Lekcje z niewiedzy

Szarlatani są mistrzami w diagnozowaniu ułomności prawdziwych lekarzy. W końcu to na nich właśnie żerują.

15.10.2018

Czyta się kilka minut

 / PIXABAY.COM / MONTAŻ „TP”
/ PIXABAY.COM / MONTAŻ „TP”

Justyna Socha, liderka polskiego ruchu antyszczepionkowego (ukrywającego się pod sympatyczną nazwą „Stop NOP”), przedstawiała z sejmowej mównicy obywatelski projekt zmiany ustawy o zapobieganiu oraz zwalczaniu zakażeń i chorób zakaźnych u ludzi. Nowa ustawa znosiłaby przymus szczepień ochronnych.

Autorzy odwołują się m.in. do zapisów kodeksu etyki lekarskiej i konstytucji, podkreślając, że zabiegi medyczne wymagają w świetle polskiego prawa dobrowolnej zgody, a ograniczenie wolności możliwe jest jedynie w sytuacji zagrożenia dla bezpieczeństwa i porządku publicznego. Faktem, którego nikt nie podważa, jest również występowanie niepożądanych odczynów poszczepiennych, od których stowarzyszenie Sochy wzięło swą nazwę. Podawanie szczepionek, zwłaszcza najmłodszym pacjentom, powinno być obwarowane szczególnymi zabezpieczeniami dotyczącymi oceny ryzyka oraz uzupełnione sprawnym systemem raportowania niepożądanych skutków ubocznych. To wszystko prawda i niewątpliwie jest tu wiele do zrobienia.

Wystarczy jednak chwila uważnej lektury, by w projekcie prezentowanym przez Sochę między racjonalnymi argumentami odnaleźć fałszywe twierdzenia i spiskowe wizje oparte nie na faktach, lecz na lęku. W uzasadnieniu przeczytamy m.in., że „w charakterystykach szczepionek odnotowano także inne możliwe negatywne rezultaty prowadzenia szczepień, takie jak: (...) autyzm, stwardnienie rozsiane i wiele innych”. Otóż badania jednoznacznie potwierdziły, że nie istnieje związek między szczepieniami a rozwojem tych chorób. Podobnie jak nie istnieje spisek, o którym z sejmowej mównicy opowiada właśnie Socha. „Wielu polskich lekarzy za zadawanie pytań i publiczne informowanie o swoich obserwacjach stanęło przed sądami lekarskimi lub było przesłuchiwanych”. Nikogo się w Polsce (ani, o ile mi wiadomo, nigdzie indziej na świecie) nie szykanuje za informowanie o odczynach poszczepiennych, zgłaszanie wątpliwości czy prowadzenie i publikowanie badań na temat szkodliwości szczepionek.

Bo prawda jest taka, że szczepionki nie są w stu procentach bezpieczne. Nic nie jest. Jeżeli ktoś składa obietnicę całkowitej eliminacji ryzyka – kłamie. Żądanie szczepionek „całkowicie bezpiecznych” to, w gruncie rzeczy, postawa antyszczepionkowa, niezależnie od tego, jak chcieliby się przedstawiać sami zainteresowani.

Obietnica czegoś „za darmo” – zysku bez ryzyka, energii bez paliwa, pieniędzy bez inwestycji – to właśnie jeden z tropów, po jakich już od czasów pierwszych projektów perpetuum mobile możemy rozpoznać pseudonaukę. Ale jest ich znacznie więcej! Pseudonauka roztacza przed nami przerażającą wizję przyszłości, by potem manipulować naszymi lękami. Podważa system zaufania, na którym opiera się nowoczesne społeczeństwo.

Szarlatani potrafią jednak słuchać uważnie, są wrażliwi na cierpienie, rozumieją znaczenie emocji, które nauka często zaniedbuje. Oto kilka lekcji, które możemy wyciągnąć z pseudonauki.

Stare, dobre czasy

Kierunek, w którym płynie czas, ma znaczenie. To pierwsza i najważniejsza lekcja z pseudonauki. I nie chodzi tu wcale o wehikuł czasu, lecz o kwestię fundamentalną. „Dziś przyszłość jest bardzo podejrzana, wszyscy się jej boją – tłumaczył ­Andrzej Leder w ostatnim numerze „Więzi”. – W związku z tym siłę zyskują symbole umocowane w przeszłości”. Zygmunt Bauman napisał o tym ostatnią książkę. W „Retrotopii” czytamy: „Wahadło nastrojów społecznych wychyliło się w dokładnie przeciwną stronę: od zainwestowania nadziei na poprawę warunków bytowych w niepewną i aż nazbyt wyraźnie wątpliwą przyszłość, ku ponowionej inwestycji w ledwie pamiętaną przeszłość, cenioną za domniemaną stabilność, a więc i za wrażenie, że można jej ufać”. Trudno o lepszą definicję pseudonauki!

Nowoczesna nauka była zawsze przedsięwzięciem nieco utopijnym. Wszelkie niedostatki teraźniejszości, karygodne błędy, których nie brakowało i nie brakuje, nadużycia i jednostkowe upadki nauka rekompensowała obietnicą lepszej przyszłości. Obietnicą, której – co bardzo ważne – dotrzymywała!

Nawet zakładając, że kiedykolwiek byłoby mnie stać, nie kupiłbym sobie obrazu Rembrandta, Kandinskiego, ani nawet mojego ukochanego Ingres’a. Jeżeli kiedyś będę miał gabinet, powieszę sobie nad biurkiem wydrukowany w wielkim formacie i oprawiony w ramy wykres przedstawiający spadającą śmiertelność dzieci. Dwieście lat temu w nieźle rozwiniętej Szwecji (dla której dysponujemy wiarygodnymi danymi) piątych urodzin nie dożywało 30-40 proc. dzieci. Podobnie było jeszcze pół wieku temu w miejscach takich jak np. Sierra Leone. Dziś dla krajów najbardziej rozwiniętych krzywa śmiertelności zbliża się do zera. Dziesięciu procent nie przekracza nawet w najgorszych punktach globu.

Ten widok – piękniejszy niż dzieła najwybitniejszych mistrzów pędzla – zawdzięczamy właśnie nauce. Poprawie warunków bytowych, higieny, rozwojowi medycyny i – oczywiście – powszechnemu programowi szczepień. Niestety, dostrzec to można dopiero na wykresie. Na ulicy nie zdajemy sobie sprawy, ile mijamy dzieci, które nie zachorowały na polio albo nie umarły na odrę. Nigdy nie poznamy nazwisk ludzi, którzy wprowadzili nowe procedury w ruchu lotniczym, medycynie czy warunkach technicznych dopuszczania pojazdów do ruchu. Nie dowiemy się o ich bohaterstwie, bo katastrofy, którym zapobiegli, nigdy się nie wydarzyły. Odczujemy za to negatywne skutki nowych regulacji: zwiększoną biurokrację, odczyny poszczepienne, wyższe koszty produkcji. I dlatego właśnie szlag mnie trafia, kiedy słyszę, jak lekarze muszą się tłumaczyć z bycia członkami światowego spisku. Albo gdy padają oskarżenia, że nauka zniszczyła nasze życie, bo kiedyś to żyło się wspaniale.

Utraciliśmy wiarę, że będzie coraz lepiej. Kulturę i politykę przesiąka pesymizm. Nowoczesne społeczeństwo wyrzekło się przyszłości. Utopia kojarzy nam się z podstępem. Na horyzoncie widzimy bunt maszyn, globalną epidemię albo cyberdyktaturę.

W takim środowisku doskonale czują się pseudonaukowcy. To nie przypadek, że pseudonauka, która niegdyś przodowała właśnie w roztaczaniu fantastycznych wizji przyszłości, dziś czerpie swą siłę raczej z nostalgii, obiecując powrót „starych dobrych czasów”. Zobaczmy tylko, z jaką lubością pseudomedyczni szarlatani i twórcy „cudownych diet” odmieniają przez wszystkie przypadki słowo „natura”. Otóż „w naturze” śmiertelność dzieci wynosi 50 procent. Nawet zakładając, że powrót jest możliwy – czy naprawdę chcemy wsiąść do tego wehikułu czasu?

Co najgorsze, wobec rzeczywistych zagrożeń czających się w przyszłości, które nauka rozpoznaje poprawnie, pseudonauka nagle porzuca apokaliptyczny ton. Doskonałym przykładem są zmiany klimatyczne i węglowa retrotopia, którą jako rozwiązanie proponują nam niektórzy politycy i hochsztaplerzy. „Wszystko będzie dobrze, to tylko lewicowi naukowcy chcą wyciągnąć pieniądze na »zielone« technologie. A przecież nie ma nic zdrowszego niż nasz polski węgiel. Tyle lat paliliśmy nim w piecach, hutach i fabrykach, i wszystko było super. I nagle im nasz węgiel śmierdzi? Spisek! Oszustwo! Szantaż moralny!”.

Dlatego pierwszym krokiem do pokonania pseudonauki jest powrót do przyszłości. Obietnica zawrócenia biegu czasu, łącząca populistów i pseudonaukę, jest obietnicą bez pokrycia.

Bryczką do znachora?

Po latach całkiem udanych rządów nadzieja abdykowała. Puste miejsce na tronie masowej wyobraźni momentalnie zajął lęk. Ten uzurpator jest wielkim ­sojusznikiem pseudonauki. Łączy ją to z politycznym populizmem. „Dzisiaj wzywa się państwo do wyeliminowania wszelkiego ryzyka. Jest to obietnica, której nie jest w stanie ono dotrzymać” – pisał Emmanuel Macron w „Rewolucji”. Pseudonauka składa nam tę samą obietnicę i jest ona równie bałamutna, co ta padająca z ust polityków. Nauka nigdy nie żąda i nie obiecuje pełni bezpieczeństwa. Zamiast tego proponuje podejście oparte na obliczaniu ryzyka.

Nikt nie twierdzi, że szczepionki są całkowicie bezpieczne. Nic nie jest. Można się pośliznąć na mydle albo przeciąć sobie tętnicę stroną tygodnika. Podejście naukowe polega na porównaniu ryzyka, jakie (w skali populacji) niesie ze sobą szczepienie, z tym, jakie przyniosłaby choroba. Wymaga to uwzględnienia mnóstwa zmiennych – szansy zachorowania i wystąpienia powikłań, populacyjnej dynamiki epidemii itd.

Problem polega na tym, że nie jesteśmy zbyt dobrzy w szacowaniu ryzyka. Szeroki wachlarz mechanizmów kulturowych i psychologicznych sprawia, że przeceniamy jedne zagrożenia, ignorując inne. Np. bardziej boimy się skutków działania niż zaniechania. Nauka często pada właśnie ofiarą tego paradoksu.

„Postrzeganie ryzyka jest zwiększone, gdy stanowi ono wynik celowego ludzkiego działania, a nie losowego, naturalnego zdarzenia, a także wówczas, gdy potencjalne negatywne skutki są dojmujące, a korzyść związana z działaniem niejasna” – pisali redaktorzy „New England Journal of Medicine” w artykule „The Risk of Vaccination – The Importance of »Negative« Studies”, komentując psychologiczną przewagę ruchu antyszczepionkowego i znaczenie badań wykazujących brak związku między szczepieniami a stwardnieniem rozsianym.

Oczywiście marzenie o tym, żeby rachunek prawdopodobieństwa i analiza ryzyka znalazły godziwe miejsce w szkolnym programie nauczania, pozostaje tylko pięknym snem. Trzeba się z tym postulatem ustawić w kolejce za kilkunastoma innymi kluczowymi zmianami w systemie edukacji. Tym, co na pewno możemy zrobić, jest szkolenie naukowców w komunikacji ryzyka i oswajanie ich z pułapkami związanymi ze społecznym postrzeganiem nauki. To jedno z tych miejsc, gdzie humaniści i badacze z zakresu nauk społecznych powinni ściśle współpracować z kolegami z wydziałów ścisłych i przyrodniczych. Cóż z tego, że wynajdziemy nowe szczepionki, terapie na raka i latające samochody, jeżeli ludzie wiedzeni lękiem będą woleli pojechać bryczką do znachora?

Przychodzi pacjent do labiryntu

Fundamentalną potrzebą człowieka jest potrzeba sensu, potrzeba życia w świecie zrozumiałym. Kiedy spojrzymy na naukę pod tym kątem, okaże się, że te same mechanizmy, które leżą u źródeł jej spektakularnych sukcesów w ciągu ostatnich dwóch stuleci, przyczyniają się teraz do triumfu pseudonauki. Chodzi przede wszystkim o specjalizację. Wraz z jej postępem poszczególne dziedziny nauki oddaliły się od siebie, tworząc archipelag rozproszonych wysp, połączonych coraz węższymi mostami. Specjalistka od niesporczaków nie bardzo wie, czym się zajmuje jej kolega od palm, nie wspominając już o fizyku jądrowym. Historyk gospodarki XIX w. coraz mniej ma do powiedzenia mediewistce specjalizującej się w historii Kościoła. Poszczególne dziedziny mają swoje konferencje i swoje „papery” we własnych prestiżowych „journalach”.

O ile z wewnątrz akademii to rozbicie dzielnicowe ma jeszcze jakiś sens – wszystkich łączy tam pewien etos, często jedno miejsce pracy albo chociaż podobieństwo struktur awansowych – o tyle dla kogoś spoza uniwersyteckiego świata nauka znika rozproszona w dziesiątkach odrębnych przedsięwzięć. A przecież potrzeba całościowego spojrzenia, dostrzegania połączeń i jedności jest nierozerwalnie związana z potrzebą sensu. Praca mitu jest zawsze pracą totalizującą, poszukującą uniwersalnych zasad rządzących kosmosem i ludzkim życiem. Z tego punktu widzenia nauka utraciła swą mitologię i jeżeli chce przetrwać obecny kryzys – musi ją odbudować. Bo nie chodzi tu o ciekawskie spojrzenia zapuszczane za mury uniwersytetu, ale o kluczowe doświadczenia naszej codzienności – doświadczenie konsumenta kosmetyków, kierowcy samochodu czy pacjenta poszukującego pomocy w cierpieniu.

Spójrzmy na doświadczenie choroby nie przez pryzmat podręcznika historii medycyny, lecz oczyma pacjenta, który najpierw spędza godziny w obskurnej poczekalni, a potem lekarz przyjmuje go przez pięć minut w gabinecie oblepionym po sam sufit reklamami leków. Cóż z tego, że otrzymał niezbędną pomoc? Że lekarz jest wybitnym specjalistą, który nie ma czasu na pogawędki, a fakt zapisywania zaleceń na karteczce z logo koncernu farmaceutycznego w żaden sposób nie wpływa na jego profesjonalizm?

Każdego dnia tysiące pacjentów wychodzą z takich spotkań zrażeni do ochrony zdrowia, medycyny, nawet do całej nauki. Polskiemu pacjentowi towarzyszy zagubienie, które pogłębia jeszcze cierpienie. Polska choroba to nie droga ku zdrowiu, lecz pozbawiony sensu labirynt.

Pseudonauka doskonale tę potrzebę rozpoznaje, proponując prostą ścieżkę: „Mamy dla ciebie czas. Leczymy całego pacjenta, a nie wątrobę albo nerki, osobno. Działamy przeciw wielkim koncernom, więc jesteśmy po twojej stronie!”.

Pajęcza sieć zaufania

Pseudonauka jest demokratyczna. Proponuje świat, w którym każdy może wypowiedzieć się na dowolny temat, a głos ­laika waży tyle samo, co głos eksperta. Tym samym okazuje się znacznie lepiej dostosowana do współczesnej rzeczywistości internetowej, w której dominuje komunikacja symetryczna – prowadzona równocześnie przez wielu równoprawnych nadawców. Nauka tymczasem opierała się zawsze i opiera na elitaryzmie. W jej świecie nie każdy może zabierać głos na równych prawach. Nie ma nauki bez szacunku dla ekspertów. I bez zaufania.

Bo choć rzadko zdajemy sobie z tego sprawę, nauka opiera się na skomplikowanej sieci zaufania właśnie. Składają się na nią prestiże poszczególnych instytucji, wiarygodność nadawanych przez nie tytułów i uprawnień, wymogi opierania się na faktach, dowodach i eksperymentach przedstawianych w sposób transparentny i powtarzalny. Poszczególne elementy nauki, oglądane z zewnątrz (nawet i z perspektywy dyskutowanej ostatnio szeroko reformy), wydają się czasem dziwacznym ceremoniałem. Ale tytuły i stopnie, procesy recenzyjne, cytowania i punktacje mają sens tylko o tyle, o ile podtrzymują pajęczą sieć zaufania, z której czerpie swą moc każde twierdzenie wypowiadane „w imię nauki”. Bo choć zdarzają się co roku tysiące słabych badań, nieobiektywnych recenzji i niezasłużonych awansów, to siła nauki nie opiera się na nieskazitelności poszczególnych naukowców ani nawet uniwersytetów. Opiera się na systemie zaufania uzewnętrznionym i wpisanym w sieć instytucji.

Pseudonauka w ten system uderza. Proponuje spiskową wizję świata, w ramach której nauka posługuje się zmową. A my lubimy wierzyć w spiski. Czyż nie przyjemnie przyłączyć się do rebelii walczącej z potężnym, złowrogim imperium?

Niech będą nam wzorem pradawni Lechici!

Większość moich kolegów zajmujących się zawodowo tym zjawiskiem najchętniej pseudonaukowe książki, broszury, czasopisma i – przede wszystkim – strony internetowe zamknęłoby, spaliło, a pogorzelisko zaorało. Ja stoję na stanowisku dokładnie przeciwnym. Rozmawiajmy o pseudonauce, poznawajmy ją, włączajmy do programu szkolnego.

Fantazje o liczącym tysiące lat Imperium Lechitów powinny wejść do szkolnego programu historii, by uczniowie dostrzegli, do czego prowadzi brak krytyki źródeł i narodowa megalomania. Żeby lepiej zrozumieli, jak kuriozalnym błędem jest projektowanie XX-wiecznego wyobrażenia o państwach narodowych na odległą przeszłość (do czego obecny program szkolny raczej zachęca niż zniechęca).

Każdy student medycyny, a także doświadczony lekarz po specjalizacji powinien czytać o ukrytych terapiach wielkimi dawkami witaminy C i strukturyzatorach wody po 1999 zł. Nie dlatego, żeby zabiegi te mogły komukolwiek (poza sprzedającym) pomóc, ale dlatego, że jest to „wiedza”, z którą do drzwi ich gabinetów pukać będą pacjenci. A także dlatego, by dostrzec w krzywym zwierciadle pseudo­nauki rzeczywiste problemy ochrony zdrowia – osamotnienie pacjenta, niezrozumiałe diagnozy, kolejki, brak czasu i niezaspokojoną potrzebę bycia wysłuchanym. Szarlatani są mistrzami w diagnozowaniu ułomności prawdziwych lekarzy. W końcu na nich właśnie żerują.

Na fizyce należałoby rozwiązywać zadania dotyczące perpetuum mobile, płaskiej Ziemi albo rozważać argumenty polityków podważających wpływ człowieka na zmiany klimatyczne. Na chemii warto by zgłębić zasadę rzekomego działania owych strukturyzatorów wody, a na biologii – porozmawiać o obrosłym w mity glutenie, cudownych dietach albo o GMO – także od strony błędów i nieuzasadnionych obaw powielanych przez wiele organizacji ekologicznych. Nic bowiem nie przynosi większej satysfakcji i lepszej ­nauki niż samodzielne znalezienie błędu w argumentacji, która na pierwszy rzut oka wydawała się sensowna.

Oglądana uważnie pseudonauka przynosi mnóstwo nauki, a nawet – nauczkę. Triumf, jaki przeżywają obecnie pseudonaukowe teorie w przestrzeni publicznej, nie jest przypadkiem. Jeżeli imperium nauki zamierza kontratakować – pierwszym niezbędnym krokiem powinno być poznanie języka wroga i surowa ocena własnych słabości. Najlepiej dokonana oczyma przeciwnika. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Semiotyk kultury, doktor habilitowany. Zajmuje się mitologią współczesną, pamięcią zbiorową i kulturą popularną, pracuje w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi bloga mitologiawspolczesna.pl. Autor książek Mitologia współczesna… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 43/2018