Lista żalów komisarza France’a

Zaczęło się od tego, że policjanci przesiedli się do radiowozów. Już nie mówili „Dzień dobry”, nie słyszeli w odpowiedzi „Jak mija dzień?”. Przestali rozpoznawać ludzi. Wtedy na ulice wrócili dilerzy.
z Baltimore (USA)

11.08.2019

Czyta się kilka minut

Opuszczone przedmieścia Baltimore, 2017 r. / PATRICK SEMANSKY / AP/ EAST NEWS
Opuszczone przedmieścia Baltimore, 2017 r. / PATRICK SEMANSKY / AP/ EAST NEWS

Clayton Guyton ma charyzmę natchnionego pastora. Siwy zarost kontrastuje z czekoladową skórą i dodaje mu powagi, a strój – luźne jeansy, koszula i czapka bejsbolówka – sugeruje, że uliczne życie nie jest mu obce.

– Głos Stwórcy mówi: „Nie rób tego”! – Mr C, bo tak na Guytona mówią w jego rodzinnym Baltimore, podnosi głos, gdy chce podkreślić wagę swoich słów.

Przed nim na starych krzesłach i schodkach do wąskich, pokrytych sztucznym piaskowcem kamienic siedzą dwa tuziny słuchaczy. Po przetartych spodniach, porozciąganych podkoszulkach i zniszczonych butach można poznać, że każdy zmaga się z biedą.

– Czasami to wewnętrzny głos. A czasami Stwórca zsyła nam kogoś, kto nam przekaże jego słowa „Nie rób tego”! – Mr C wstaje i zaczyna żywiej gestykulować. – Głosu Stwórcy nie da się całkiem zagłuszyć. Ja go ignorowałem i zamiast do domu, szedłem na panienki, choć wiedziałem, że to zły pomysł. I co? I wracałem spłukany! – Mr C śmieje się, a wraz z nim jego słuchacze. – Możecie ten głos zignorować – Mr C gwałtownie poważnieje – ale wtedy ryzykujecie, że rozpętacie kolejną spiralę morderstw.

Trump: to „ohydne miejsce”

Choć Mr C mówi jak pastor, nie moralizuje. Baltimore jest miastem z jednym z najwyższych współczynników zabójstw w USA.

Jego północno-wschodnia część, w której działa prowadzone przez niego Rose Street Community Center, należy do bardziej szemranych okolic. Na Baltimore mówi się „Bulletmore” – od bullet, czyli kuli z broni palnej; wymyślone zaś w latach 70. hasło reklamowe z Charm City (miasto uroku) zmieniono na Harm City (miasto krzywdy).

Pod koniec lipca prezydent Donald Trump napisał na Twitterze, że miasto to jest „odrażającym syfem, w którym roi się od szczurów i gryzoni”. Stwierdził też, że to „bardzo niebezpieczne i ohydne miejsce”, gdzie „żaden człowiek nie chciałby mieszkać”. Kilka dni później podczas wiecu w Cincinnati stwierdził, że współczynnik zabójstw w Baltimore jest wyższy niż w Afganistanie.


Czytaj także: Charlie LeDuff: Rdzewiejąca Ameryka


Baltimore oberwało się przy okazji, bo głównym celem twitterowej tyrady był członek Izby Reprezentantów Elijah Cummings. Kierowana przez niego w niższej izbie Kongresu komisja prowadzi obecnie kilka śledztw dotyczących administracji Trumpa. Jedno z nich dotyczy warunków, w jakich przetrzymywane są dzieci odebrane rodzicom przez straż graniczną. Trump zaprzeczył oskarżeniom w tej kwestii i to właśnie do rzekomo lepszych warunków w obozach dla dzieci porównał sytuację w Baltimore. Prezydencką tyradę na Twitterze uznano jednak za rasistowską. Cummings jest czarnoskóry, a w reprezentowanej przez niego części Baltimore mieszkają głównie Afroamerykanie.

Wizja lokalna

Wschodnia i zachodnia część Baltimore, poza zgentryfikowanym centrum i dość zamożnym południem, faktycznie są zaniedbane i niebezpieczne.

Tu, na wschodzie, niektóre kamienice są opuszczone. Kiepską kondycję zamieszkałych domów zdradzają próchniejące drewniane gzymsy. Koloru i życia temu miejscu dodają misternie wykonane na bocznych ścianach graffiti i murale, choć i te po bliższej inspekcji potrafią zasmucić. Jeden z nich, poświęcony chłopakowi zastrzelonemu w 2016 r., przypomina, z czym na co dzień boryka się okolica. – W latach 60. ludzie tutaj mieszkali, mieli pracę. Dziś dla władz lokalnych się nie liczymy – mówi Mr C.

Baltimore, niegdyś kwitnący port przemysłowy przyciągający czarną klasę pracującą z Południa, ucierpiało na skutek dezindustrializacji. Mieszka tu niewiele ponad 600 tys. ludzi. Około 24 proc. z nich żyje poniżej progu biedy – to dwa razy więcej niż krajowa średnia.

O tym, że są miejsca dużo gorsze niż Rose Street i jej okolice, przekonałem się podczas przejażdżki, na jaką zabrał mnie Wendell M. France, emerytowany komisarz policji wschodniego okręgu w Baltimore.

Mijamy całe kwartały opuszczonych kamienic w różnym stadium rozkładu. Ich cechą są zabite drzwi i okna na parterze. W niektórych straszą powybijane okna na pierwszym piętrze, w innych pozapadały się już dachy, a na elewacjach widać ślady pożarów.

Po budynkach, które nie wytrzymały naporu żywiołów – wody z opadów i ognia z podpaleń i zaprószeń – zostały puste działki. Te też potrafią się ciągnąć przez cały kwartał. Przez te szczerby w szeregach kamienic można dostrzec alejki i tyły kolejnych budynków – zapuszczone małe podwórka, w których trawę zastąpiło wypalone słońcem suche klepisko. Rupieciarnia na tyłach sugeruje, że ktoś w kamienicy mieszka – legalnie lub nie.

Na tle opuszczonych budynków rzucają się w oczy te zamieszkałe. Można je poznać po drzwiach i niestłuczonych szybach, ale powywieszane w oknach stare prześcieradła zdradzają, że lokatorów nie stać na zasłony. Jest ich coraz więcej, bo znajdujący się we wschodnim Baltimore Szpital Johnsa Hopkinsa wykupuje coraz więcej terenów wokół oraz remontuje istniejące i stawia nowe budynki. Ma to być swego rodzaju strefa buforowa między kampusem a biednymi i mniej bezpiecznymi okolicami. Do nowych domów ma się jednak wprowadzić nowa klasa średnia.


Czytaj także: Jan Smoleński: BIeda i duma Wirginii Zachodniej


– Opustoszałe rejony miasta przyciągają przestępczość narkotykową, bo tutaj nikt w interesach nie przeszkodzi – mówi France. W takich miejscach przestępcy przechowują towar, ale sprzedają go gdzie indziej, tam gdzie mają klientów. Wraz z nimi idzie przemoc. Do tego dochodzą złe relacje między mieszkańcami a policją, co utrudnia utrzymywanie bezpieczeństwa. – Teraz policja przypomina bardziej siły okupacyjne niż stróżów prawa – mówi. Kiedy on był komisarzem, wyglądało to inaczej…

Przemoc z dala od domów

– Pamiętam te czasy – mówi Mr C. – Pan Przyjazna Władza wiedział, jak deeskalować sytuację.

Pan Przyjazna Władza na piechotę patrolował wyznaczone mu ulice. Mijał po drodze mieszkańców, zagadywał, rozmawiał z nimi, a oni z kolei mówili mu „dzień dobry”. Policjanci pochodzili z dzielnic, które patrolowali – wiedzieli, jak rozwiązywać lokalne konflikty.

France wychował się we wschodnim Baltimore. Do policji wstąpił z powodów przyziemnych: – Chciałem pójść na studia, ale nie było mnie stać. A dzięki służbie w policji nie dość, że mogłem studiować, to jeszcze mi za to płacili! – mówi.

Wiedział, że w biednej okolicy, takiej jak wschodnie Baltimore, głównym problemem do rozwiązania była przemoc. I nie mógł tego zrobić bez pomocy samej społeczności. – Dlatego gdy musiałem interweniować, bo na przykład grupka gówniarzy siedziała na krawężniku i hałasowała w nocy, nie obchodziło mnie, czy palili trawę albo czy mieli jakieś niezapłacone mandaty. Mówiłem im, żeby byli cicho, bo sąsiedzi się skarżą, i na tym kończyłem – tłumaczy. I wyjaśnia, że chodziło o zbudowanie z mieszkańcami więzi.

– Instruowałem też podwładnych, by każdy z nich przygotował listę pięciu największych problemów w ich obwodach. Nie wszystkie wymagały interwencji policyjnej, ale oni musieli je znać, żeby wiedzieć, jak reagować – wyjaśnia France. Zawarł niepisaną umowę z dilerami. Wyznaczył im kilka opuszczonych kwartałów, na których mogli sprzedawać narkotyki. Chodziło o to, żeby trzymać przemoc z daleka od miejsc, w których ludzie mieszkają i żyją.

Zasady były proste: zero sprzedaży narkotyków poza wyznaczonymi kwartałami. Jakiekolwiek strzelaniny i przestępstwa z użyciem przemocy oznaczały interwencję, nawet tam, gdzie dilerzy mogli sprzedawać. No i musieli jakoś dostarczać towar na swój róg, a wtedy nie było żadnej taryfy ulgowej. – Nie należeli do najbystrzejszych, bo wielu z nich aresztowałem i posłałem do więzienia – mówi z uśmiechem France.

Cel jednak osiągnął: przestępczość na jego terenie spadła o ponad 40 proc.

Nowe gorsze czasy

Potem między biednymi dzielnicami Baltimore a policją zaczęły wyrastać mury.

Mr C wspomina, że zaczęło się od szyb w oknach samochodów. Policjanci, zamiast patrolować pieszo, wsiedli do radiowozów. Już nie mówili mieszkańcom „Dzień dobry” i nie słyszeli w odpowiedzi „Jak mija dzień?”. Przestali rozpoznawać ludzi, a ludzie ich. Wtedy na ulice wrócił handel narkotykami.

Kolejną barierą były kajdanki – za popalanie trawki, za nocne hałasy, za stanie nie tak na chodniku. Kajdanki, a potem areszt – uzasadniony lub nie, choć to akurat nie ma znaczenia, bo w oczach mieszkańców wszystkie zaczęły się mieszać. I tak policjanci stali się wrogami. – Niedawno szedłem ulicą i powiedziałem do gliniarza: „Jak się pan miewa?”. Nic. Gdy powtórzyłem, to odparł, że słyszał i tyle. Teraz oni nie reagują nawet na grzecznościowe „dzień dobry” – mówi Mr C.

France obserwował te zmiany z drugiej strony. Pierwszą, jaką zauważył, była zmiana pokoleniowa. Z pracy zaczęli odchodzić starsi policjanci, ci z korzeniami w dzielnicy. Po drugie, władze wpadły na pomysł, żeby w Baltimore skopiować nowojorską politykę „zera tolerancji”. Zyskała sławę dzięki Rudiemu Giulianiemu – burmistrzowi Nowego Jorku w latach 1994–2001, który rzekomo dzięki twardemu podejściu do przestępczości uczynił to miasto bezpiecznym.

Z opowieścią o szeryfie Giulianim jest jednak jak w sowieckim dowcipie o samochodach rozdawanych na placu Czerwonym – tak naprawdę to nie samochody, a rowery, i nie rozdają, a kradną. Przestępczość w Nowym Jorku zaczęła spadać, zanim Giuliani objął stanowisko, podobnie jak w innych miastach, które podejścia „zero tolerancji” nie zastosowały. Tym, co z pewnością było „zasługą” Giulianiego, to wzrost skarg na brutalność policji.

W dodatku w Baltimore władze skomputeryzowały system rejestracji aresztów. Oznaczało to, że młody policjant zwijał kogoś z ulicy, odstawiał na dołek i potem już się tym nie interesował, bo żaden sierżant nie sprawdzał przy nim, czy aresztowanie miało jakiekolwiek podstawy. A powodem do zatrzymania mogło być w zasadzie wszystko. Siedzenie na schodach kamienicy lub stanie na rogu – w końcu tak pracują dilerzy, a przynajmniej tak głosi plotka. Podejrzane też było kucanie na krawężniku, zbyt powolne chodzenie lub biegnięcie. Hałasowanie w nocy wręcz gwarantowało, że na nadgarstkach wylądują kajdanki.

Śmierć Freddiego Graya, która doprowadziła do zamieszek w 2015 r., była konsekwencją tych zmian.

Sprawa Gray’a: lista zaniedbań

Spośród wielu czarnoskórych mężczyzn, których śmierć z rąk policji wzburzyła całe Stany Zjednoczone, akurat 25-letni Freddie Gray nie był dobrym chłopakiem.

Urodzony i wychowany w borykającej się z przestępczością zachodniej części Baltimore, miał na koncie co najmniej dwie odsiadki, za posiadanie nielegalnych substancji psychoaktywnych i za dilerkę. Był też aresztowany za napaść i niszczenie mienia. W momencie jego śmierci toczyło się przeciwko niemu kilka spraw. Gdy feralnego 12 kwietnia 2015 r. spojrzenia jego i jednego z policjantów z rowerowego patrolu się spotkały, Freddie tak po prostu zaczął uciekać.

Ale to wszystko nie ma najmniejszego znaczenia.

– Policjanci nie mieli żadnej podstawy do zatrzymania Graya, nie mówiąc już o aresztowaniu – mówi wprost major ­Neill Franklin, emerytowany policjant stanowy, jedyny, który w procesie w sprawie śmierci Graya zeznawał przeciwko swoim. – Ucieczka przed policją to za mało – precyzuje.

I recytuje całą listę zaniedbań ze strony policji. Dlaczego ruszyli za nim w pościg, skoro nie mieli żadnego powodu? Dlaczego nie zadzwonili po karetkę, gdy Gray narzekał na ból? Dlaczego, wiedząc, że Gray nie może sam chodzić i narzeka na ból, położyli go na podłodze policyjnej furgonetki, twarzą do ziemi, a nie posadzili na siedzeniu i przypięli pasami? Dlaczego furgonetka zatrzymała się aż trzy razy, mimo że wiele wskazywało na to, że Gray już wtedy był w kiepskim stanie? Dlaczego ignorowali wszystkie znaki sugerujące, że z Grayem się źle dzieje?

Gdy w końcu, ponad 30 minut od aresztowania, ratownicy medyczni przyjechali po Graya, ten był w śpiączce. Zmarł kilka dni później w wyniku obrażeń ciała: miał pęknięte trzy kręgi, obrażenia krtani i – co okazało się przyczyną śmierci – uszkodzenia rdzenia kręgowego w odcinku szyjnym. Zdaniem Franklina, do tego uszkodzenia doszło, jeszcze zanim Graya rzucono na podłogę radiowozu, być może w momencie aresztowania, gdy policjant przycisnął mu szyję od tyłu kolanem do ziemi. – Uważam, że nikt celowo Freddiego Graya nie zabił – mówi Franklin. – W tym sensie to był wypadek. Ale zaniedbań było tyle, że ktoś powinien był za to odpowiedzieć.

Mniej wyrozumiały dla policjantów jest Mr C: – Freddie Gray zginął, bo ci policjanci wiedzieli, że mogą go tak potraktować. I że ujdzie im to na sucho!

Aresztować kaptury

W Baltimore protesty wybuchły 18 kwietnia, jeszcze zanim Gray zmarł w szpitalu. Początkowo były pokojowe, ale w ciągu tygodnia przerodziły się w regularne zamieszki. Tłum atakował policję i niszczył radiowozy. Wybijano też szyby w sklepach i lokalach usługowych. 27 kwietnia gubernator Maryland ogłosił stan wyjątkowy, a do Baltimore wezwano Gwardię Narodową.

Prokuratura postawiła sześciorgu policjantom uwikłanym w śmierć Graya zarzuty zabójstwa. Franklin jest przekonany, że były to zarzuty na wyrost, postawione głównie po to, żeby uspokoić nastroje, ale to nie pomogło.

Departament Sprawiedliwości USA wszczął własne dochodzenie. Jego wyniki były szokujące: policja regularnie łamała konstytucyjne prawa mieszkańców, nielegalnie ich zatrzymując i stosując nadmierną przemoc. Przełożeni mieli np. aresztować wszystkich w czarnych bluzach z kapturem w danej dzielnicy. Zatrzymania i przeszukania Afroamerykanów na ulicach – same w sobie nielegalne – były nagminne, choć to biali mieszkańcy miasta częściej posiadali narkotyki lub nielegalną broń. – Problem z podejściem „zero tolerancji” jest taki, że nie da się go stosować wszędzie w równy sposób – podsumowuje France. – A kryterium, według którego w Baltimore wybierano, wobec kogo stosować „zero tolerancji”, była rasa.

Swoją drogą, Mr C miał rację – funkcjonariuszom, którzy aresztowali Graya, wszystko uszło na sucho. Po uniewinnieniu trzech policjantów zarzuty wobec pozostałej trójki zostały wycofane.

Nie jesteśmy policją

– OK, koniec na dzisiaj – Mr C kończy swoją pogawędkę o głosie Stwórcy.

Zebrani biorą torby na śmieci i idą do wyznaczonych miejsc. Członkowie Rose Street Community Center mają takie spotkania kończone sprzątaniem sześć dni w tygodniu. – Sami musimy sprzątać tę okolicę, bo miasto nawet tego nie robi – mówi z wyrzutem.

W Rose Street Community Center ludzie spotykają się i rozmawiają, żeby pokazać, że są inne drogi poza przemocą. A sprzątanie? Żeby było jasne, że zależy im na ich dzielnicy. – Zanim zaczęliśmy sprzątać ulice, można było tu kupić budynek za bezcen. Teraz mieszkańcy nie chcą sprzedawać swoich domów, bo lubią to miejsce – mówi z dumą Mr C. – Miasto nie musi tutaj sprzątać, sami to robimy. Ale chcemy, żeby robili to, co do nich należy, to, co robią w pozostałych miejscach.

Nikt tego nie mówi wprost, ale wiadomo, że chodzi o miejsca, gdzie mieszkają zamożni biali.

Mr C ma pomysł, jak zmusić do tego władze miejskie. Ignorowanie czarnej społeczności wynika z tego, że nikt we władzach miasta nie traktuje ich jak potencjalnych wyborców. Dlatego kolejnym jego celem jest wyciągnięcie ludzi do urn. Może dzięki temu uda się zyskać pieniądze na reaktywowanie projektu „100 kwartałów bez morderstw”. Pytany, dlaczego finansowanie się skończyło, tylko macha ręką.

Ale mimo to Mr C nie chce policji u siebie. – Zwiększona obecność policji nigdy nie jest rozwiązaniem – mówi stanowczo. – To tylko wysyła w świat sygnał, że jako wspólnota nie jesteśmy w stanie sami siebie uzdrowić. Jesteśmy.

– Sami jesteście sobie policją? – pytam.

– Nie. My dokonujemy introspekcji, samooceny. Nazwij to jak chcesz, bylebyś słowo „policja” trzymał od tego z daleka. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 33/2019