Lewiatan z ojczyzny

Teraz, o 7.30 rano, to nawet trudno zgadnąć, w jakim jesteś kraju. Śpiewają ptaki, szeleszczą zraszacze na trawnikach, od cieni rzucanych przez drzewa i krzewy ciągnie rozkosznym chłodem.

26.08.2013

Czyta się kilka minut

Słońce bardziej pieści niż pali. Samotni, pojedynczy biegacze bezszelestnie przemierzają chodnik. Aut prawie nie ma. Jak utopia miejskiego poranka to wygląda. Chciałoby się nawet te rozrzedzone spaliny wciągnąć do płuc. Tak jest pięknie. Jak na monecie, manecie albo mehofferze. Klomby, kwiaty, rododendrony. Światło przesiane przez powietrze i listowie. Tu i ówdzie tabliczki: „Prosimy nie dokarmiać dzików”. Bo przecież i zwierzęta muszą mieć udział w tej rajskiej rzeczywistości, gdzie łagodna cywilizacja harmonijnie zmierza w stronę natury i odwrotnie. Za chwilę zapachnie kawa, bo zaraz obok jest „Mount Blanc Top Belgian Chocolates”. W oddali, za wydmami, słychać regularny i przedwieczny odgłos fal niczym tykanie zegara wieczności.

Nie napiszę, gdzie tak jest, ponieważ przebywam tu tylko dwa dni, reklama – nawet reklama raju w „Tygodniku Powszechnym” – jest zakazana, w dodatku trzeba wstać naprawdę rano, by tego wszystkiego doświadczyć.

Bo w oddali już słychać pomruk i pogłos, który wkrótce zagłuszy tykanie zegara wieczności. Ba, zagłuszy i przesłoni on wszystko. Lewiatan wypoczynku. O drugiej po południu jego tatuowane cielsko wypełni najodleglejsze zakamarki promenady. Cielsko opalone, natarte oliwą oraz orientalnymi aromatami, a tatuaże będą chińskie, japońskie oraz fantastyczne, ponieważ mają wyrażać tęsknotę za nieznanym. Będzie się miarowo (Lewiatan) przelewał i przechadzał w tych swoich klapkach i gaciach do kolan, i szortach, i z kolczykami w uchu, w nosie, na czole i w tyłku, i będzie przemawiał językami: „te! byś, kurwa, szła wolniej”, i będzie węszył za rozkoszami świata: za rybą, za kebabem, za pizzą. A potem się pochyli nad stolikiem i z napięciem oraz namaszczeniem będzie używał noża i widelca, a złoty łańcuch mu się unurza w keczupie. Przybyły z głębi mej ojczyzny, zgłodniały pokarmu mięsnego oraz słońca. Ale i duchowego pokarmu, więc Indianie w pióropuszach (z Ameryki Północnej) tańczą i grają na bambusowych fletach kawałki (z Ameryki Południowej) o kondorze, i brązowe, wygrzane lewiatanie cielsko zaczyna się słodko przeginać i skręcać w rytm nieśmiertelnych nut. Za pięć złotych może sobie nałożyć ten pióropusz i się uwiecznić. Może również, zaraz obok, wziąć udział w konkursie stania na głowie na dywaniku, smagany zachętą półnagich, długowłosych dziewcząt, które również się przeginając, przez tysiącwatowe kolumny ogłaszają wszechświatu: dziesięć! dwanaście! piźćdziesiąt! – znaczy się sekundy, przez które Lewiatanowi udało się użyć głowy. Lecz oto ciemność nadciąga z północy i żeby nie pobłądził, trzeba mu świecić, więc się odpala świetlisty karuzel, tryliard żarówek i diod, i ta mgła świetlna miesza się z mgłą mięsną snującą się z rusztów i jeszcze z mgłą dźwięczną: kołysaj się hej!, hotel kalifornia!, majteczki w kropeczki!, ave marija! Żeby nie pobłądził, żeby trafił, żeby się naodpoczywał.

Pokornie idę w jego wnętrzu. Sam jak jakaś wnętrzność, ocieram się o inne wnętrzności. Sam chciałem kupić sobie dywanik, który migał setką światełek, gdy się zaklaskało. Ale nie mogłem się dopchać. Podobnie z rybą z rusztu. Jak zamówić rybę, gdy tysiąc innych też ją zamawia? Pokornie chciałem brać udział w komunii, jednocześnie będąc obrzydzony koniecznością wspólnoty. Jak jakiś ropiejący wyrostek robaczkowy w tym wielkim, ojczystym organizmie lazłem. Jak jakiś nowotwór. Bo zarazem chciałem i zarazem się bałem. Wchodziłem i wychodziłem zaraz w jakąś boczną uliczkę, żeby było cicho i ciemno. Ale zaraz mnie ten blask lucyferyczny wabił na powrót. Nie to, żebym od razu chciał przymierzać pióropusz za pięć złotych. Ale nie mogłem oderwać wzroku od biologicznej, komórkowej potrzeby wspólnoty. Bo przecież nikt tutaj z nikim nie rozmawiał. Najwyżej po dwoje, za rękę, po czworo w rodzinie, a równocześnie trwali (trwaliśmy?) w chorobliwej bliskości. Właśnie jak komórki, jak wnętrzności bydlęcia wydzielające nieświadomie jakieś enzymy, które utrzymywały nas w kupie. Szedłem tak i rozmyślałem na temat ojczyzny, a zwłaszcza narodu. Czując się nim i zarazem nie czując. Chcąc i nie chcąc jednocześnie. Węchem, słuchem i smakiem szukając tego enzymu, który komórki i tkanki spaja w ciało. A niechby i lewiatanie.

Trochę mi tylko przeszkadzało, że co jakiś czas spomiędzy ojczyźnianej, tłumnej ględźby dobiegała mnie niemiecka mowa. Trochę mi to psuło czystość narodowej refleksji, nieco ją uniwersalizując w zamian.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2013