Wszechświat zgrzyta

LECH JANERKA: Za duchowe przeżycie uważam niezgodę na to, co dostajemy. Wykraczanie poza siebie to jeden z powodów, dla których funkcjonuję. Warto się napiąć.

26.08.2019

Czyta się kilka minut

 / ADAM BURAKOWSKI / REPORTER
/ ADAM BURAKOWSKI / REPORTER

LECH JANERKA: Skąd w ogóle ten pomysł, żeby „Tygodnik” robił teraz wywiad z Janerką?

MICHAŁ OKOŃSKI: W tych dziwnych czasach chcieliśmy porozmawiać o wolności. Z kimś, kto się na niej najlepiej zna.

Tylko że jestem antytezą wolności. Oczywiście nigdy bym się nie posunął do tego, by kogokolwiek do czegokolwiek zmuszać, ale siebie – i owszem. Ja siebie terroryzuję. Całe moje życie to jest autoterror.

Piosenki są o tym, że terror systemu trzeba wysadzić w powietrze, a wolność jest najważniejsza. Śpiewa je człowiek, który siebie terroryzuje?

No tak. Człowiek, którego konstytuują niewole, niedogodności i przykrości, bo one każą mu być czujnym i szukać dróg wyjścia. W momencie kiedy jest słodziutko i fajnie, następują marazm i degeneracja.

Ponure.

A skąd pan Leszek takie rzeczy wie? Na przykład od Borgesa. W „Alefie” jest jedno opowiadanie, gdzie podróżnik wędruje przez czas i spotyka nieśmiertelnych.

Pan Leszek się chyba chowa.

W sensie?

Że to się chyba z życia bierze, nie z literatury.

Literatura może w życiu pomóc. W liceum mieliśmy nauczyciela, który wymagał od nas czytania i oczekiwał, że będziemy polemizowali z tym, co piszą gazety. A jeszcze w podstawówce, jak byłem chory, to znajoma lekarka przyniosła mi bułę z szynką, co wtedy było wielką atrakcją, a do niej pewną książkę w lakierowanej oprawie. To była „Wielka, większa i największa” Broszkiewicza.

Powieść dla młodzieży, gdzie przewodnikiem pary nastolatków jest mówiący samochód, a oni sami ruszają do Afryki i potem w kosmiczną podróż…

Stąd blisko było już do „Cyberiady” Lema. Podczas tamtej choroby ściągnąłem też z półki książkę, której tytułu nie pamiętam, ale było w niej trochę etnologii i rysunki naścienne z Lascaux. Zwariowałem, jak je zobaczyłem. I zapamiętałem inwokację do jednego z rozdziałów. Raz to przeczytałem, do dziś umiem. „Siła jest dziwów, lecz nad wszystkie sięga / Dziwy człowieka potęga”. To chór z „Antygony”.

Dla mnie każda lektura to był kontakt z językiem, bo w domu się nie rozmawiało.

Panowała cisza?

Jakiś lekki dodatek do fizjologii. „Obiad”. „Zrób to”. „Wynieś”. No więc jakakolwiek książka to było objawienie. Język… Bawiło mnie, jak u Lema Trurl skonstruował maszynę, która mówiła zdania zaczynające się tylko na jedną literę.

Ciekawe, że zaczął Pan od czytania. Do tej pory opowiadał Pan o dzieciństwie na podwórku, gdzie można było w mordę dostać.

I dać. Tylko że to nuda. Satysfakcja z tego, że się pobiera w dekiel albo komuś daje, działa przez chwilę. Zaczynasz czytać i świat podwórkowy przestaje cię bawić.

Oczywiście lektury bywają przydatne na podwórku. Jak się czytało „Skrzydlatą Polskę”, to się można było włączyć do dyskusji o katapulcie, czyli fotelu wyrzucanym. Opowiadasz historię i goście robią coraz większe oczy. Ale ta przydatność obowiązuje do pewnego momentu. Nie może być przecież tak, że najmniejszy jest najmądrzejszy, więc za katapultę można też zebrać bęcki. Pierwsza szkoła polityki: nie wychylaj się, chłopie. Słuchaj, co inni mówią, i wyciągaj wnioski.

Co mówili?

Rapowali na wiele lat przed rapem. Większość albo szła do więzienia, albo wychodziła z więzienia. Największym bohaterem był ten, co bardzo szybko mówił, a w dodatku do rymu: „Kurka, kurka, Zielona Górka”…

Chociaż jak w szkole przerabialiśmy Sienkiewicza, to całe podwórko tym Sienkiewiczem mówiło. Wtedy jak ktoś czegoś nie wiedział, to się jednak wstydził. I lanie oczytanych brało się chyba z tego wstydu. W tej chwili ludzie się raczej szczycą, że nie czytają i nie wiedzą. Albo że mówią niewyraźnie. Są z Łorsoł i specjalnie mówią z jakimś wschodnim przegłosem.

Wolał Pan tamte czasy?

To skomplikowane. Jeśli ktoś nie pochodził z solidnej przedwojennej rodziny, nie miał wzorców i jego rodzice też ich nie mieli, bo byli pierwszym pokoleniem w mieście, to podwórko było szkołą życia. Tusk, zdaje się, jest chłopakiem z podwórka.

A druga szkoła życia to jest sama szkoła. Pamiętam, że jako dzieciak byłem cały czas w biegu, miałem sto tysięcy myśli. No i poszedłem do podstawówki. Pierwszego dnia pani nas zaprowadziła do sekretariatu, gdzie był taki zegar, który uruchamia dzwonki. Spytała, czy wiemy, gdzie jesteśmy, a ja oczywiście wiedziałem. „Zegarmistrz!”, wypaliłem, no i się zrobiło. Pani mnie obśmiała. „To jest SE-KRE-TA-RIAT”. Pierwszy raz słyszałem takie słowo.

Ta nauczycielka obśmiała mnie zresztą jeszcze raz. „Które z dzieci gra na instrumencie?”. Wyrwałem się: „Ja!”. Zobaczyłem „Rio Bravo”, chciałem mieć gitarę, rodzice się ucieszyli, że coś mnie interesuje, i kupili. Wysłała mnie do domu po tę gitarę. Popędziłem: półtora kilometra w jedną, półtora w drugą. Wracam cały dumny. „To zagraj nam coś”. Dą, dą, dą, zrobiłem na rozstrojonej gitarze. „Malowana lala, lalalalalala, dą, dą, dą”. A pani przedwojenna, na fortepianie umiała, jak zaczęła ryczeć… Pierdzielnąłem instrumentem i wziąłem ponownie do rąk dopiero po 15 latach.

Wszystko się we mnie buntuje.

No, słaby pedagog. Z drugiej strony coś mi przecież powiedziała. „Chłopie, uważaj. Być może nie wszystkie twoje pomysły są sensacyjne”.

W wojsku też się można wiele nauczyć. Mój dowódca krzyczał: „Bóg z nami, ch… z wami”. Zawsze, jak widzę w telewizorze biskupa Leszka, to czekam, aż z czymś takim wyskoczy.

Z Pana piosenek wynikałoby, że w grupie dużo łatwiej czynić zło. Maszerujący tłum jest zdolny do wszystkiego.

Dlatego jestem samotnikiem. Szybko się zorientowałem, że dysonanse najpierw się kończą bitkami podwórkowymi, ale od pewnego momentu jest grubo. Zacząłem unikać ludzi. Nie wchodziłem w kontakty. Nie odzywałem się.

I to się zaczęło w młodym wieku?

W moim przypadku wiele rzeczy zaczęło się w młodym wieku. W naszym liceum praktyki studenckie miał przyszły szef Gardzienic, Włodzimierz Staniewski. Zarządził wypracowanie. Napisałem trzy akapity. Ocenił: „Irytująca lapidarność. Bardzo dobrze”, i ściągnął mnie do takiego ośrodka prowadzonego przez Jerzego Grotowskiego, nazywał się, nomen omen, Brzezinka. Wszystko było z Zachodu, poza wielkimi kartonami papierosów Ekstra Mocne, jedzenie dawali, a poza tym teoretycznie można było robić, co się chce. Napisałem tam ze dwie piosenki, ale szybko nabrałem poczucia, że jestem manipulowany, i dałem dyla.

Nie wie Pan, co to jest potrzeba wspólnoty?

Mnie to zawsze dawały dziennik telewizyjny i żona. W odwrotnej kolejności. Z Bożeną jesteśmy cały czas ze sobą, w bardzo ścisłym związku, od wielu lat. Długo to było dla mnie nienormalne, że się kogoś kocha i się idzie do pracy na osiem godzin. Trzeba tak to robić, żeby być ze sobą cały czas. My tak robimy. Teraz nie jest tu ze mną, bo wolno się budzi i zostawiłem ją z kawą… A, palnę: już tęsknię. Niewiele rozmawiamy, nie jesteśmy gadułami.

Ja się w ogóle nauczyłem mówić dopiero, jak zacząłem grać. Po prostu zespół mnie wypchnął do przodu: piszesz teksty, to rozmawiaj z dziennikarzami. Dziennikarz pyta: „Panie, kim pan jest?”. „Samoporządkującą się formą chaosu” – odpowiedziałem, trochę posiłkując się Lemem. Koleś rozdziawił gębę, zespół tego posłuchał i powiedział: „Super, zawsze będziesz opowiadał te wywiady, bo to zabawne jest”. Nie było jednak łatwo. Tracę zapał, jak widzę, że ludzie gubią koncentrację, kiedy do nich mówię.

Jak Pan mówi o żonie, to ja nie gubię koncentracji.

Nie chcę mitologizować, ale myśmy się dobrali jakimś cudem. Jesteśmy ze sobą tyle lat i raz żeśmy się pokłócili.

O co?

O dzieci. Jak je prowadzić. Już trochę powiedziałem, z jakiego jestem domu. A Bożena miała świetny kontakt z rodzicami. Stwierdziłem, że jej doświadczenia powinny być wiążące.

A wcześniej Pan myślał, że…?

Że skoro żyję i funkcjonuję, to znaczy, że reguły, w jakich wzrastałem, można stosować do własnych dzieci. Że trzeba im założyć uzdę.

Kiedyś Pan powiedział, że z mamą rozmawiał może pół godziny w życiu, a z ojcem dziesięć minut.

Nie wiedziałem, że można inaczej. Nie wiedziałem przecież, jak to wygląda w innych domach.

Można powiedzieć: o najważniejsze rzeczy się z żoną Pan kłócił.

Ja jej wtedy przyznałem rację, a ona po latach mi przyznała trochę racji. Była taka piosenka zespołu „De Press”: „Matko moja miła / Cemuś mnie nie biła / Robić nie ucyła”.

Nie jest to poprawne.

Nie chciałem wrzeszczeć na dzieci. Ale też z nimi przesadnie nie rozmawiałem. Raz, że się nie garnęły, a dwa, że myślałem sobie: „Jak sam doszedłem do wyników, to one pewnie też dojdą”. No i widziałem, że ważne dla nich było, że nie są tłamszone.

Szczęśliwe są?

Na pewno nie są nieszczęśliwe. Mieszkają w Anglii. Dały stąd dyla.

Dały dyla, bo tu się żyć nie da?

Może taka moda była. Nie wiem. „Taa- tooo” – taka jest odpowiedź.

„Stary jesteś, nie rozumiesz”?

Tak. Trochę agresji, trochę politowania w jednym słowie.

No więc jest cały obszar tematów, o których nie rozmawiamy. Najpierw robiły rewolucję za moją kasę, no, ale od tego są dzieci. Potem się usamodzielniły i próbują robić coś sensownego.

Mocne to jest: rodzice z Panem nie rozmawiali, Pan nie rozmawia z własnymi dziećmi.

Może i lepiej. Byłem zawsze zbyt nerwowy, żeby mogło być słodziutko. Jeśli nie było wystarczająco kiepsko, to na szybko to „kiepsko” produkowałem. Żeby było intensywniej i bardziej nerwowo.

Ze starych wywiadów z Panem wychodzi obraz gościa skłonnego do napadów agresji i autoagresji, potrafiącego walnąć głową w ścianę.

Widzi pan to? [pokazuje zgrubienie na czole, ponad brwiami]. Głowa w ścianę. Coś zaczyna ci w głowie huczeć, nie możesz się ogarnąć, musisz odreagować. Mam to chyba w genach, bo córka też przez to przechodziła.

I jak się z tego wychodzi?

Dzięki Bożenie zmieniłem osobowość. Najpierw udało mi się wyprzeć sny: przez lata śniły mi się koszmary, a później nagle przestały albo nic z nich nie pamiętam. Potem koncentrowałem się na tym, żeby o pewnych rzeczach nie myśleć. I znaleźć milion powodów do robienia czegoś, co pozwoli zapomnieć.

Bożena ma w sobie naturalny pacyfizm. Nie walczyła ze mną i dzięki temu wygrała. Gandhi w kuchni, w sypialni, wszędzie. Wiem, że wiele osób odrzuciłoby kogoś takiego jak ja. A ona mnie przyjęła. Rezygnując z jakichkolwiek reakcji na moje szaleństwa, spowodowała, że sam zareagowałem. Zacząłem się pilnować, a w końcu weszło mi w nawyk. Córce też tłumaczyłem, że to się może udać. Bez dragów, które powodują, że wolniej myślisz i przestajesz ogarniać świat. Pracując nad sobą.

Oczywiście pomagało też to, że się wyżywałem na scenie. Wrzeszczałem jak debil, tupałem, plułem. Granie rock’n’rolla to fizyczna praca, a interakcje są w miarę bezpieczne. Tę muzykę się robi intuicyjnie. Nie trzeba gadać, tylko się plumka. Teksty… Wciąż nie wiem, jak się je pisze. U nas najpierw pisał perkusista i były żenujące. „Grać muzykę, grać muzykę, grać ostry rock!”. Mówię: „Chłopie, przecież to jest bełkot”. „Napiszesz lepiej?” Na drugi dzień przyniosłem „Ogniowe strzelby”.

„Bez pornografii i innych cudów / Szykujcie siebie i broń / Ogniowe strzelby nowych pomysłów / Złym monopolom na zgon”.

„Nie no, grubo lepsze” – powiedział. Chociaż przez długi czas to myśmy po prostu grali, a ja wydawałem jakieś wrzaski w suahili. Do wyrażania emocji słowa nie są potrzebne.

Ale zacząłem tu opowiadać o Borgesie i zostałem pogoniony. Otóż ten podróżnik dochodzi do miejsca, gdzie żyją nieśmiertelni, i co widzi? Osobowości napełnione do granic możliwości ludzkiej, które leżą w gnoju. Jak wszystko masz, zaczynasz się prędzej czy później degenerować. Nic nie działasz, nic nie wytwarzasz, nikogo nie inspirujesz.

Ja znam taki stan. Przez dwa lata siedziałem i patrzyłem w ścianę, i nie była to żadna medytacja.

Odłączał się Pan też, grając osiemnaście godzin dziennie na komputerze.

I wtedy w końcu wkroczyła Bożena. Grałem w taką gównianą grę, symulację łodzi podwodnej. Przez cały czas słychać było dźwięk silnika: „tyr, tyr, tyr, tyr, tyrtyrtyrtyr, tyr”, a na ekranie widać było, jak krzyżyki przesuwają się po szachownicy. Grałem godzinami, te krzyżyki zamieniały mi się w cały świat, a ona godzinami słyszała to „tyr, tyr”. Być może gdybym trafił na jakiś narkotyk, tobym po niego sięgnął, ale i tak miałem namiastkę odlotu.

No i ja tak grałem (w słuchawkach, bo wiedziałem, że to ją denerwuje, ale te słuchawki miały otwartą membranę – trochę dźwięków przeciekało), a łódź terkotała. I ona za którymś razem podeszła, akurat w momencie kiedy na ekranie miałem prawdziwe spiętrzenie: pancerniki na granicy umknięcia, torpedy przygotowane do odpalenia, pięć godzin tam podpływałem, a tu ktoś mi wchodzi i słuchawki zdejmuje. Joystick miałem przyssany do takiej szyby, z piąchy walnąłem, rozwaliłem wszystko. Bożena się wystraszyła, bo to było jak na niedobrych filmach. Zreflektowałem się, w ułamku sekundy wróciłem do realności. Wziąłem ten komputer i przez okno wyrzuciłem z szybą i joystickami.

I to był koniec gier?

Nie całkiem. Ale zacząłem robić nową płytę i w końcu przestałem. Wiem: malowniczo by było, jakbym powiedział, że to był koniec, jednak to był przedkoniec.

Ja się zapalam do rzeczy, które pozwalają się wyłączyć i nie myśleć. W tej chwili wiek mi pomaga: przychodzą jakieś sklerozy i człowiek się robi spokojniejszy.

O czym nie chce Pan myśleć?

O wszystkim. To taki strumień świadomości. Ciągłe buczenie, snucie odbitek od jakichś bzdurnych wydarzeń, o których usłyszałem w telewizji, a które potem nie pozwalają spać.

Mam na szczęście furtkę w postaci muzyki. Od czasu do czasu nagrywam płytę, a w tym akurat buczenie w głowie pomaga: skojarzenia przeradzają się w nuty czy słowa. Mogę to wykorzystać. A potem zamienić w cash. Często powtarzam, że dla pieniędzy i taniego poklasku zrobię wszystko.

Wiem, że ludzie chcą bohatera, który wykrzykuje na barykadzie, a potem pluje krwią i umiera na gruźlicę dla idei, fiś taki. A jak się znudzi, to biorą następnego. Na to się nie piszę. Nigdy nie dokładałbym pieniędzy do grania. Inaczej przecież rodzina przestałaby funkcjonować. Zacząłem grać zresztą bardzo późno, jak dzieci były w połowie podstawówki.

Ale to nie był pomysł na cash.

Cash miałem, bo byłem fotografem. Grać zacząłem, bo czułem, że grzęznę. To była fotografia przemysłowa, w Urzędzie Wojewódzkim miałem taki aparat, co sześć ton ważył, i robiłem reprodukcje. Próbowałem oczywiście robić swoje rzeczy, bo w ogóle to miałem być grafikiem.

Coś słyszałem: nie przyjęli Pana na ASP, bo choć Pana prace się spodobały, to zabrakło spełnienia jakichś formalnych wymogów.

Uznałem, że nie poznali się na moim geniuszu, i się obraziłem. Choć jeden z profesorów proponował mi chodzenie na zajęcia, a potem uzupełnienie teczki i oficjalne dołączenie na drugim roku, to uniosłem się dumą. Naprawdę byłem fiś- nięty.

No, ale zajmowałem się fotografią, i to mi nie wystarczało. Uważałem, że trzeba realizować taki romantyczny model, w którym jak się nie jest kosmonautą, to przynajmniej trzeba być artystą. Pojechaliśmy z Bożeną na Studencki Festiwal Piosenki, ale złoiła nam dupę Iwaniszewska, dla której potem Grechuta pisał piosenki: świetny głos i wygląd, bardzo dobrzy muzycy. A po dwóch tygodniach mnie do wojska wzięli. Przyjeżdżam do Międzyrzecza i widzę na rynku plakaty Grechuty. Zawsze chciałem iść na jego koncert, ale byłem w drodze do koszar i nie poszedłem. A dobry to był czas, już po „Drodze za widnokres”. Jakież to były teksty… „Niestały stary! / Sterałeś wiary / w wojnie namiętnej / ze wszystkim! / z niczym…”. To był akurat Przyboś, ale nigdy nie miałem zwyczaju sprawdzania tekś- ciarzy, więc zrobiłem sobie Boga z Grechuty.

Był Pan w końcu na jego koncercie?

Po latach we Wrocławiu. Koleś podniósł ręce nad klawiaturę i nie opuścił ich przez pięć minut. Zawisł. Przeżyłem taką traumę, że uciekłem.

Boi się Pan takiego momentu w sobie?

Coraz częściej mi się przydarza. Jak robisz wszystko na spięciu, wymuszasz, to jest duża szansa, że się rozpierdzieli i nagle – dang! – jeden z elementów w głowie przestanie pasować do innych. Na szczęście muzycy mnie znają, widzą, co się święci, przez chwilę podtrzymują, a ja wracam. Myślę jednak, że taki będzie mój koniec: stanę na scenie i nic.

To czemu Pan robi na spięciu?

Normalny muzyk ma poczucie rytmu. Ja oszukuję, że mam. Normalny pieśniarz ma głos. Ja mam wypracowany głos. Interwały trzeba śpiewać. Ja ich nie słyszę. Pierwsza płyta to były wygłupy. Druga płyta to były rzeczy, które wymyśliłem jeszcze w czasach Klausa Mitffocha, nagraliśmy ją z Bożeną w niesamowitej energii.

Ponoć przez miesiąc kochaliście się i nagrywaliście.

Ale potem się zaczęły kłopoty. Pomysłów sto tysięcy, a z realizacją dramat. Zespół rockowy jest od tego, żeby grać równo, a ja gram nierówno.

Warto się tak męczyć?

Dyscyplina dotyczy realizacji, chamskiego warsztatu. Na szczęście reszta to jest fruwanie. Czasami coś się dzieje nie wiadomo dlaczego. Czasami jest improwizacja. Chociaż nie, to zbyt szumne słowo. Raczej zabawa dwoma–trzema akordami i przebiegiem basowym. Często piszę piosenkę w ten sposób, że gram sobie na basie i nucę. Słowa są na końcu. Tylko „Konstytucje” napisałem jednym ciągiem. Leżeliśmy w łóżku, zacząłem nucić. Powiedziałem do Bożeny: „Nie wściekaj się, ale muszę wstać”. Poszedłem do drugiego pokoju, pim, pim, pim, pim, pim, trzy akordy, ciachnąłem pierwszą zwrotkę i do łózia, uuu, fajnie. Następnego dnia na próbie muzykom się totalnie podobało, a sprzątaczki tańczyły. „Enerdowskie reggae” – powiedział perkusista.

Miałem zapytać o przepis na bycie legendą i ikoną wolności, a Pan tu dowcipy opowiada.

Wie pan, ja nie wiem, jak się to wszystko mogło udać. Pamiętam taki film z Bradem Pittem, który grał cygańskiego boksera. Przemyt diamentów, próbują go zabić, a w końcu wystawiają do walki. Koleś jest cały czas w trupa pijany, leją mu wodę na łeb, on nic nie kuma, a zakłady są takie, że ma walkę przegrać. Wychodzi na ring, gdzie czeka jakiś straszliwy potwór, i ze strachu wali tak, że ten potwór leży. Mina tego Brada Pitta, do którego nie dociera to, co się stało, jest właśnie tą miną, którą miałem po sukcesie Klausa Mitffocha. Bawiliśmy się po piwnicach, nagraliśmy singla i nagle recenzje, peany… Nic z tego nie rozumiałem. „Jezu, jak się cieszę” było na pierwszym miejscu Listy Przebojów Trójki, a „Tea in the Sahara” Police, które uważałem za arcydzieło, na siódmym. Jak się o tym dowiedziałem, to z kolei radio wyrzuciłem przez okno. Infantylny jestem, nie?

A gdyby Pan miał odpowiedzieć poważnie?

Ludzi traktowaliśmy serio. Uczciwi byliśmy. Nie łapaliśmy się na peany. I robiliśmy swoje: nie znaliśmy kontekstów, bo nie słuchaliśmy innej muzyki. Ja tylko Beatlesów w kółko sobie puszczałem, ale miałem poczucie, że są nieadekwatni do moich czasów i mojego życia. Że nasze czasy są zgrzytliwe, więc trzeba grać i śpiewać zgrzytliwie.

Zapytałem parę osób, o co by Pana na moim miejscu zapytały. Pablopavo powiedział właśnie: o Beatlesów.

Zna pan „All Together Now”? Bom, bom, bom, bompa, bom, taki knajpiano-barowy syf? McCartney powiedział, że na napisanie tego i „Yesterday” poświęcił dokładnie tyle samo energii i wiedzy. Że nie widzi między tymi numerami żadnej różnicy. Dopóki za nim stał Lennon i kopał go w dupę, jak usłyszał kichę, to McCartney robił rzeczy w większości genialne – podobnie zresztą Lennon kopany przez McCartneya. W ich solowych karierach jest mnóstwo banałów, które w Beatlesach by na płytę nie weszły, bo kumple by nie dopuścili.

Dla Pana takim kumplem jest żona?

Ona nie komponuje. Dziwne, bo napisała parę wiolonczel w naszych kawałkach, ale chyba jej to specjalnie nie kręci. Raz zmieniłem tekst pod jej wpływem. Mówiłem, że jest osobą zrównoważoną i nie lubi agresji? W jednej piosence Klausa chciałem śpiewać o jakiejś nieapetycznej rzezi. „Nie chcę tego słuchać – powiedziała – i ludzie też nie powinni”.

W „Ogniowych strzelbach” gitarzysta z kolei chciał zmienić tekst. Bał się, że coś nie przejdzie, nie puszczą w radiu. Wolałem sam zmienić.

Wyszedł hymn pokolenia.

Szumne słowa. „Nie płacz, Ewka”, „Jolka, Jolka”, „Przeżyj to sam” to były hymny pokolenia.

Nie czuje się Pan odpowiedzialny za wybory i postawy, no dobrze: części tego pokolenia?

Wtedy uważałem, że jestem częścią czegoś większego. Że społeczeństwo jest, jak mówi młodzież, „wporzo”. Zmieniło mi się, jak Wałęsa wygrał wybory, a po drodze Tymiński okazał się lepszy od Mazowieckiego. Uznałem, że ludzie są inni, niż sobie wyobrażałem.

Wczoraj skończyłem czytać „Homo deus” Harariego i wiele rzeczy mi wskoczyło na swoje miejsce. Zawsze sporo zrzucałem na karb biochemii, no a Harari opisuje właśnie biochemię i mówi, że ludzkie życie to algorytm. Żyjemy. Podtrzymujemy życie. Bez jakichś szlachetnych uniesień. Chcemy przeżyć.

Nie chcemy przeżyć sensownie?

Sens nie ma sensu.

No to po co się Pan samoporządkuje?

Chaos i entropia powodują, że nie byłbym w stanie inaczej. Wywieram więc presję na tę swoją galaretę, która chciałaby tylko leżeć jak u tego Borgesa. Do podobnych wniosków doszedł Houellebecq w „Możliwości wyspy”.

Kiepsko to wygląda.

Toteż u Houellebecqa gość odcina rurki i idzie się zabić. Harari uważa, że słowo „przetrwanie” za chwilę przestanie dotyczyć ludzi. Ważna jest nie świadomość, tylko inteligencja. Algorytmy i informacje.

Ciało? Dusza?

Ja nie czuję czegoś takiego jak dusza. Ciało? Przez wiele lat też go nie czułem. Pomijałem je.

Zaryzykowałbym tezę, że czasem bywa źródłem przyjemności.

Ja ze swoją seksualnością długo walczyłem. Niby to miało być przyjemne, ale jakieś mi się wydawało za proste. Jesteśmy tak skonstruowani, że jak nagromadzimy w sobie pewną ilość napięć, musimy je rozładować. No i nie wiem, czy ludzie by się bez tego rozmnażali. Przyjemność to wabik. Uboczna historia.

Żadnego duchowego przeżycia?

Ja za duchowe przeżycie uważam niezgodę na to, co dostajemy. Myślenie o wykraczaniu poza siebie to też jeden z powodów, dla których funkcjonuję. Nawet jak nie mam warunków ani narzędzi, czuję, że warto się napiąć.

Wojciecha Bonowicza też spytałem, o co by Pana zapytał. Powiedział, że o Pseudo-Dionizego.

On się pojawił w tekście mojej piosenki.

Razem z „Karolem przez duże »p«”. Ale przecież to nie jest tylko fraza, która ma dobrze brzmieć. Pseudo-Dionizy mówi, że Bóg nie jest dostępny dzięki poznaniu, tylko dzięki całkowitej niewiedzy. By Go spotkać, mistyk musi wejść w mroczny obłok. Pasuje do Pana.

Ludzie potrzebują wiary. Ja też potrzebuję. Próbuję ją sobie budować. Ale na końcu wychodzi mi, że Bóg jest winny wielu rzeczy.

„Ludzie chytrzy i źli / Zawsze cieszyli mnie / A wiarołomni od lat / Pomagają mi trwać” – śpiewa Pan w jego imieniu w „Piosence Boga”.

Konkluzja: „A mnie właściwie nie ma / I mogę robić to co chcę / Zanim duch z materią złączy się w całość”. Dopóki są ludzie, którzy Boga potrzebują i którzy korzystając z tego, że jest taka idea, robią fajne rzeczy, wszystko jest OK. Ale w cieniu jest ten krzyk „Bóg z nami, ch… z wami”.

Jak przeczytałem w końcu Kołakowskiego, strasznie biadoliłem, że nie trafiłem na niego w ogólniaku. On mówił, że filozofowie od tysięcy lat szukają odpowiedzi na parę prostych pytań – i to jest też coś, co opisuje moje życie. Kto zgasi światło? Nie wiem. Może za pięćdziesiąt lat się dowiemy, a teraz trzeba pilnować, żeby cywilizacja przez te pięćdziesiąt lat przetrwała.

A jak przychodzi do Pana człowiek, który z Pana piosenek wyprowadza pytania metafizyczne?

To mu mówię, że trochę igram z tą tematyką. Niektóre słowa w moich piosenkach należy czytać dosłownie. Niektóre konteksty, które słuchacze im nadają, mocno mnie dziwią.

Są odczytania, przed którymi broni się Pan mocniej. „Wanna na Wawelu”, utwór niedawno wydany, nie jest o sarkofagu Lecha Kaczyńskiego.

Zakładam, że mój odbiorca ma jednak trochę subtelności, empatii, a może nawet wdzięku. Ale PiS? Przecież widzę, że jak koleś palnie coś nagle smętnym głosem, z tego się zaczynają cuda dziać w całym kraju. Jakieś szukanie wroga, jakieś prowokowanie konfliktu. Jakby wszystkim doskwierało, że od iluś lat nie było wojny. I nie widzą przy tym, jak się na świecie robi gorąco, jak się klimat rozłazi.

Ale z drugiej strony ja jestem z Wrocławia, znam Schetynę i powiem krótko: „Noł gud”. W sumie wolę być naiwny i wolę kolportować swoje myśli, nie wiążąc tego z polityką. Jeśli ktoś chce ją piosenkami komentować, to lepiej, żeby się do partii zapisał od razu.

A co z nową płytą? Nie ma jej i nie ma.

W sensie muzycznym materiał jest gotowy od pięciu lat. Z wokalami, w których śpiewam po prostu „lalala”. Nie ma tekstów. O tak zwanej sytuacji nie chcę pisać, widzę zresztą – i trochę mnie to przeraża – że piosenki z dawnych czasów są wystarczająco adekwatne do tego, co się dzieje.

Jest taka idea, dla której zagrałby Pan koncert?

Wiele. W kwestiach ekologicznych na przykład. Albo żeby ks. Boniecki mógł występować w telewizji. Przecież to jest strata dla tego narodu dziwnego, że takich ludzi się blokuje. Nie rozumiem, nie kumam, wrzeszczałbym i kopał w proteście.

A Pana wolność coś ogranicza?

Mała sprawność intelektualna. Wolałbym szybciej myśleć i lepiej pamiętać. Fizycznie nie czuję się ograniczony. W komunie też się nie czułem zniewolony.

Nawet jak Panu cenzor w teksty ingerował?

To było już wtedy, kiedy obaj wiedzieliśmy, że przegrał. To, co może było do ocenzurowania, zresztą puszczali.

Staram się w ogóle nie szukać źródła problemów na zewnątrz – w systemie czy w innych ludziach. A ponieważ z innymi ludźmi nie jestem blisko, przychodzi mi to stosunkowo łatwo. Z Bożeną jestem blisko, ale Bożena jest świetna.

„Wszechświat się skończy a ocaleją tylko ci / Co zrozumieli ten dziwoląg / Miłość”.

No popatrz pan, w tej piosence też jest Bóg.

„Kiedy w końcu już dojdziemy / Gdzie nie było nigdy nic / I tam zrobimy wielkie koło / Wtedy ci powiem / Czy to ziemię stworzył Bóg / I czy od tego ręce bolą”.

Dobry byłem dla Boga, nie? Napisałem tę piosenkę dawno temu i wciąż ją lubię. Miłość… Lennon już powiedział o niej wszystko. Kawafis też.

Chociaż myśmy sobie z Bożeną nigdy miłości nie wyznali. Nigdy słowo „kocham cię” nie padło.

Gdybyśmy byli w telewizji, musiałbym teraz powiedzieć: „A teraz, szanowni państwo, przed państwem historyczny moment!”.

Bożena, kocham Cię.

Ale jaja. Poszło w Polskę. Mówiłem już, że dla pieniędzy i taniego poklasku zrobię wszystko? ©℗

LECH JANERKA (ur. 1953 we Wrocławiu) jest wokalistą i gitarzystą basowym, kompozytorem i autorem tekstów. W 1981 r. zadebiutował z zespołem Klaus Mitffoch, którego jedyna płyta, z 1984 r., zarówno wówczas, jak i po latach uznawana była przez krytyków za najważniejsze wydawnictwo lat 80. czy wręcz najlepszy album w historii polskiego rocka, tak w warstwie tekstowej, jak muzycznej i produkcyjnej.
W 1986 r. ukazała się pierwsza solowa płyta Janerki, „Historia podwodna”, w następnych latach ukazywały się kolejne, aż do znakomicie przyjętego „Fiu fiu” z 2002 r. i „Plagiatów” z 2005 r. Później artysta zamilkł, z rzadka tylko koncertując, co nie znaczy, że przestał inspirować słuchaczy i innych artystów: piosenki Janerki wracały podczas tras koncertowych w ramach cyklu „Męskie granie”, a przed miesiącem ukazał się album-hołd „Janerka na basy i głosy”, gdzie jego utwory w nowych aranżacjach śpiewają m.in. Katarzyna Nosowska, Wojciech Waglewski, Marcin Świetlicki i Pablopavo. W 2019 r. pojawiły się także zapowiedzi kolejnej premierowej płyty autora „Konstytucji”, a w przestrzeni publicznej zaistniały dwa nowe utwory, „Zabawawa” i „Wanna na Wawelu”.


Lech Janerka

„Zero zer”

Kiedyś wyjdziemy nie śpiąc
Poza to co nam się śni
I rozbłyśniemy aureolą
Wszechświat się skończy
A ocaleją tylko ci
Co zrozumieli ten dziwoląg:

Miłość
Miłość
Miło by było

Oddać pieniądze
I nie kleić się jak śmieć
Mówić do siebie
Pretendować
I zafalować tak jak światło
Zmieniać się
Olać korpusy
Nie żałować

Zero zer
W zero jedynkę zmieniam się

Kiedy w końcu już dojdziemy
Gdzie nie było nigdy nic
I tam zrobimy wielkie koło
Wtedy ci powiem
Czy to ziemię stworzył Bóg
I czy od tego ręce bolą (...)


„Daj mi”

Chciałbym powiedzieć że
No chciałbym ale i nie
Raczej nie
Za dużo znaczeń

Pseudo-Dionizy wie
I Karol przez duże „p”
Jak to jest gdy się zobaczy
A ja nie widzę nic

Daj mi gdzie nie dał nikt
Daj mi wywołaj błysk
Ratuj mnie
Niechże zobaczę

Musi być jakiś sens
Poza muzyką dance i tłem
Więc daj daj go zobaczyć

Wracać nie ma już gdzie
Lecz ciągle jest dokąd pójść
Słuchać słów i przeinaczać


CZYTAJ TAKŻE:

Filip Łobodziński o twórczości Lecha Janerki: Autor najlepszego albumu w historii polskiego rocka powraca z nowymi piosenkami – a te stare nagrywają kolejne pokolenia. Trudno się dziwić: takich słów i dźwięków próżno szukać w naszej muzyce.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 35/2019