Prymus

Berlin szybuje w przestworzach przyszłości. Reszta została na ziemi i tęsknie spogląda. Taki ma być świat, jakie jest to miasto. Kto jeszcze widzi jego drugie dno?

30.09.2013

Czyta się kilka minut

Checkpoint Charlie – dawne przejście graniczne między Berlinem Zachodnim i Wschodnim. / Fot. Mario Fourmy / ABACAPRESS / EAST NEWS
Checkpoint Charlie – dawne przejście graniczne między Berlinem Zachodnim i Wschodnim. / Fot. Mario Fourmy / ABACAPRESS / EAST NEWS

Berlin. Zastanawiam się, czy się zbliżył, czy oddalił. W latach 70. oglądało się go w czarno-białych barwach. I pewnie był znany, jak żadne inne europejskie miasto. Dziesiątki razy ten sam obraz: Brama Brandenburska i żołnierze zatykający na niej sztandary. Rosyjskie i czasem polskie. Ruiny, zgliszcza, cywile kryjący się w piwnicach. Brudni i obdarci. Wśród gruzowisk jechały czołgi T-34 i działa samobieżne ISU-150.

W polskim serialu telewizyjnym pt. „Czterej pancerni i pies” ostatnie sekwencje dzieją się właśnie w Berlinie. Dzielni czołgiści niszczą ostatnią niemiecką redutę w okolicach stacji Tiergarten. Jest dynamit, napięcie jak u Hitchcocka, niemożliwe zwycięstwo przychodzi w ostatniej sekundzie i droga do Bramy Brandenburskiej stoi otworem. Mieliśmy po 12-14 lat i szliśmy na Berlin. Berlin był nasz. W podświadomości tkwiło przeświadczenie, że Berlin jest naszą własnością. Chociaż nigdy go nie zobaczymy.

AORTY, ŻYŁY, NERWY...

Widok z okna mojego hotelu nie jest zbyt rozległy. W oddali widzę świetlisty wieżowiec Deutsche Bahn. Obok można dostrzec ciemne szkielety pięciu żurawi budowlanych. Gdyby widok był rozległy, tych dźwigów można by naliczyć dziesiątki i setki. Miasto się wznosi, pnie do nieba. Ostatecznie zasklepia resztki ran po naszych T-34 i ISU-150. Jakby na wieki, już do końca chciało pozbyć się pamięci. Ach tak, są tu muzea, są zabytki, ale cała energia skierowana jest w przyszłość. Bardzo to pogańskie i malownicze. I straszne trochę. Ten wyścig ku niebu i ta ufność dziecięca, że z tego nieba nie spadnie już żaden grom ani pożoga, które stopią i zwęglą i stal, i szkło, i aluminium. Berlin... Gdzie ja widziałem podobną dźwigową obfitość? Ach – w Pekinie przed dwoma laty. Bardzo te miasta są podobne. Nie wiem, co na to berlińczycy, ale nie mogę pozbyć się tego wrażenia.

Unter den Linden jest jak rana, jak otwarta blizna. Wyłażą wnętrzności miasta. Druty, kable, rury, przewody. Ziemia jak rozpłatane mięso. Jakby rozkroić coś żywego wzdłuż aorty. To się oczywiście zaraz zrośnie i pokryje opalizującą skórą hipermetropolii. Ale nawet teraz, wśród tych obnażonych organów, wśród tych wywalonych technojelit, tętno miasta nie zamiera. Turystyczny tłum toczy się nieprzerwanie. Ociera się, poci, dyszy z gorąca, ale przecież tu przyjechał.

Na Friedrichstrasse, w południe, cały czas idziesz bokiem, żeby kogoś nie potrącić. Wszyscy niosą aparaty. Idzie czteroosobowa rodzina i każde ma aparat. Ojciec największy, matka trochę mniejszy, a dzieci na razie kompakty. Chłoną to miasto, jak potrafią. Wyobrażacie sobie, ile fotografii ma Berlin? No? Myślę, że miliardy, że multiplikacja zbliża się do nieskończoności. Wpatrują się w szklistą zabudowę jak zahipnotyzowani. Jakby na coś czekali. Można sobie wyobrazić, że przyjechali tutaj z całego świata i po prostu czekają na wynik wyborów. Można emocjonować się wyborami amerykańskimi, więc niemieckimi również. Tak myślałem: rozbiją namioty, rozpalą ogniska i będą czekać.

W salonie Bentleya i Bugattiego na samym rogu, wśród ruin i rusztowań, stoi z pięćdziesiąt osób i wszystkie pstrykają foty tym cudom po pół miliona euro. Więc to opętane bogactwo poprzez fotopowielanie też jakoś się zwiększa. Wśród tych gliniastych rowów wyrytych niczym zbiorowe mogiły. Na przekór.

Berlin wydaje się teraz nieśmiertelny, niezatapialny, urwiesz mu jakąś głowę jak Hydrze, ale głowa zaraz odrośnie. Tak jak zasklepi się opalizujący asfalt na Unter, a pod nim popłynie dwakroć, trzykroć więcej miejskiej krwi. Aort, żył i nerwów tylko przybędzie. Niektóre pokrywali warstwą izolacyjnej żółtej piany, która stygła zupełnie jak ludzki albo zwierzęcy tłuszcz.

W STANIE SPOCZYNKU

O świcie, nim miasto się obudzi, słyszę zgrzyt kół kolejek. Ruszają z Friedrichstrasse, zataczają łuk przez Hackescher Markt i potem na Alexander Platz. W półśnie odprowadzam je słuchem. Tak mi się wydaje. Czuję też drżenie budynku, gdy przejeżdża pierwszy U-Bahn. Linia biegnie tuż obok fundamentów. Około piątej rano słychać tylko to. Poza tym cisza prawie jak u mnie na wsi. Berlin jeszcze odpoczywa. Przewraca się na drugi bok. Dosypia. Ale czy on się w ogóle męczy?

Gdyby spędzać czas głównie w centrum, to można odnieść wrażenie, że nie może się zmęczyć, ponieważ bez przerwy odpoczywa, jest miastem nieustających wakacji. Wszyscy zajęci są nicnierobieniem. Przesiadują, spacerują, pływają wycieczkowymi statkami, zabijają czas. A zarazem miasto rośnie w iście babilońskim stylu.

Rozleniwiony stutysięczny tłum przygląda się temu wzrostowi znad cappuccino i Berliner Kindl. Ten obraz jest nieco surrealistyczny i niepokojący zarazem: oto została wreszcie stworzona cywilizacja zarazem potężna i leniwa. Wszystko robi się samo, a nam pozostaje jedynie obserwacja, jak wzrasta wygoda, bogactwo, bezpieczeństwo i zaspokojenie. Zadowolony tłum siedzi w cieniu gigantycznego drzewa, które rośnie, rośnie i rośnie... Tylko od czasu do czasu można dostrzec młodych mężczyzn w roboczych kombinezonach. Rysy mają na ogół nieniemieckie. Zeszli na chwilę z rusztowań, mają przerwę i idą coś kupić do picia albo jedzenia.

Berlin (i razem z nim Niemcy) są dziś prymusem. Najbogatsi, najsprawiedliwsi społecznie, najnowocześniejsi, najprzyjaźniejsi mniejszościom, najnowocześniejsi, najliberalniejsi, najbardziej otwarci, najzdrowsi, naj..., naj..., naj... Całkowicie oddani przyszłości, nad którą zapanują.

Lecz czym jest ta przyszłość? Siedzę sobie nad swoim cappuccino i z perspektywy Pariser Platz widzę, że jest po prostu wzrostem dobrobytu, który stał się czymś w rodzaju nowej metafizyki. Będzie nam coraz lepiej. Oczywiście najlepiej będzie Niemcom, ale i nam, Polakom, też się polepszy. A i Słowaków też pewnie nie ominie ten nowy rodzaj zbawienia, czyli nieustanne zwiększanie tak zwanej jakości życia.

ONI TU PRZYJDĄ

Przed paroma miesiącami byłem w Azji Centralnej. Mieszkałem u ludzi, którzy z perspektywy Berlina, a nawet mojej beskidzkiej wsi nie mieli prawie nic. Kilka najprostszych przedmiotów, zwierzę i wokół pustynną równinę ciągnącą się po horyzont. Ale mieli też telewizor, który mogli oglądać, gdy wieczorem na godzinę, dwie włączali agregat prądotwórczy. Można mieć pewność, że widzieli na ekranie Berlin. Tak jak na pewno oglądali Nowy Jork, Pekin czy Szanghaj. Widzieli plac Poczdamski, Sony Center i lucyferyczny blask Haupt-bahnhof. Widzieli też spokojne, syte tłumy siedzące w kawiarniach nad wodą.

Zastanawia mnie, co im powiemy, gdy w końcu staną – dosłownie i w przenośni – u berlińskich bram. Gdy przyjdą zwabieni naszym obrzydliwym bogactwem, naszym nieprzyzwoitym bezpieczeństwem, naszym wyzywającym zadowoleniem. To pytanie dopada mnie i w Warszawie, ale w Berlinie najsilniej, bo on jest miastem przyszłości. I nie znam odpowiedzi. Natomiast oni przyjdą na pewno. I nie da się ich zatrzymać na Neukölln, nie da się ich zadowolić Kreutzbergiem. Bo jest ich za dużo. Berlin ze swoim dostatkiem oraz humanitarnymi ideami to dobre miejsce do namysłu o nędzy świata.

Przyjdą do jego bram z Azji, z Afryki i powiedzą: my też chcemy. I co im odpowiemy? Nauczcie się pracy i kreatywności jak Niemcy? W nagim stepie? Na pustyni? Gdzie nawet nic nie rośnie? Albo rośnie dżungla? Zróbcie sobie tam Sony Center? To mi nie daje spokoju. Bardziej z ciekawości, ale też z poczucia, że wyklęty lud ziemi nie umarł wraz z komunizmem. On dziś jest stokroć liczebniejszy, ponieważ na całym świecie może oglądać nasze bogactwo.

DZIURA W MURZE

Checkpoint Charlie to smętny karnawał. Pod wieczór dwaj klauni z flagami Sowietów i Stanów są już podochoceni, mundury mają niepodopinane i wołają za przechodzącymi dziewczynami: „passport! passport!”. Jest ciasno, duszno, potliwie. Piecze się kebab. W miejscu, gdzie niegdyś graniczyły dwa światy, za które miliony ludzi oddało życie, w miejscu, gdzie mogła się zacząć zagłada całego globu, przelewa się półnaga, globalistyczna gawiedź. Pstrykają, kręcą się, pytają: „a co tu właściwie było?”, kupują te wszystkie ponure pamiątki: czerwone gwiazdy, medale, furażerki, czapki sowieckich enkawudzistów (zawsze mnie zastanawiało, dlaczego jednak nie można kupić na straganie w Berlinie hełmu Waffen-SS), chorągiewki z sierpem i młotem i resztę tego szajsu, który dla mojej części Europy na wieki naznaczony jest trupim i nienawistnym smrodem. No cóż – wielkie miasta są żarłoczne. Żeby przeżyć, pożrą, strawią i wydalą wszystko. Nawet metalową, sowiecką gwiazdę. Ale cóż chcieć od Berlina. Wśród miast jest mistrzem przeżycia.

Jeśli się jednak dokładniej przyjrzeć, Check-point Charlie ma i poważniejsze sensy. Wystarczy przejść Friedrichstrasse kilkaset metrów dalej na południe. Turyści znikają, znikają drogie sklepy. Zabudowa brzydnie i szarzeje. Za Hademannstrasse z bloku po lewej wieczór w wieczór leci tureckie disco. Takie samo jak w taksówkach w Tiranie i w kirgiskim mieście Osh. Na skwerku po prawej siedzą kobiety w chustach. Dziadkowie doglądają wnuków. Właściwie nie słychać niemieckiego. O zmierzchu chłopcy w jasnych dżinsach, opiętych podkoszulkach i ze złotymi łańcuchami po dwóch, trzech, czterech wyruszają na spotkanie nocy.

Przysiadałem na murku niedaleko kobiet w chustach i rozmyślałem o współczesnym Checkpoint Charlie: czy bardziej rozdziela, czy bardziej łączy dwa światy? I w ogóle czy dwa, czy więcej? Bogatych od biednych? Tych, którzy są u siebie, i tych, którzy muszą wędrować, uciekać przed złem świata? Czy Checkpoint zniknie, czy też jego cyrkowa forma zamieni się w realny posterunek?

DRUGIE DNO

Dziwny ten Berlin. Nasycony historią jak żadne inne miasto Europy. Zahipnotyzowany przyszłością, a jednocześnie próbuje sumiennie spłacać długi przeszłości. Dwa hektary swojej najdroższej ziemi poświęcił na pomnik Holokaustu. Na szarych kamiennych sześcianach siedzą albo wylegują się ludzie w szortach. Jak foki i morsy na skałach. Jest słonecznie i sennie. Tylko nerwowe sąsiedztwo ambasady USA burzy ten wakacyjny nastrój. Ktoś na chwilę zostawił wózek i wszedł z dzieckiem do szarego labiryntu. Wysoki policjant natychmiast przebiegł Behrenstrasse i ostrożnie zbliżył się do dziecięcego pojazdu. Lecz zanim zdążył wezwać saperów, rodzice z malcem wyszli spomiędzy betonowych bloków.

Przysiadłem na ciepłej od słońca płaszczyźnie, ale nie czułem nic. Przyjechałem z kraju, gdzie miliony ludzi spalono w piecach i rozsiano popioły na wiatr. Kości mielono w młynach. Koparkami opróżniano gigantyczne doły z trupów, bo nie chciały wystarczająco szybko gnić, i palono bez pieców. W ogniskach. Od tego ludziom w domach szyby zarastały ludzkim tłuszczem. Tam się urodziłem i tam żyłem, więc takie artystyczne instalacje mnie nie ruszają. Nawet na ziemi, która kosztowała milion czy ile tam – za metr albo centymetr kwadratowy. A przywieźcie sobie trochę tego, co nam zostawiliście, myślałem. Tych popiołów, kości i trupów, i sobie tutaj rozłóżcie przed ambasadą USA, przed hotelem Adlon. A nie ten gładki beton bez zapachu. No, ale ja się nie znam na współczesnej sztuce ani na pomnikach. W dodatku mam myśli, których nie potrafię kontrolować.

Berlin zmusza do reakcji. Tutaj nie ma obojętności, jak w Paryżu czy Londynie. Nie ma, powiedzmy, czystej przyjemności jak w Lublanie. Zawsze jest słodko-gorzko, zawsze sprawy mają drugie dno. Niektórzy pewnie przyjeżdżają jako turyści, ale nie ja. Ponieważ Berlin to podświadomość.

Na przykład berlińskie cyklistki. Są wyjątkowe. Piękne. Zwłaszcza te wysokie, jasnowłose i postawne. Do rozkwitu ich urody przyczynił się powrót miejskiego roweru w typie cruiser. Kierownica jest wysoko, więc postawa jest dumna i wyprostowana. Jeśli dodać do tego sukienkę albo spódnicę, rozwiane włosy oraz wiatr, to obraz staje się niezapomniany. Cyklistki przypominają posągi, które ożyły. Faceci na rowerach w tych swoich obcisłych gaciach, w tych cudacznych kaskach, nieustannie się ścigający nie wiadomo z kim, wyglądają karykaturalnie.

No, dobrze: widzimy cyklistki, ale po chwili już myślimy: Walkirie. Potem: Wagner. I zaraz: Bayreuth. No i nieuchronnie: Hitler. Wybaczcie, berlińczycy, tak to działa wśród moich rówieśników na wschód od Odry. Za jakiś czas jednak poumieramy i problem się rozwiąże. Trochę się jednak boję, że przeżyje nas serial „Czterej pancerni i pies”. Wygląda na nieśmiertelny. Co jakiś czas ta czy inna telewizja go wznawia. Oglądają go coraz młodsi. Niewykluczone, że wielu z nich wcześniej było w dzisiejszym Berlinie. Więc pewnie te ruiny niedaleko Tiergarten, sztandary na Bramie Brandenburskiej to była jakaś prehistoria, jurajska epoka dziejów Europy. Chociaż obawiam się, że raczej fantasy bez wdzięku, bez efektów i rozpaczliwej czerni-bieli.

WOLNO PALIĆ

A teraz opowiem, jak sam pierwszy raz przyjechałem do Berlina. Mój Boże! W 1995 roku! We wrześniu. Była mgła i spadały liście. Zaprosił mnie i paru innych pisarzy z Polski Literaturwerkstatt, który mieścił się wtedy w modernistycznej willi przy Majakowskiring 46 na Pankow. Wokół willi był ogród i pewnie stąd ta pamięć mgły i liści. W 1995 r. Wschodni Berlin był naprawdę wschodni. Pachniało nie tylko jesienią, ale i minioną – czy też mijającą – epoką. Bardzo pachniało wschodem. Chociaż dla mnie był to pierwszy wyjazd na „prawdziwy zachód”.

Kolacja dla dwojga w wietnamskiej restauracji kosztowała 30 marek. Paliły się czerwone lampiony, po jedzeniu dostaliśmy po kieliszku paskudnego alkoholu. To jest życie – pomyślałem sobie. Prócz jakichś literackich zajęć dużo zwiedzaliśmy, oprowadzani przez chłopaków z berlińskiej „alternatywnej” Polonii. Jednak głównie pamiętam mgłę i jesień. I to, że ten zachód tak bardzo jest wschodni, tak obcy, a zarazem znajomy.

Wydawało mi się, że widzę wszystko w serialowej czerni-bieli. Nawet Ku’damm, który był chyba wówczas rozświetlony bardziej niż dzisiaj, tonął w jakimś połowicznym świetle. Ale to było światło mojego umysłu i światło mojego wzroku. Nie potrafiłem patrzeć inaczej niż z głębi historii, z głębi czarno-białych filmów. I z głębi opowieści moich wiejskich ciotek i babek, dla których Berlin był tylko stolicą diabła i niczym więcej.

Błąkałem się między Ku’damm a Pankow i szukałem sensu. Odliczałem marki, których prawie nie miałem. Paliłem wtedy ogromne ilości, jednak zwyczajem rodaków nie zabrałem zapasu z ojczyzny. Fascynowała mnie rozmaitość nieznanych marek papierosów. Po ile wtedy były? 4-5 marek? Już pierwszego dnia odkryłem ulubioną markę: Roth-Händle. Bez filtra, długie, z tytoniem ciemnym i aż lepkim od trucizn. Wrzucałem monety do automatu i czekałem w napięciu: wypadną czy nie wypadną. Zawsze wypadały.

W Literaturwerkstatt na dole była jadalnia. Któregoś dnia wstałem rano, zszedłem, odnalazłem dzbanek z kawą. Było elegancko, cicho i pusto. Wyjąłem paczkę i nieśmiało rozejrzałem się za popielniczką. Z bocznych drzwi wyszedł mężczyzna. Zabrał się do przecierania podłogi. Był siwy, chudy, w okularach. Na pewno pamiętał Wilhelma Piecka. Dostrzegł moją obecność i niezdecydowanie. – Spakojna – powiedział. – Można kurit’.

To były pierwsze słowa, które wypowiedział do mnie zwyczajny berlińczyk.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2013