddalenia. Spotkanie jest możliwe przy zachowaniu dystansu. Przy zmniejszeniu ryzyka, że się odsłoni wzajemna zależność

JESTEM I WYMAGAM

Znakomita polska aktorka opowiedziała mi kiedyś, jak w połowie lat 80., gdy mieszkała na ursynowskim blokowisku, zaczęła się jej wielka przyjaźń. Ktoś zapukał do drzwi, otworzyła. Na progu stała kobieta.

– Dzień dobry, mieszkam w bloku obok. Widzę, że pani jest w ciąży, a my mamy samochód. Jak się zacznie, proszę zadzwonić. Mój mąż zawiezie panią do szpitala – powiedziała i zostawiła kartkę z numerem telefonu.

Sytuacja dziś mało prawdopodobna. Polegamy na sobie samych i na dostawcach usług. Mamy z grubsza wszystko, czego nam potrzeba, a zwykle znacznie więcej. Jeśli nawet nie własny samochód, to pieniądze na taksówkę. A także telefon do hydraulika i całodobowe sklepy w pobliżu, więc sąsiedzi są nam właściwie zbędni. Inni ludzie często występują w roli naszych konkurentów, użytkowników tej samej przestrzeni: zajmują lepsze miejsca parkingowe, przepychają się w tramwaju, noszą identyczne spodnie z jesiennej kolekcji albo rozmawiają przez telefon w kinie. Czasem wchodzą nam w drogę, ale coraz lepiej udaje nam się ich pokojowo omijać, bo coraz mniej jest okazji i pretekstów do kontaktu.

Tylko niekiedy okoliczności zmuszają nas do występowania w tym samym miejscu i czasie z innymi. Dziwimy się, gdy zgubiona na ulicy rękawiczka albo kolejka u dentysty nagle podłącza nas do innych – z łatwością uruchamiamy w sobie zdolność rozmowy z nieznajomym, jesteśmy blisko. Na chwilę, raz na jakiś czas. Częściej jednak świat usługowo-konsumpcyjny wyrabia w nas postawę odrębności, mobilizuje do zaznaczenia różnic. Jednym z powodów jest umasowienie i schematyczność świata – obsługują nas zaprojektowane systemy, każdego w identyczny sposób. Trudno się czuć wyjątkowym, mając na sobie i przy sobie te same przedmioty, co wielu innych.

Chęć upodobnienia się do otoczenia to jedno, równocześnie z nią budzi się potrzeba wyjątkowości. Żeby ją poczuć, trzeba się najpierw odciąć od tłumu. Traktowany jako obcy, mniej zagraża naszemu indywidualizmowi. To on właśnie – uznawany w kulturze Zachodu za sprawę wielkiej wagi – utrudnia więzi. Daleko odeszliśmy od wiary w to, że życie na Ziemi jest etapem przejściowym, wstępem do istnienia prawdziwego i pełnego. Nawet wierzący są dziś zwolennikami przekonania, że życie jest jedno i warto je spędzić jak najlepiej, co oznacza także: w zgodzie z własnymi potrzebami, po swojemu, indywidualnie. I w coraz mniejszej skłonności do ustępstw.

Ich konieczność drastycznie spadła – teraz, gdy tak wiele zdarzeń i spraw możemy zamówić, kupić, pobrać, codziennie praktykujemy formułowanie oczekiwań, stawianie warunków. Znacznie mniej mamy okazji, by wysłuchać drugiej strony i zrobić coś w porozumieniu. Właściwie nic nie powstrzymuje nas przed opuszczeniem niewygodnej pozycji: jest przecież tylu innych lekarzy, fryzjerów, producentów jogurtów, masażystów i wykładowców, pracodawców i mężów.

ŻYCIE EPIZODYCZNE

Argumenty o komercjalizacji stosunków międzyludzkich, choć już przeżute, pozostają w mocy. Bo zmieniła ona to, jak się do siebie odnosimy i czego szukamy w innych. Łatwość stawiania żądań i zgłaszania reklamacji dotyczy naszej relacji ze światem w ogóle. Mamy zanikającą zdolność wytrzymywania w trudnym, wymagającym położeniu. Niedogodności – w pracy i życiu prywatnym – łatwiej nam przeciąć, niż przebudować.

Rosnąca liczba rozwodów to wskaźnik rozczarowań drugim człowiekiem – niechęci, ale i nieumiejętności wspólnego rozwiązywania problemu. Nasi rodzice i ich znajomi zaczynali „bycie razem” od niczego – wynajmowanego pokoju, dzielonej łazienki, pożyczonych wózków. My chcemy wszystkiego teraz, więc wielu z nas żyje w scenografii, której właścicielem przez najbliższe 30 lat pozostanie bank. Tego, co naprawdę nie jest nasze, co nie przez nas budowane i narastające przez lata, łatwiej się wyrzec. Dla nas rozwody są możliwe. A nawet celebrowane na podobieństwo ślubów. Bo oznaczają nowy początek, niezgodę na tkwienie w błędzie, osobistym nieszczęściu.

Podobnie jest z wypowiadaniem pracy. Pracodawcy niechętnie wiążą się z pracownikami umową zatrudnienia, bo oznacza ona realne zobowiązania – w praktyce głównie po stronie zatrudniającego. Na co dzień to firmy są negatywnymi bohaterami, oferującymi „śmieci” zamiast uczciwych warunków. Ale sprawiedliwiej byłoby powiedzieć, że pracownicy, szczególnie młodzi, nie proponują wiele poza oczekiwaniami. A pracę porzucają lekko, bo pamiętali, by się z nią nie utożsamić. Nie popełnić błędu wcześniejszych pokoleń – nie zamierzają pracować w jednym miejscu przez 20 lat ani zespolić się z korporacją, która wypierze im mózg. Wolą „zbierać doświadczenia”, trochę tu – trochę tam. A ponieważ szybko się nudzą i męczą, chętnie wyruszają na dalsze poszukiwania.

Życie przestaje być do przyjęcia jako linia ciągła, pełna zdarzeń i ich konsekwencji. Zamiast występować w jednej opasłej powieści, wybieramy epizodyczną obecność w wielu nowelkach. I nikt poza nami nie ma prawa wyrokować, co lepsze.

SPRINT W MIEJSCU

Istnieje jednak istotny element, który pozwala pokusić się o ocenę. Jest nim kryterium rozwoju – osobistego, społecznego. Przetestowanie, czy faktycznie jesteśmy bogatsi w unikatowe zdolności i kompetencje. Czy poza wszystkim, co niezbędne do biologicznego przeżycia, dysponujemy dziś czymś niezwykłym, czego pozazdrościliby nam przodkowie? Czy jesteśmy ludźmi „bardziej” i „pełniej”? Być może osiągnęliśmy taki etap życia zbiorowego, w którym umiejętność współpracy, budowania związków i wspólnoty nie decyduje o naszym istnieniu. Ale chyba jest się czego bać. Nie potrafimy być razem w sprawach najbardziej podstawowych.

Wysługujemy się procedurami, konwencjami i schematami. Nie mamy się okazji przekonać, na jak wiele nas i naszych partnerów stać, bo za szybko wyplątujemy się z relacji. Nigdy nie wkraczamy na te poziomy, na których objawia się prawdziwa siła więzi, bezgraniczna cierpliwość, empatia, zdolność kochania za niedoskonałości. Podpisujemy niezliczone kontrakty z innymi użytkownikami rzeczywistości i tym samym odbieramy sobie szansę na autentyczną wzajemność.

Zaczynamy wciąż od nowa, zamiast wytrwać przy starym, przeżyć zmianę, a nie ją przeskoczyć. Wciąż wyzerowujemy liczniki. Oddajemy kompetencje urządzeniom, wyzbywając się naszej wiedzy i pamięci. A jednocześnie nie chcemy oparcia w zbiorowości, identyfikacji z organizacją czy grupą. Czerpiemy poczucie siły z samotności i samowystarczalności – iluzorycznej, bo możliwej tylko w sieci udogodnień i usług. Dopóki nie spadnie na nas konieczność, nie oszacujemy korzyści i strat. Szymborska powiedziałaby, że nas, młodych, jeszcze nie sprawdzono. Mało o sobie wiemy.  


PAULINA WILK (ur. 1980) jest pisarką, reportażystką. Autorka nominowanej do Nike książki „Lalki w ogniu. Opowieści z Indii” (2011), a także przeznaczonych dla dzieci „Przygód Misia Kazimierza” (2012). Współwłaścicielka agencji Go Culture realizującej projekty z sektora kultury i biznesu, prezes fundacji „Kultura nie boli”. Stale współpracuje z „TP”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicystka, reportażystka i pisarka. Za debiut książkowy „Lalki w ogniu. Opowieści z Indii” (2011) otrzymała w 2012 r. nagrodę Bursztynowego Motyla im. Arkadego Fiedlera. Jej książka była też nominowana do Nagrody Nike, Nagrody Literackiej Angelus oraz… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2013