Bóg z radia

Panie, wiem, że jesteś zajęty, że nie masz czasu, że dziś odwiedzasz piekło, ale uważam, że powinieneś rozpędzić mój naród na cztery wiatry - pisze Andrzej Stasiuk

15.11.2011

Czyta się kilka minut

/ fot. Dariusz Pawelec /
/ fot. Dariusz Pawelec /

Tak. Trochę jesteśmy samotni, gdy sobie siedzimy w tym porannym słońcu. To znaczy ja bardziej siedzę, a matka tylko przysiada na brzeżku i zaraz się podrywa, by zniknąć we wnętrzu domu i czegoś tam dojrzeć, coś przestawić, poprawić, przesunąć, żeby leżało tak samo jak pięć, jak dziesięć lat temu, jak zawsze. Potem wraca, chwilę grzeje się w słońcu i znów powraca w cień domu, zostawiając mi jakieś niedokończone zdanie, kolejną propozycję.

Niepokój mam po niej. Tę ruchliwość. Nigdy nie mogłem usiedzieć na miejscu. Jak ją nosi po domu, tak mnie nosi po świecie. No ale nie próbuję nawet tego tłumaczyć. Dlatego jesteśmy trochę samotni, gdy tak siedzimy.

Patrzę na nią i podążam myślami w jej strony. W moje strony. Przestrzeń jest przeszłością. Nawet gdy wyjeżdżam z miasta do siebie, to nigdy siódemką, jak by nakazywał rozsądek. Znosi mnie na wschód i umykam pustą, dziurawą osiemset jedynką. Miasto zaraz się kończy, z prawej jest rzeka i nawet gdy oddala się od szosy czuć, że tam jest, w tej bagiennej pradolinie, z tysiącletnim mułem, trzcinowiskami, topolami wielkimi jak baobaby.

Więc tamtędy, żeby nie widzieć tej gangreny trawiącej przedmieścia i pobocza głównych dróg. Tego tandetowiska, tej zaćmy z blachy, plastiku i kolorów jadowitych jak szerszenie. Tych "światów ogrodzeń i bram" oraz "królestw paznokcia". Wiem, że to mój kraj właśnie w ten sposób nareszcie staje się wielkim światem, wytrząsa tysiącletnią słomę z butów i nadąża za ludzkością, przyobleka się i stroi, by się przypodobać, wiem, ale oczy krwawią od tej zagłady krajobrazu. Dlatego raczej zbaczam w poszukiwaniu resztek przedwiecznego na osiemset jedynkę, w pył i świetlisty kurz niesiony wiatrem z nadrzecznych wygonów.

Co ludzkie nieco, tu próchnieje i się zapada. Silikatowa cegła, bure drewno. Czarne, białe, szare. Cierpliwie wystawione na wiatr i deszcz. Na czas, który stoi jak mgła. Dziś, jutro, pojutrze. Trzeba dopiero dokądś pojechać albo odpalić satelitę, żeby zobaczyć, jak płynie. Bo tutaj czas drąży tylko wewnątrz ciał, wewnątrz rzeczy, w cegle, w drewnie, drąży, aż zostanie sama powłoka. Dlatego, jeśliby tylko mogli, to by stąd odeszli do miejsc, gdzie dni płyną jak rozmigotany nurt niosący na swym grzbiecie te wszystkie cuda, od których krwawią oczy. Tak jak ty chciałaś kiedyś odejść z kuchni pełnej much. Tak do niej mówię, jadąc osiemset jedynką na południowy wschód w głąb własnych dni. W piach, kurz i drzewny dym, do miejsca narodzin.

***

Za Dęblinem droga przylega do rzeki i biegnie wysokim nasypem wału. W Borowej zjeżdżam nad wodę, a potem idę betonowym pirsem. Rzeka rozlewa się spokojnie, szeroko i dziko. Srebrna i świetlista toczy się z głębi ziem, z głębi tego kraju porażonego neurozą, przeżartego histerią. Dlatego tu staję niemal zawsze, żeby popatrzeć na jej melancholijny majestat, na jej spokój, na jej przedwieczność, na jej obojętność.

Wyobrażam sobie, że płynie z otchłani najdawniejszego, przez ułamek, okruch czasu przetacza się tą krainą, a potem znika w oddali, w czasach, gdy już nas tutaj nie będzie. Ale nie potrafimy się od niej niczego nauczyć. Patrzymy na jej królewski spokój jak cielę na malowane wrota, jak sroka w kość i nie dociera do nas, że dostaliśmy jedynie wiórek, strużynę wieczności.

Tak sobie myślę, dopóki nie zjawi się jakiś facet polonezem z przyczepką, żeby nakopać piachu, wędkarz na rowerze albo para młodych romantyków w starym golfiaku przerobionym na gaz. Wtedy ruszam dalej, w głąb kraju. Droga wciąż lgnie do rzeki. W Puławach można nowym, opustoszałym mostem przeprawić się na drugą stronę i potem przez Zwoleń i Lipsko, ale wolę trzymać się pradoliny. Trzeba tylko minąć Kazimierz, zostawić go jak najszybciej za sobą, przejechać Opole Lubelskie i znów po prawej zjawia się rzeka. I nawet gdy jej nie widać, to i tak stojące nad nią powietrze ma inną barwę, jest cięższe i czuć mulisto-rybią woń sprzed tysiącleci.

Szosa chwilami biegnie wypiętrzeniem i wtedy widać, jak drugi brzeg smuży się fioletowo aż po widnokrąg. Potem droga opada i są wsie wciśnięte między nurt i stromiznę. Niskie łąki, fasola i groch pną się po tyczkach, wielkie topole, zastoiska, butwiejące łodzie w zaroślach. Jak wtedy, jak czterdzieści lat temu nad inną rzeką, we wsi na piaskach z rybackimi kłoniami schnącymi pod okapami słomianych dachów. Ciasno plecione oczka pachniały rybą. Dotykałem ich i wydawało mi się, że lekko się kleją, ale to nie była prawda. Po prostu pamiętałem zimne, kleiste ciała płoci o czerwonych skrzelach, które leżały na kuchennym stole i czekały, aż kobiety je oskrobią i podłoga letniej kuchni pokryje się srebrzystymi płatkami łusek. Tak było.

***

A ty mi, mamo, każesz jeździć na zachód. Jakbyś chciała mnie uwolnić od mojego własnego losu. Tak jak wy wszyscy z tamtych czasów, z tamtych wiosek, z tych letnich kuchni pełnych much, łusek i rybich wnętrzności, na które cierpliwie oczekiwały koty, chcieliście się uwolnić. Tak mówię do niej, gdy jadę przez ten kraj niewolników.

Zaraz będzie Annopol i skręcę na most, żeby zobaczyć biel piaszczystych ławic, zielone brzegi i lustro wód odbijające obłoki. Tak. Wiem, że chcesz dobrze, ale ja nie mam zamiaru umykać własnemu losowi. Jestem wolny. Nie czuję pokusy, by stać się kimś innym. Wiesz, tutaj wszyscy wydają się cierpieć niewolę. Wydaje im się, że są uwięzieni we własnym przeznaczeniu. Szarpią się jak zwierzyna we wnykach. Lis potrafi odgryźć sobie łapę, by się uwolnić. Z nami jest tak samo.

Za mostem zaraz w lewo. Maruszów, Linów, Piotrowice. Wszyscy stąd umkną. Z tych wszystkich wiosek, z tych wszystkich miasteczek. Zostawią eternit, blachodachówkę, nietynkowaną i tynkowaną cegłę, sajding, udręczone przycinaniem krzewy i drzewa, zostawią przeszłość, pejzaż i się wymkną. Starsi w śmierć, inni do Kielc. Do Warszawy umkną, ponieważ ona żywi się tanim mięsem. Umkną w przyszłość, która też jest mięsożerna. Jak za twojej młodości. Wędrówka ludu. Odejść ze swojej wsi, odejść ze swojego miasteczka, wyrwać się przeznaczeniu. Zostać kimś innym. Pustynia bez Mojżesza. Bez ziemi obiecanej. Widnokrąg daleki, jasny i zimny jak światło LCD. Lucyferyczny blask nad horyzontem. Zawichost.

Za Winiarami długi prosty podjazd i potem widok z wysoka na wschód, na rzekę w oddali. Mógłbym tak jechać i jechać. Zmieniać płyty. Zmieniać stacje radiowe. Patrzeć, jak się rozstępuje pejzaż. Coraz głębiej w ten kraj. W jego wnętrzności. W głąb jego samotności. Teraz, gdy zaczyna się wiosna i nie ma jeszcze liści na drzewach, i to wszystko wokół jest takie nagie, takie bezbronne i takie smutne. Zanim zacznie się maj, zanim przyoblecze miłosiernie tę ziemię. Schnie błoto i czuć dym ognisk. Czuć woń gnoju ciągnącą ciepłymi powiewami znad pól.

Ten dym i ten gnój wchodzą opłotkami do miast. Jak zdradziecka mgła. Na wyczyszczone, na wypolerowane, na wymyte, na wyperfumione. Jak rosa trująca się skrapla na nowym, mieniącym się niczym złota zaćma na kredyt. Dlatego bydlęta będą zabite. Odprowadzone do mięsnych fabryk, skąd nie wydostaje się ani jęk, ani smród. I ugorów też nie będzie, żeby nie palić starych traw. Zamiast tego będzie bez końca rosła strzyżona i zielona trawa. Ponieważ jesteśmy niewolnikami i żeby się uwolnić, przegryziemy własną kość niczym schwytany lis.

Potem jest skrzyżowanie i zazwyczaj skręcam w lewo, droga opada, a po prawej wznosi się sandomierska skarpa z całym tym dostojeństwem i chlubą stuleci, ale ja skręcam w lewo, na wielki plac targowy, i parkuję pod płaskim barakiem z blachy. Nie mogę się oprzeć i wchodzę, ponieważ lubię patrzeć, jak moi bracia i siostry kupują. Wchodzę do tych blaszanych bud wypełnionych badziewiem i paździerzem i błądzę pośród fantomów, pośród odbić i mamień. Zaraz się gubię, bo wszystko jest podobne, nieoczywiste i pełne tego półciemnego blasku, tej oszukańczej poświaty, w której nie sposób dostrzec prawdziwych kształtów i kolorów rzeczy.

Ale jestem dzielny i nie przepuszczam żadnej "galerii", żadnemu "centrum". Jak tylko jest przy drodze, to skręcam i parkuję. Bo nie mogę oderwać od nich oczu. Od tego, jak chodzą i dotykają. Jak wciągają zapach kleju, impregnatów i sztucznego kauczuku. Suną w tej światłości wiekuistej jak śnięte ryby i ja z nimi, wpatrzony, samotny i smutny. Dziecko niedoboru i reglamentacji. Syn świata antykonsumpcji. Żyliśmy jak mnisi i to było dobre. Ale teraz lubię patrzeć, jak wyklęty lud ziemi wreszcie powstaje i sięga po to, co mu się należy.

***

Skradam się i podsłuchuję, jak się naradzają. Mają poważne miny. Nie uśmiechają się, jakby ich to w ogóle nie cieszyło. Pchają wózki, z których się wysypuje. Zaraz będą święta. Wypada na podłogę. Zapakowane się błyszczy.

Żyliśmy jak w klasztorze, pamiętasz? Święta. Zapach rumowy, zapach waniliowy. W szklanych buteleczkach przypominających fiolki z lekarstwami. Zapachy. Wypełniały dom, w którym było niewiele ponadto. Byty ledwo materialne. Ciepłe powietrze rozchodzące się z kuchni. Aura. Chłód pościeli w niedogrzanych pokojach. Światło poranka na prostych sprzętach. Tak było.

Teraz też jest Wielki Tydzień i jadę przez kraj: Bircza, Przemyśl, Jarosław. Gdzieś koło Oleszyc zapada zielonkawy zmierzch. Kropi deszcz. Cieszanów. Otwieram okno, żeby poczuć ciepłe, wilgotne powietrze. Wszystko już pozamykane. I domy, i sklepy. Tylko w półcieniach, w zakamarkach, na ławkach siedzi kawalerka. Na przystankach pod daszkami po pięciu, po siedmiu w objęciach wczesnej nocy. Z piwem, z colą, z chipsami. Jak stadka ptaków, aby blisko siebie, jak wróblęta w pstrokatych trykotażach, w bejsbolówkach, w białych jak z kredy butach w tej ciemności. Królowie podkarpackolubelskiej nocy.

Tylko kościoły są otwarte. Żółte światło wychodzi przez uchylone drzwi i gaśnie za progiem. Czuwają u zwłok Żyda. Zabitego przez naród niewierny. Od wieków przychodzą o tej porze, lamentują i oskarżają. Nic nie rozumieją. Ani księża, ani stare kobiety. Zamiast oskarżać, powinni dziękować, że ktoś to zrobił za nich. Że ktoś Go zabił za nich. Inaczej sami by przecież musieli, żeby "się wykonało". Dwa tysiące lat obłudy.

Księża w sutannach, biskupi na złoto i z pastorałami, baby wiejskie, lud pobożny, który cały dzień dzisiaj na klęczkach sunął po zimnych posadzkach, by całować rany z gipsu, by rozpamiętywać, sycić żałość, karmić nienawiść, oni wszyscy w tych ciemnych sukienkach, w chustkach z torebkami, z książeczkami, w których wszystko czarno na białym zapisano, ze zmiętymi bejsbolówkami w garściach, w dżinsach, z ciut przymaskowanymi pępkami, na chybotliwych obcasach, w zielonkawych garniturach, w skórach czarnych, marynarkowych, rozścielający chusteczkę, żeby przyklęknąć, w naftalinie, w perfumach, w niewinności, oni wszyscy musieliby dzisiaj wołać do schrypnięcia: Ukrzyżuj Go! Ukrzyżuj!

Ale im się udało... Żydzi zrobili za nich wszystko. Od początku do samego końca. A ci stali z rozdziawionymi gębami i nic nie mogli pojąć. Nie mogli pojąć, że ktoś ich wyręczył, bo byli zbyt tchórzliwi, zbyt obłudni, zbyt dziecinni, by zrobić sobie prawdziwego Boga. Przyszli na gotowe i potem już nigdy nie mogli tego wybaczyć.

***

Tak rozmyślałem, wpatrując się w czerwone światła wyprzedzających mnie aut. Każdy ma taką drogę krzyżową, na jaką zasłużył. Numer 865 na przykład. Płazów, Narol, Kadłubiska. Wielki Piątek. Powinienem skręcić do Bełżca. Gdy palono tam ciała na wolnym powietrzu, na rusztach z szyn kolejowych, to we wsi na szybach osiadał tłuszcz. Ale zapadła noc, więc co? Stałbym przed żelazną czarną bramą i patrzył w ciemność. Na prawo od tego magazynu z wielkim napisem czarną farbą "Środki czystości import z Niemiec". Stałbym i nasłuchiwał pociągów. Wąchał powietrze.

Więc jednak skręcam w lewo w siedemnastkę i zaraz jest Tomaszów. Na stacji Shella przed myjnią stoi sznurek aut. Chłopaki przekomarzają się z dziewczynami. Zaczyna się weekend. Jadę przez mój kraj, wypatrując kościołów, wypatrując znaków. Myślę o niej, o tym, jak szuka w radiu swojej mszy. Sama, w pustym pokoju. Kręci gałką i oddziela niepotrzebne dźwięki, usuwa zgiełk świata i w końcu odnajduje nabożeństwo. Tak jest od lat.

Dawno temu, w każdy niedzielny poranek, obracała mnie przed lustrem w przedpokoju. Wystrojonego, wyprasowanego, nadąsanego. Czułem lodowaty dotyk palca z kroplą wody kwiatowej. Do kieszeni dostawałem złożoną na cztery albo osiem chusteczkę. Była sztywna i twarda od żelazka. Jak cienka deszczułka.

Szło się z pół godziny. Asfaltową ulicą w cieniu starych drzew. Rodziny trzymały się razem. Potem dzieciarnia odpryskiwała i zbijała się w oddzielne ruchliwe stadka. Kościół stał na piaszczystym wzgórzu. Wchodziło się po szerokich cementowych schodach. Skromny, smukły neogotyk. Do środka mogło wejść może ze sto osób. Można było poczuć, że jest się naprawdę wybranym, ale ja po prostu umierałem z nudów. A teraz chcę, by tamto powróciło, lecz wiem, że nadaremnie.

Podglądam żółtawe światło pełznące z kościelnych drzwi. Wśród czarnej nocy Lubelszczyzny, czarnej nocy wschodu z Bełżcem, gdzieś na samym jej dnie, w podziemiach ciemności. Ale nie skręcam tam, tylko pomiędzy swoich patrzeć, jak ładują do wózków, jak myją auta, jak kupują piwo w rozświetlonych pawilonach Shella, BP i Statoil.

Zmieniam stacje, nasłuchując głosów ojczyzny. Całkiem jak ona w swoim pokoju. I też nastawiam Radio Maryja. Mam zaprogramowane na stałe. Wystarczy nacisnąć. Najlepiej się słucha przy bocznych drogach, tych wszystkich osiemset coś, pięćset coś, czterysta, trzysta. Jesienią i wiosną, gdy na drzewach nie ma liści. Wtedy dobrze widać domy i podwórka. Widać zakamarki. Widać to ściszone życie drugiego planu. Zaułki ludzkich dni. Schludną biedę z plastikowymi udającymi mosiądz lampami nad wejściem. Wszystko przycięte, ułożone i wykorzystane. To tu, to tam - lalczynej wielkości. Dopilnowane resztką sił. Albo wypięte po nowemu z tą smętną ostentacją zacierającą ślady dawnych dni. Do niczego niepodobne nowości nad nowościami. Minione pomieszane z jeszcze nienadeszłym. Druciana siatka, kury i wybetonowane grilowiska z głazów, plus klinkierowy komin.

***

Więc łapię ten Toruń i wjeżdżam głębiej w ojczyznę. Czterdzieści na godzinę i patrzę, skąd dzwonią. Stąd. Spod niskiego nieba. Zza płaskiego horyzontu dzwonią. Dzwonią z Wielkiego Piątku, gdy muszą opłakiwać Żyda z gipsu, z  plastiku, a przecież powinni jakiegoś porządnego Boga, polskiego z krwi i kości, z naszego mięsa. Z tej samotności lechickiej dzwonią. Z tego opuszczenia. Z czeluści świata. Gdy tylko zaczyna się normalny kraj, trzycyfrowe drogi, to od razu ich włączam.

Słucham człowieczych głosów. Że mają wersalkę do oddania. Niezbyt używaną, w dobrym stanie. Że są elektrykami i że mogą za darmo w czymś pomóc w tej dziedzinie. Gniazdko naprawić, zajrzeć, jak gdzieś iskrzy. Że jak ktoś coś potrzebuje przewieźć, to jest furgonetka do dyspozycji popołudniami tylko za paliwo, a jak nie, to też się obejdzie. Podają telefon. Albo że mąż umarł, dzieci dawno odeszły, została tylko najmłodsza, ale ona bez wózka to się w ogóle nie porusza. Tylko z kuchni do pokoju do okna na parterze z widokiem przez firankę i kwiaty, ale nie dalej, bo nie ma kto pomóc, żeby wynieść przez próg i po trzech schodkach, więc słońce przez szybę, przez okno. No to ktoś, że może przyjść raz, dwa w tygodniu i pomóc, podaje telefon. Albo że któregoś dnia przychodzi Matka Boska, zjawia się całkiem na jawie i wtedy życie się odmienia, powracają siły i opada z ramion ciężar dni. Panie, dopomóż mojemu mężowi w zmaganiach z nałogiem. A mojej żonie dopomóż, by tak nie cierpiała w chorobie. Tego słucham. Wśród zagród uprzątniętych od drogi i zagraconych "a nuż się przyda" po zakamarkach.

Niektóre podwórka zarasta trawa i widać już tylko jedną ścieżkę wydeptaną do furtki. Czasami w szybie bieleje nieruchoma twarz. Koty na parapetach wyczekują porannego słońca. Tomaszów. Opłotki. Wielka Sobota. Czerwone wozy straży parkują pod kościołem. Odnajduję osiemset pięćdziesiątkę i ruszam w stronę Hrubieszowa.

Kiedy zaczynają mówić księża-redaktorzy, wyłączam. Odkąd przestali narzekać na Żydów, stracili całą wiarygodność. Mówią ślisko i martwo. Zupełnie inaczej niż ci wszyscy, którzy z tych domów, z tych gminnych poczt wysyłają wdowie grosze. To tak, jakby płacili za to, że czasami mogą mówić łamiącymi się głosami z głębi nocy, z otchłani swojego Wielkiego Piątku, swojej Soboty. Wypełniają czerwone przekazy i płacą za to, że ktoś ich wysłucha. Jadwiga z Lubaczowa. Stefan z Oleszyc. Znikąd. Niemi, odłożeni, odwieszeni na haczyk nicości. Płacą i mogą przemawiać z głębi swojej samotności, z głębi swojego lęku. No więc jadę i czuję w powietrzu wokół ich głosy. Gdyby nie to radio, nigdy bym ich nie usłyszał, nie usłyszałby ich nikt. De profundis.

***

Krajobraz faluje. Łagodne grzbiety wzgórz toczą się na wschód ku granicy. Jasnozielone i brunatne na przemian, podzielone geometrią miedz. Spłachetki. To zniknie, gdy ostatni starzy umrą, a młodzi odejdą. Czasami widuję ich razem w tych sklepach z blachy wypełnionych trupim światłem. Dziadkowie i wnuki. Młodzi podnieceni z gorączką w oczach. Starzy czujni, ostrożni, w ubraniach z dawnych czasów. Podążają niepewnie w ślad za młodymi, którzy poruszają się jak w hipnozie. Wnętrza są bez okien. Jak grobowce, jak prosektoria.

To się pewnie tak skończy. Wszyscy tam przyjdą i dadzą się zamknąć. Potem zgaśnie nawet trupie światło i będą chodzić, będą pełzać świecąc sobie telefonami, aż skończą się baterie. Takie myśli miałem, jadąc osiemset pięćdziesiątką na Hrubieszów. Mijałem kobiety na rowerach wiozące święconkę. Duże wiejskie kosze przykryte białymi serwetkami. Była Wielka Sobota. Przydrożne krzyże ktoś przybrał kolorowymi wstążkami. >

> Pod jednym palił się czerwony nagrobny znicz. Ale na przekór otchłani, która otwierała się u fundamentów świata, dzień był ogromny i świetlisty. Od Wyżyny Wołyńskiej blask ciągnął jak wiatr.

W Hrubieszowie ubrane na obcisło chłopaki stały wokół passata. Drzwi były pootwierane i dudnił bas. Wsłuchiwali się i coś podkręcali. Kościół stał na skarpie nad Huczwą. Ludzie szli z koszykami. Ale obok, bo święcenie było chyba pod gołym niebem, koło dzwonnicy, więc przy grobie pańskim było pustawo. Właściwie same stare kobiety, czyli jak w życiu. Bo przecież po wsiach przy nieboszczyku czuwały babki i ciotki, paląc świece i szepcząc modlitwy. Tak było i tu. W chłodzie, w półmroku, w ciszy. Grób był prosty. Tylko zwłoki i kwiaty.

Na ścianie powyżej rozpięte było malowidło. Biblijna scena z pustynią, głazami i grobowcem, do którego zmierzał ciemnowłosy lud w białych szatach. Tak się to miało zacząć w odległej ziemi bez naszego udziału. Przyszło z dawna i z daleka. Nad Huczwę i teraz tu płaczą. Że go zabili, a sami to nic. Czekali na gotowe. Naiwni i niewinni po wiek wieków. Tylko chwilę przysiadam i zaraz dalej.

***

Szukam siedemdziesiątki czwórki. Po drodze mijam cerkiew popadającą w ruinę. Stoi wśród wysokich drzew. Blaknie, rudzieje. Miasto zaraz się kończy, parteruje, tralki, balustradki, usiłowania. Wyjeżdżam z miasta, skręcam na Orlen, żeby wziąć podwójne espresso w kartonowym kubku. Piję łapczywie i prawie się parzę, bo chcę w tym najciemniejszym dniu świata mieć jasny umysł. Żeby to wszystko, co widzę i słyszę, wchodziło głębiej. Żeby przeszywało na wylot. Ponieważ nic innego nie możemy zrobić.

Po prawej zaczyna się niski, zielony wygon ze stadami gęsi. Wszystko się zgadza. Husynne. Bug rozlewa się niebiesko i szkliście. Rzeka dzieciństwa jak żyła w ciele. Może pierwsza rzeka, jaką widziałem w życiu. Bo przecież jak mieszkaliśmy na Grochowie, to wcale nie musiałem oglądać Wisły. Pakowałaś mnie w becik i hajda na wschód. Tymi ciężarówkami z żelazną drabinką, którymi chłoporobotnicy wracali z pracy. I my między nimi. Ja w beciku, ty w płaszczyku z tym futerkowym kołnierzem i w chustce na głowie. Na wschód. Żeby jak jakiś Anteusz w pielusze dotknąć tych ziem. Samochodem lublin, samochodem star na drewnianej ławie.

Wydaje mi się, że do dziś pamiętam zapach tamtych ciał, ubrań i spalin. Tytoń, piwo i benzyna. I teraz, ilekroć widzę rzekę Bug, cofam się w czasie. Odzyskuję siły. Myślę, że mógłbym to wszystko, co się wydarzyło, zapamiętać od nowa jeszcze mocniej. Może byłem ślepy jak kocię, i gdy otworzyłem pierwszy raz oczy, to on tam płynął. Wyglądałem z becika. Pięć minut od drewnianej chałupy.

Przez piaskową górę i już zaczynała się sucha równina, gdzie kilka lat później znajdowałem skamieniałe pioruny. Ale teraz znajduję skrót do 816 i zaraz zaczyna się Horodło. Przed niskim domem z cementowej cegły wiszą dwa strażackie mundury. Schną na słońcu i wietrze. Piach podwórka jest niemal biały. Wokół nie ma nikogo i tylko te czarno-seledynowo-fosforyzujące uniformy łopocą niepokojąco w bezludnym krajobrazie.

Po prawej znowu zjawia się rzeka. On tego dnia schodzi do piekieł, ale w Horodle z jakiegoś powodu nie mogę odnaleźć kościoła, więc jadę dalej na północ i dopiero w Dubience trafiam na świątynię. Biała, skromna, barok-neobarok stoi trochę na uboczu. W środku pachnie wilgocią i wschodnim opuszczeniem. Na chórze łuszczą się organy niczym porzucona dziecinna zabawka. Pusto. Tylko trzy osoby były. Dwóch strażaków w takich mundurach jak tamte schnące. Trzymali straż u grobu, ale jakoś tak dziwnie. Zapewne z szacunku stali twarzami do grobowej wnęki i tyłem do reszty świata, więc jako warta byli raczej do niczego. I znowu stara kobieta z różańcem. Paciorki powoli wysypywały się z jej dłoni. I cicho było jak po śmierci, ale z okien lała się piękna jasność. Cała trójka wyglądała jak obraz.

Przycupnąłem z dala, by nie burzyć kompozycji. W końcu byłem tylko przejazdem. Brązowy papier do pakowania udawał skały, ale białe kwiaty w doniczkach wyglądały na prawdziwe. I jeszcze tylko zwłoki, i nic więcej. Może tak powinien się objawiać ze swoim życiem albo śmiercią. W ciszy, w samotności, w pustce. A nie tłumom, które jak już się zbiorą, to w końcu zaczną wołać to swoje "ukrzyżuj!". Obojętne kogo. Tak jak w tym radio. Gdy mówią ci z głębi swojej samotności, nigdy nie mówią "my". Dzwonią z głębi swojego losu. Zza horyzontu dzwonią. Spod ziemi i z czterech ścian. Nigdy nie mówią "my". Potem odzywa się szef ze swoją mową, z tym kleistym językiem, który ledwo się obraca, ledwo brnie, lecz kala wszystko, czego dotknie.

W tej jątrzącej bajdule, w tej cykorowatonapastliwej ględzie, w tej pleciudze pomówień, w tym faryzejskim postękiwaniu, w tym posapywaniu fałszerskim nie ma nikogo żywego. Są tylko "oni" i "my". I ani żywej duszy. Jakby żaden Bóg się nie wcielił w człowieka, tylko miał zjawiać  się na zawołanie, by pognębić "onych" oraz "mych" wywyższyć.

***

Bug wyciąga swoje zielone ramię wzdłuż szarej szosy, wskroś tego parterowego kraju złaknionego pociechy, a ja wysłuchuję na ukaefie diablej, niegramotnej gadki, która przemawia w imię religii, gdzie jest powiedziane, że "na początku było Słowo". Ukaef to wszystko znosi jak papier i jeszcze pewnie ze swoją ukaefią obojętnością rozpyla trutkę nad Ukrainą i Białorusią.

Panie, wiem, że jesteś zajęty, że nie masz czasu, że dziś odwiedzasz piekło, ale uważam, że powinieneś rozpędzić mój naród na cztery wiatry. Powinieneś przepędzić ten naród od siebie jak tych przekupniów ze świątyni. Na jakąś pustynię ich wygnać, żeby się tułali jak Żydzi. Żeby im się nie wydawało, że mają do Ciebie jakiś grupowy dostęp, że ich będziesz zbiorowo rozpatrywał i liczył im te wszystkie plemienne zasługi, które oni sobie wyobrażają, zapisują i potem w nie wierzą. Że to są zasługi przed Tobą.

Panie, ja bym ich na Twoim miejscu rozgonił po całym świecie na tysiąclecia jak naród Izraela i dopiero by się okazało, ile są warci. Jakby nie mieli tego swojego Mazowsza, Kieleckiego, Grunwaldu, tych wszystkich listopadów, styczniów i wrześniów dymiących spalonym mięsem, to by się okazało. Jakby nic nie mieli. Jakby nie mieli żadnego Ruska, Niemca ani Żyda na usprawiedliwienie, ani papieża, tak by mieli na sto kilometrów tylko piasek... Dopiero by było wiadomo, czy oni wierzą, czy tylko robią narodowy interes.

Piasek i wieczność. Tak bym zrobił. W kosmos. Żeby, gdy już popędzisz kota temu mojemu narodowi wybranemu, mogli przyjść do Ciebie niewidomi i chromi, i żeby nie musieli z tych wiejskich poczt z żółtą trąbką wysyłać czerwonych przekazów z ostatnim groszem dla zbójeckich jaskiń w eterze.

Tak sobie myślę już za Dubienką i wyobrażam sobie, jak matka włącza te swoje chińskie albo tajwańskie radyjka ze srebrnego plastiku, który udaje aluminium. Jak nasłuchuje pociechy.

Szuszu od jednego do drugiego. Ale z pudełek dobiega tylko zgiełk i sączą się fałszywe świadectwa.

Więc ona szu-szu, to tu, to tam, szukając szczelin w tym bełkocie. Pobrzękuje garnczkami, rondelkami. Opatula się, bo z głębi świata ciągnie chłód. Siedzę obok, ale jesteśmy samotni. Mówię: mamo, nie słuchaj tego wszystkiego. Ale sam nie potrafię powiedzieć jej niczego na pocieszenie. Tylko wciąż przypominam sobie te chwile w przedpokoju, gdy sprawdzała mój wygląd przed wyjściem do kościoła. I zimny dotyk palca z kroplą tanich perfum.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2011