Tylko on tak potrafi. Nowa płyta Lecha Janerki

Osiemnaście lat czekali fani na kolejną autorską płytę Rolling Stonesów. Gdy się ukazała, przyjęli ją owacyjnie. Ale nawet ta osiemnastka nie dłużyła się tak, jak wypatrywanie nowej płyty Lecha Janerki. Zostały nam już tylko chwile.

15.11.2023

Czyta się kilka minut

Koncert Lecha Janerki. Bydgoszcz, 3 października 2020 r. / fot. Fot. Roman Bosiacki / Agencja Wyborcza.pl
Koncert Lecha Janerki. Bydgoszcz, 3 października 2020 r. / fot. Fot. Roman Bosiacki / Agencja Wyborcza.pl

Należę do elektoratu angielskich dinozaurów, ale o dekadę młodszy Janerka ma we mnie prawdziwego szalikowca. Razem z innymi członkami sekty, czekając na „Gipsowy odlew falsyfikatu”, czuliśmy się niczym Ziemianie wyglądający lądowania przybyszów z kosmosu. Wierzyliśmy głęboko w szykowane nam kolejne objawienie. Pytanie jest wciąż takie samo: dlaczego towarzyszy temu napięcie, którego nie odczuwaliśmy przy Stonesach, choć też ich kochamy? 

Nieprzypadkowo wracam do kosmicznej metafory, którą posłużyłem się na tych łamach ponad cztery lata temu, gdy pierwszy raz badałem fenomen Lecha Janerki. Zaiste bowiem nie tylko nadal jest niepodobny zupełnie do nikogo, ale też nawiedza nas premierami swoich płyt z częstotliwością wędrownego ciała niebieskiego. Choć zawodową karierę zaczął czterdzieści lat temu, do tej pory uraczył nas zaledwie ośmioma albumami. Nie szczodry to bóg, oj nie.

Płyty się robią same

W tym samym czasie Rolling Stonesi wydali jeszcze mniej – tylko sześć płyt z autorskim materiałem. Tyle że w 1983 r., gdy Janerka startował, dysponowali już olbrzymim repertuarem, który po dziś dzień eksploatują obficie na koncertach. Po 1978 r. mogliby już niczego nowego nie nagrywać. Dalej byliby na szczycie.

Lech Janerka po „Plagiatach” (2005) nosił się z myślą, by więcej płyt nie nagrywać: – Ale się okazało, że coś tam sobie brzdąkam, nowe piosenki powstają na la-la-la, i kiedy gromadzi się ich dziesięć czy dwanaście, naturalną konsekwencją jest myśl, żeby nagrać płytę. Z drugiej strony wsłuchiwałem się w rynek i stwierdzałem, że trochę nie ma to już sensu, bo moje objawienia muzyczne są średniej próby, więc po co się pchać. A z trzeciej strony szkoda było wyrzucać te nowe rzeczy do kosza.

Sam zastrzega, że na nową płytę nie czekał: – Płyty się robią same. Kiedyś działo się to bardzo szybko, w czasach Klausa czułem w sobie impet, materiał powstawał na próbach, jedna próba – jedna piosenka, repertuar na płytę powstał w dwa, trzy tygodnie. Podobnie z „Historią podwodną” [wyjaśniam niezorientowanym: Klaus to Klaus Mitffoch – zespół założony przez Janerkę w 1979 r., „Historia podwodna”, to jego pierwszy solowy album z 1986 r. – FŁ].

Ale przecież i na nowy album materiał muzyczny powstał szybko: – Wysyłałem producentowi Bartoszowi Straburzyńskiemu pomysły, z harmonią, z wokalem bez tekstu, ewentualnie basem i wiolonczelą, a po dwóch dniach dostawałem gotowe kawałki.

Jednak minęło osiemnaście lat. Jak u Stonesów. Tyle że ci już w rockowym plejstocenie sformułowali swoje credo muzyczne, spełnili oczekiwania i nowych nie generują. Czekanie na ich nowy album to jak apetyt na świadectwa chwalebnej przeszłości, na powtórkę z rozrywki.

Janerka wręcz przeciwnie, tu nie ma powtórek. Przede wszystkim w materii słów. Sęk w tym, że słowa nie przychodziły, choć inspirujący skrzek rzeczywistości nie milkł. Jednak nie mogły to być słowa już kiedyś użyte. Raz wystrzelony pocisk nie podlega recyklingowi: – Siadłem do tekstów, ale nagle nie bardzo było o czym pisać: gdy o czymś pomyślałem, to nagle okazywało się, że już o tym pisałem. A ponieważ wiele z tamtych tekstów się nie zdezaktualizowało, to po co drugi raz… 

– Pilnuję tego – zaznacza.

U Janerki nie tylko nie ma powtórki, nie ma też rozrywki. A jeśli jest, to perwersyjna. Każdą piosenką, każdą płytą, każdym występem inicjuje kolejny bój o spokój ducha, by „odlecieć stąd na chwilę, odlecieć stąd najbliższym lotem”. Świat mu tego spokoju nie zapewnia, więc Lech – niczym utrudzony bohater gier komputerowych lub opowieści o weteranach, którzy znów muszą sięgnąć po przykurzony pancerz – choć bardzo chciałby, odpocząć nie może, bo imperatyw wydestylowany z materii kosmicznej nie pozwala mu zamknąć na kłódkę zbrojowni z tą jego basówką i piórem. Nie ma złudzeń – już wstępne rozpoznanie dowodzi, że „To wrogie terytorium”, na którym „sedno spinu tkwi w przekręcie”.

Złe wieści, które leczą

Z Janerką zawsze było tak, że łykając pierwsze hausty nowego albumu, doznawaliśmy jednoczesnej rozkoszy i goryczy. Nie miał dla nas dobrych wieści, a i tak te nie najlepsze okazywały się dobroczynnym lekiem. Dzielił się swymi kasandryzmami, zdziwami, lękami i uwierającymi jak kamyk w bucie pytaniami, dzięki którym wciąż czuliśmy, że żyjemy. Był jak ten dentysta, który podczas gmerania w zębie pytał: „Boli?”, a gdy spocony i zalany łzami pacjent kiwa słabo głową, kwituje: „To dobrze, znaczy, że żywy”.

Lech Janerka, wrzesień 2019 r. / Fot/ Łukasz Giiza

Kiedyśmy zaś zapominali o tym, co boli i dlaczego, wtedy „tubował znów to swoje kazanie / i zdanie za zdaniem mocne a cwane / wysyłał w lud”. Ale nigdy dotąd nie kazał nam na tę terapię wstrząsową czekać tak długo.

W tym czasie zmarł Jan Paweł II, rozpowszechnił się serwis YouTube, klęska projektu PO-PiS rozpaliła trwającą do dziś krajową wojnę Hutu i Tutsi, w Smoleńsku roztrzaskał się Tu-154, zaczęła działać fundacja Ordo Iuris, Olga Tokarczuk zgarnęła Nobla, podpalił się Piotr Szczęsny, wybuchł Strajk Kobiet, z Wuhan rozpełzło się drobnoustrojowe fatum, Putin zaatakował Ukrainę… Przez te osiemnaście lat zdążyło dorosnąć nowe pokolenie, a nasze życie społeczne trafiło do największej od kilku dekad centryfugi. Tyle się działo i dzieje, że moglibyśmy spokojnie zapomnieć o Lechu z planety Janerka.

Nie zapomnieliśmy. Nie tylko dlatego, że Małgorzata Tekiel i Piotr Pawłowski złożyli mu cztery lata temu hołd w postaci zjawiskowego albumu „Janerka na basy i głosy” z takim zestawem głosów, że klękajcie narody. Także dlatego, że Janerka zdołał nas, swoich kiboli, uzależnić niewesołymi wrzutkami, aforyzmami i metaforami, bolącą miłością, pulsacją basową i hipnotyzującymi melodiami. Wyglądaliśmy go więc nadal, bo – powtórzę za klasykiem – był jakimś rozwiązaniem. Choćby cierpkim. „Wieczory tu są takie ciche / a kończą się w cieniu lamp” – moglibyśmy powtórzyć za nim samym, gdybyśmy znali już te słowa.

Nie zapomnieliśmy nie pomimo, ale właśnie dlatego, że w czasie, jaki minął od wydania „Plagiatów”, XXI wiek i jego kryptofisie tyle nawywijali. Wobec tak zmasowanego ataku historycznych drwin, trwóg i wrzaw pragnęliśmy powrotu kojącej nienormalności, jaką serwował nam zawsze Lech J., dybuk Klausa M. Bo wciąż budziliśmy się, a tu: „polska sprawa / poprzeczka chyba wzwyż”.

Jeszcze tylko słowa

Gdy dziesięć lat temu puszczał Pawłowi Sołtysowi nagrane już podkłady muzyczne, zapewniał: „No, to jeszcze tylko słowa”. Właśnie.

– Bardzo rzadko piszę teksty razem z muzyką, jak się zdarzyło z „Konstytucjami”, które w całości powstały chyba w dziesięć minut – wspomina.

Teraz wiedział, że nie mogą być lada jakie, jak trafione w dyskoncie suplementy duchowej diety. To musiały być rzetelne, bezpardonowe, świdrujące impulsy. Budzące i bolące. Choć sam Lech zaznacza, że zawsze chciał pisać teksty uniwersalne, niezakotwiczone aluzjami w bieżączce. Jednak od niej nie sposób uciec, a i członkom jego sekty potrzebne są choćby mocno zmetaforyzowane, ale jednak komentarze do tego, co tak bezlitośnie otacza.

Jak notuje Janerka w opisie płyty, po nagraniu muzyki w 2012 r. „przez jedenaście lat pisałem słowa w tempie sylaba na tydzień”, komentując to: „Smutne…”. Ostatnie dwa, „Pora na zło” i „I moll”, powstały na tydzień przed oddaniem całości materiału wytwórni.

A nam tylko czasem jakieś licho szeptało na ucho obawy, że skoro przedtem najdłuższy hiatus, między „Dobranoc” a „Fiu, fiu…”, trwał pięć lat, to może obecne milczenie oznacza że to nie most, lecz molo, bo coś się skończyło. Bo może go to wszystko znużyło. „Pora spać / pora, by zasnąć // Śpij, śpij, śpij, inteligencie”?

Owszem, przylatywały jaskółki, jak ta od Sołtysa, że coś się wydarzy. Na albumie-hołdzie ku czci Tadeusza Gajcego Janerka przysolił groteskową goryczą „Świętego kucharza od Hipciego”. Później – dużo później – zaskoczyła nas niespodziewana epifania na albumie Tekiel i Pawłowskiego, czyli autorska miniatura „Pili” – minireportaż ze spotkania w Krakowie z Marcinem Świetlickim. Plus dwa ujawnienia z 2019 r., „Zabawawa” i „Wanna na Wawelu”. I wtedy prasa już zapewniała, że płyta ukaże się „w tym roku” albo „wiosną przyszłego”.

I nic.

Zarazem te pojedyncze strzały utwierdzały nas w wierze, że muzyka spełni nasze oczekiwania. To był czysty Janerka, jednocześnie typowy i na wskroś oryginalny. Mocne kompozycje, dobrze zaaranżowane, niepodobne do niczego i nad wyraz znajome. Janerka pewnie jest fizycznie niezdolny do tworzenia pastiszów. Choćby usiłował grać free jazz, techno, doo-wop, death metal albo muzykę renesansową, zawsze byłby widoczny na wierzchu, niepodrabialny, nieusuwalny. Osobowość o właściwościach supermocy.

W rozmowie dodaje, że innym powodem opóźnienia płyty była jego decyzja, że sam tę płytę zmiksuje: – I wpadłem w pułapkę technologii, bo co parę miesięcy pojawiały się nowe możliwości. Próbowałem doskonalić rzecz, która była przyzwoita.

A nam pozostawało czekać. I czekać. I czekać. I tracić nadzieję.

I wciąż ją mieć.

Śpij, inteligencie

I się doczekać, że się spełniło. „Początek to już dziś… chyba”. Start. Poza znaną już wcześniej „Wanną na Wawelu” niewiele tu krotochwili, zatem ci, którzy przyjęli janerkizm dopiero przy „Plagiatach”, mogą się srodze zawieść. 

– Jestem fanem Beatlesów i staram się podążać ich tropem, po rzeczach poważnych daję trochę zabawy i potem wracam do powagi – tłumaczy. – Po poważnej „Historii podwodnej” nagrałem odpoczynkowe „Piosenki”, a teraz po wygłupach z „Plagiatami” znów przyszedł czas na coś serio.

Na to czekaliśmy. Na niespełna czterdzieści minut barwnej, przestrzennej goryczy. Bez oczywistych aluzji, bez machania cepem, nadal w mocno napiętym, pełnym metafor rejestrze poetyckim. Z doskonałym wprowadzeniem w postaci „OMM”, które brzmi jak omen, choć w słowach słychać tęsknotę za spokojem: – Tak, wprost mówię, że dosyć konkwisty, że człowiekowi nie chce się agitować za czymkolwiek. Na szczęście mam gdzie uciekać.

Płyta Lech Janerka Gipsowy odlew falsyfikatu./ Materiały prasowe

Stąd marzenie, by „uwierzyć w coś i wziąć to w ręce (...) a może zmieni się w coś więcej / w Bożenę od milczenia”. – Jesteśmy z Bożeną już ho-ho, a że dotąd nigdy o niej nie napomknąłem w żadnej piosence, to ją tu wreszcie zainstalowałem, bo jej się należy za te wszystkie lata.

Lech eskapistą? Może by i chciał, ale jeszcze nie teraz: – Mierzi mnie bierność ludzi. Rzutem na taśmę napisałem więc „Dupę jak sofa”, gdzie powtarza się fraza „Śpij, śpij, śpij, inteligencie”, ale na szczęście powoli się to chyba kończy, coraz więcej jest ludzi, którzy pyskują i chcą powyjaśniać ciemne sprawy.

Gdzieś dalekim echem odzywa się wstrząsająca historia Igora Stachowiaka, w innym utworze zawoalowaną czkawką odbija się reakcja ministra kultury na Nobla dla Tokarczuk. Janerkowi talmudyści doszukają się pewnie niejednego jeszcze podtekstu. On sam nie ma z tym problemu: – Interpretujcie, jak chcecie. 

No i przybyły nam do słownika nowe zwroty i wyrażenia, które komputerowa korekta podkreśla na czerwono: „polubek brak”, „słaba kwapa”, „wołam ratulu” i „ustawa bidibą”. Dowody, że AI jeszcze długo nie wyprze poetów.

Dużo tu nawiązań do spania, niespania i snów. Nie tylko w zacytowanym wyżej szyderczym alercie do inteligentów. Lech wyjaśnia to nawracającymi problemami z zaśnięciem: – Na przykład „Nie śpię, śpię i nie śpię” mówi o naszym z Bożeną stanie codziennym. Często nie wiemy, czy śpimy, czy nie. Żyjemy trochę w półśnie.

Nowy materiał może imponująco zabrzmieć na żywo. Po świętach Janerka zamierza sprawdzić go na próbach: – Zobaczymy, czy się męczymy, czy daje nam to frajdę, osiągamy jakość i przekaz. Na pewno nie czuję obowiązku grania w nieskończoność. 

I dodaje: – Ostatnio czasem pytam publiczność, jak sądzi, kiedy moje teksty się zdezaktualizują i powinienem przestać śpiewać. Ja sam mam nadzieję, że w ciągu roku. Optymizmem napawa mnie teraz masowy udział ludzi w głosowaniu.

Co oczywiście niesie groźbę, że jeśli w Polsce ucichną burze, ucichnie też Lech Janerka, a wokół rozlegnie się łagodny akord "i-moll", który da „niebożętom przez słodką chwilę spać”. Nie bądźmy jednak naiwni – tu zawsze przychodzi przebudzenie, gdy „fortepiany z hukiem znów lecą na bruk”.

PS. Wszystkie cytaty zaczerpnięte z albumu „Gipsowy odlew falsyfikatu”. A płyta Rolling Stonesów jest dobra. Natomiast niczego w naszym życiu nie zmieni.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, tłumacz, muzyk. W 2019 r. nominowany do Nagrody Literackiej GDYNIA za przekład prozy Boba Dylana „Tarantula”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 47/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Aniołek odleciał, Janerka przeleciał