Lech z planety Janerka

Autor najlepszego albumu w historii polskiego rocka powraca z nowymi piosenkami – a te stare nagrywają kolejne pokolenia. Trudno się dziwić: takich słów i dźwięków próżno szukać w naszej muzyce.

05.08.2019

Czyta się kilka minut

Lech Janerka, Wrocław 2009 r. / PAWEŁ RELIKOWSKI / POLSKAPRESSE / EAST NEWS
Lech Janerka, Wrocław 2009 r. / PAWEŁ RELIKOWSKI / POLSKAPRESSE / EAST NEWS

Jest tuzin głównych powodów, dla których Lech Janerka ma w Przestrzeni miejsce osobne i poczesne: absolulu, alellujaż, bomb, bultarga, figurole, jualari, Mitroh, odgrzać (kogoś), paradzwoniec, potieniądz, ramydada, szksypcze. Są też powody poboczne, jak filigrany, moriole i tak dalej. Właściwie z samych słów jego piosenek można ułożyć kilkanaście artykułów. Ba, przemówień. Byłyby to teksty wybitne w swojej oryginalności, wstrząsające w swojej akuratności i hermetyczne w swojej metaforyczności. Jak bowiem u progu lata podał Marcin Świetlicki na jednym z portali społecznościowych, ktoś mu się uskarżał, że nie rozumie tego, co śpiewa Lech Janerka, bo tam są dziwne słowa w jakimś wymyślonym języku, na pewno nie po polsku.

Jednoosobowa bojówka

Ów zagubiony w gęstwie słów i znaczeń uskarżyciel to reprezentant najliczniejszego w Polsce plemienia, które zasadniczo niewiele rozumie z czegokolwiek i dobrze mu z tym. Plemię rozumiejących jest znacznie mniej liczebne. W jego ramach wykształcił się jednak zwarty szczep zagorzałych wielbicieli Janerki – obliczam go na kilkadziesiąt tysięcy, może powyżej setki.

No i jest jeszcze sam Lech Janerka, który do żadnego zgoła etnosu nie należy, jest – jak sam mi kiedyś powiedział – jednoosobową bojówką. Z pozostałymi plemionami stanowi zbiory rozłączne.

Rozłączność Janerki z ogółem to sprawa z pozoru wątpliwa. Mieszka normalnie, jak wielu innych Lechów, mieszka nawet z tą samą od lat żoną, mają kuchnię, łazienkę. Blisko ma na stację paliwową, gdzie można w nocy kupić artykuły nocnej potrzeby. Blisko ma też do zabytkowej zajezdni tramwajowej Popowice, gdyby chciał zajechać po ułańsku tramwajem (inna sprawa, że ułańskość i Janerka to dość dalecy znajomi, choć od kiedy Janerka jako już dziadek wnukom nauczył się jeździć na nartach i samochodem, jego relacje z ułańskością nieco się ociepliły).

Zatem – żyje niby jak miliony przedstawicieli elektoratu, jak to najliczniejsze plemię. Wydawałoby się – ot, kolejny nieuśmiechnięty Polak, co zasuwa do warzywniaka po włoszczyznę i do ZOZ-u po numerek. Ale nie z nim taki numerek.

Klaus się nie zestarzał

Mniej więcej od pewnego letniego dnia 1985 r., gdy przynaglony przez kogoś z dalekiej rodziny zakupiłem w kiosku Ruchu kasetę Klausa Mitffocha (była!) i uruchomiłem ją w magnetofonie, mam podejrzenie graniczące z pewnością, że Lech Janerka nie jest z tego świata. Na tym świecie bowiem nie gra się takiej muzyki i nie wypowiada się melodycznie takich fraz, jakie na mnie wówczas spłynęły. Począwszy od jazgotliwego intro „Śpij aniele mój” w wykonaniu chóru zombie po omeniczne „Tutaj ludzie złych profesji / mają swoje oceany / śmierć im podpowiada przyszłość” w horroreggae „Strzeż się tych miejsc”. Od pozornie rockowego, a jednak śmiałego (śmielej) „O głowie”, przez dysonansowe, nerwowe akordy „Nie jestem z nikim” i chromatyczne odloty basu w „Jestem tu jestem tam”, po kanciaste przeloty „Dla twojej głowy komfort”...

Zresztą słowa – materia, w której Janerka nie ma sobie równych, a na pewno podobnych – nie zdołają owych dźwięków, harmonii i rytmów właściwie opisać. Definitywność tej płyty – doceniona przeze mnie dopiero przy drugim odsłuchu, bo był to autentyczny zamach stanu na moją wrażliwość – oznacza, że po niej nie można już było nic zrobić. Przynajmniej moja wyobraźnia zawodzi, podobnie jak język.

„Wiele tu fajnych rozwiązań aranżacyjnych, o które dziś już mało komu się chce walczyć, a teksty absolutnie pozostają aktualne” – powiedział mi dekadę temu L.U.C., gdy zbierałem refleksje młodszych muzykantów na temat tej płyty. Aczkolwiek przy tej samej okazji Kuba Suchar (Mikrokolektyw), serdeczny znajomy Janerki zresztą, zaznaczał, że to „świetne piosenki, ale zestarzały się – szkoda ich, szkoda, że nie zadbano, by panował nad tym producent, który wiedziałby, o co chodzi”.

Nie wiem, co dziś Kuba by powiedział, ja wiem jedno – takich dźwięków próżno szukać w polskiej muzyce. Nic się nie zestarzało. A w 1983 czy 1984 r. myślenie w Polsce o producentach z prawdziwego zdarzenia byłoby świadectwem poważnego deficytu inteligencji. To, że ta płyta właśnie wtedy została nagrana, wytłoczona, obleczona w okładkę, dopuszczona do sprzedaży i w dodatku grywana w radiu, to jest cud. A cuda, jak wiadomo, to domena istot nie z tego świata. Q.e.d.

Obcowany bezpośrednio

Pozaziemskie pochodzenie przypisywane jest najczęściej artystom nie tylko osobnym, ale też o napiętej strunie, mocującym się z tym, na co większość Ziemian albo wygodnicko się godzi, albo z rezygnacją przestaje zwracać uwagę. Z nim jednak jest jeszcze jeden kłopot poznawczy – w badaniu organoleptycznym istota Lech Janerka rozjeżdża się z tą, która przemawia/krzyczy/przejmująco śpiewa do nas z płyt i ze sceny. Ekspresja Janerkowa demonstrowana w muzyce to histeryczne połączenie nerwicy, agresji, rozpaczy i paranoi. Nawet pogodniejsze czy też ściślej – mniej chmurne pieśni w rodzaju „Roweru” lub „Leniwie lecąc” nie nadają się na bal zdrojowy.

Tymczasem staje z nami oko w oko szczupły człowiek (człowiekoid?) o nieco wycofanych w głąb, ale jakże miłych oczach i nieporadnym uśmiechu, znamionującym, że na naszą planetę przybywa jednak w pokoju, nie pragnie naszych żon, mężów ani trzynastki. On miałby krzyczeć, że „piekło dalej lubi bale / ono wytrwa w swoim szale”? On miałby wzywać, że „trzeba iść do nieba tak tak tak tak”? On miałby rozdzierająco przestrzegać „zbudź się nim zaczniesz znowu skandować”? Onże spowiada się z obrzydzeniem „o liżę mięcho / a to jak praca jest udręką”? Nieee...

Kiedy przed laty przedstawiłem mu pomysł płyty „Klausowi Mitffochowi – rodacy”, na której w moich marzeniach różni artyści zaśpiewaliby po kolei wszystkie piosenki Klausa (z ­singlowymi włącznie), by powstał album-hołd dla Najlepszego Albumu w Historii ­Polskiego Rocka – najpierw długo się nie odzywał, tylko patrzył na kartkę z moim opisem całego przedsięwzięcia. Sądziłem, że może zastanawia się, jak mnie uprzejmie zniechęcić. Ale on wreszcie podniósł wzrok, w tych swoich uważnych, serdecznych oczach miał ślady wilgoci, po czym bąknął cichutko: „Ależ to piękny oddział... czuję się onieśmielony”.

Dlatego Janerka obcowany bezpośrednio to bardziej ten, który radośnie zapowiada „jutro będę z tobą w Nowym Jorku”, ciepło wspomina „kołyszemy wanną / fandango moja panno”, triumfalnie agituje „patrzcie jak się lata / gdy dupsko jest wolne od bata”, łagodnie strofuje „komuś sprytnie stanik zdjąć / tak bez użycia rąk to błąd” czy nawet sceptycznie zauważa „apatia to żaden grzech / gdy wszystko zmienia się w kesz”.

Dla biednych inteligentnych

Od „Plagiatów”, jego ostatniej premierowej płyty, minęło ponad 14 lat. Przez ten czas z wolna oswajaliśmy się z myślą, że prawdą okażą się słowa, które rzucał przy różnych okazjach: „Już niczego nie nagram”. A tymczasem jego status w naszym plemieniu trwał nieugięcie, bo niemal każdym koncertem i wywiadem umacniał się na pozycji idola dla biednych inteligentnych. Mógłby po „Klausie” już niczego nie zrobić, a i tak byłby jednoosobowym kandydatem na polską Mount Rushmore.

Ale dalej robił. Opowiedział nam „Historię podwodną”, zanucił zwodniczo lekkie „Piosenki”, zaprosił nas do „Ur”, zagłuszył nas „Bruhaha”, życzył nam „Dobranoc”, przysolił nam, że „Fiu, fiu”, by wreszcie położyć przed nami „Plagiaty”. Do tego okazjonalnie dzielił się sobą jako głos na cudzych płytach (np. na „Clever Nonsense & Other Outdoor Games” Tomasza Gwincińskiego, „Złych misiach” Świetlików czy projekcie „Gajcy”) lub jako autor (na płycie Fiolki Najdenowicz).

Ale potem nadeszły te lata, kiedy zaczął nagle jeździć samochodem i na nartach (bądź raz na jednym, raz na drugim), żadne nowe „Janerki” się nie pojawiały i idolowi biednych inteligentnych groziła sclerosis monumentalis, czyli stwardnienie cokole, zwane też spomniczeniem. Groźnym sygnałem było Postanowienie Prezydenta RP z 16 sierpnia 2011 r., przyznające Lechowi Andrzejowi Janerce Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski (obok Kory, Tomka Lipińskiego oraz Michała Tarkowskiego i Janusza Weissa). Zalatywało marmurem. Pozostawała nadzieja, że jakiś kosmicki impuls pozwoli mu strząsnąć z siebie granit i spiż i jeszcze raz wrazić nam sztylecik w serca.

Może zagrzmieć

Nadzieja się spełnia. W dodatku dwojako, bo najpierw, 2 sierpnia, ma ukazać się album-hołd „Janerka na basy i głosy”, gdzie niemal zupełnie inny „piękny oddział” gra i śpiewa Janerkę. Grają – tylko na gitarach basowych – Tekla, czyli Małgorzata Tekiel, i Piotr Pawłowski. Śpiewają Nika Domczyk, Kasia Nosowska, Wojciech Waglewski, Marcin Świetlicki, Paweł Sołtys, Jarek Szubrycht i... Lech Janerka z premierowym utworem. A że to hołd nie tylko dla muzyka, ale i dla autora, w zajściu wziął też udział złożony z literatów Chór Piór (m.in. Joanna Oparek, Wojciech Bonowicz i Miłosz Biedrzycki).

Kto wie, może ta, szykowana już wszak od miesięcy, inicjatywa zbudziła starego niedźwiedzia z nietwórczego snu, bo na jesień z kolei Lech zapowiada ósmą studyjną płytę z premierowym materiałem. Dwa kawałki już znamy – „Zabawawę” i „Wannę na Wawelu” – a ich styl i kunszt pozwalają z radosną ufnością wyczekiwać jesiennej aury. Może zagrzmieć.

Lech z Bożeną zaczynali dawno, dawno temu, w epoce gierkowskiej, jeszcze jako dzieci prawie, próbując podbijać sceny festiwali studenckich. Formalny debiut publiczny Klausa Mitffocha nastąpił 36 lat temu. Przy wiolonczelowym i serdecznym wsparciu żony Lech wyruszył w solową podróż trzy lata później. Jeśli po kolei ciurkiem puścić wszystkie kolejne płyty, można zauważyć jedno – jest odrębny, a ta odrębność pozwala mu nie zmieniać się zbyt radykalnie. Owszem, na brzmieniu „Historii podwodnej” ciąży trochę typowa dla lat 80. sztuczna przestrzeń, owszem, „Ur” to podróż elektroniczna, owszem, „Piosenki” przywołują niekiedy stylistykę tzw. krainy łagodności (błąd), owszem, „Bruhaha” galopuje na ostrych riffach gitarowych, owszem, psychodelia mruga do nas z „Plagiatów”. Ale Janerka, tak jak pytania, jest wciąż taki sam. Nie rozwija się, bo nie musi.

W szeregach Klausa Mitffocha wystąpił od razu jako twórca ukształtowany, niepodległy, własny. Już nic nie musiał ze sobą robić, tam się wszystko zgadzało od początku, forma, treść, styl, materia i duch. Podobnie zresztą w tekstach, o których dalej. Zaznaczę tylko, że wątek dziewoi na rowerze i w majciochach z Klausowej „Wiązanki cz. IV” powraca po latach w „Zuzie” – od marzenia do spełnienia.

Bas i głos, głos i bas

Jako muzyk jest zwolennikiem konkretnej formy. Piosenki nie są dlań punktem wyjścia do wycieczek w krainę improwizowanych dźwięków. Nie ufa spontanowi, skłonny jest w muzyce widzieć raczej pretekst do opowieści o tym, o czym opowiadać jego zdaniem warto. Styl jego kompozycji jest bliski temu, co zwykliśmy uznawać za rock alternatywny. Nie ma tam poszukiwań na skrzyżowaniach gatunków i stylów, choć jest upodobanie zarówno do oryginalnych, a chwytliwych melodii, jak i do dysonansowych zderzeń. I tak można by zamknąć temat – acz skoro mówimy o muzyce, nie sposób przejść cichcem obok dwóch podstawowych instrumentów, jakimi Lech się posługuje.

Gitara basowa Janerki nie pełni tylko funkcji rytmiczno-harmonicznej, nie jest skromnym elementem sekcji, ale pełnoprawnym instrumentem melodycznym, nucącym motywy na równych prawach z wiolonczelą, gitarami i klawiszami. Nasz kosmita nieraz podkreślał, że jego wzorcem jest Paul McCartney, który też bas traktuje jako źródło melodii.

No i – głos. Nie do pomylenia, słodko-gorzki, o bardzo dużych możliwościach kolorystycznych pomimo względnie ograniczonej skali. Niekiedy wrzaskliwy, niekiedy dramatycznie rozedrgany, potrafi też być pastelowy jak w „Leniwie lecąc”, zadumany jak w „Urodzinach” czy eksplorujący brzmienia alikwotowe jak w „Deszczu”. Gdyby lubił sięgać po cudze piosenki, mielibyśmy wielkiego interpretatora. Niestety coverów w Janerkowym wykonaniu jest niewiele.

Niewalczyk walczy

Piosenka musi posiadać tekst, jak mówi klasyczka. I to jest drugi, zapewne nawet ważniejszy powód, dla którego o Janerce warto i trzeba mówić od samego początku. Janerka nie cierpi na rozlewistość, wystarczają mu zwięzłe formy.

Mimo to potrafi na przestrzeni jednego-dwóch wersów skonstruować cudo rozbrajające już to metaforą, już to zwykłym zderzeniem słów, które w pojęciu najliczniejszego plemienia nigdy obok siebie nie występują. „Jak ja bardzo lubię / chyba tak nie umie lubić nikt” – proste, a jakże odkrywcze. „O boże nie mnij mnie / lub może mnij mnie mniej” – misterne, a bynajmniej nie rokokowe (dorównuje Przyborowemu „by żądz moc móc zmóc”). „(...) nico (...) ono tam jest / a imię jego na E / paradne / coś jak Etiopia lecz ładniej”.

Do tego dochodzi niezwykła łatwość tworzenia neologizmów, od których zacząłem niniejsze wypracowanie. Janerka ma bowiem kosmiczną (cosmos oblige) świadomość języka. Do tego stopnia, że używa słowa pozornie oczywistego, ale dostrzega w nim zupełnie nowe światy. Weźmy choćby takie wersy: „odjeżdżam jak papamobile / i słyszę raczej / coś mówi mi raczej / a ja nie wiem co / to niby ma znaczyć”. My słowo „raczej” rozumiemy jako partykułę wyrażającą bądź przekonanie o prawdopodobieństwie, bądź niepewność. U Janerki nagle wyraz ten mieni się czasownikowo – czy nie brzmi to jak wezwanie, by przemienić się w raka, by z r a c z e ć? A czy „wesoły niewalczyk biednych” nie gra zestrojem walczyka z odmową walki?

Niniejszy tekst obfituje w przymiotniki i przysłówki. U Janerki jest ich bardzo mało. Tam, skąd pochodzi, nie są do niczego potrzebne, uważane za rodzaj grafomańskiej dezynwoltury. To krzepiące, że artystę, który nie rozpieszcza nas wolumenem swej twórczości i z rozwagą ją dozuje, stać jeszcze na taką kondensację. Nas, Ziemian, na nią nie stać.

Dlatego z tym większą nadzieją wyglądam nowych piosenek. Parafrazując Kawafisa – one są jakimś rozwiązaniem. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, tłumacz, muzyk. W 2019 r. nominowany do Nagrody Literackiej GDYNIA za przekład prozy Boba Dylana „Tarantula”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 32/2019