Łamigłówki, nie łamignaty. O kryminałach i powieści detektywistycznej

Ostatnie lata przyniosły widoczną zmianę w polskiej literaturze kryminalnej. Najciekawsze są próby wyjścia poza krąg świateł wielkich miast.

24.10.2022

Czyta się kilka minut

Inscenizacja fragmentów „Festung Breslau” Marka Krajewskiego w ramach kampanii promocyjnej książki, Wrocław, sierpień 2006 r. / BARTEK SADOWSKI / FORUM
Inscenizacja fragmentów „Festung Breslau” Marka Krajewskiego w ramach kampanii promocyjnej książki, Wrocław, sierpień 2006 r. / BARTEK SADOWSKI / FORUM

Licytacja na nowości, przebijanie, kto da więcej krwi, obrazów przemocy czy scen erotycznych (a najlepiej wszystko razem), z czasem okazały się wyczerpujące nie tylko dla czytających, ale też dla piszących. Rosnąca odporność tych pierwszych na szokujące sceny i nieustanna konkurencja („tego jeszcze nie było”) doprowadziły do wytworzenia odmiany kryminału gore. Ale w ostatnich latach zaobserwować można też inne zjawisko, czyli nicowanie struktury kryminału, również w jego subwersywnej odmianie.

Znakomity debiut Anny Mazurek, „Dziwka” (Ha!art 2019) konfrontuje z pytaniem niewygodnym i zbywanym: co robię, gdy patrzę na przemoc? W czym właściwie biorę udział, rozkoszując się opisami rozczłonkowanych ciał dziewcząt i młodych kobiet? Powieść popularna nadal może spełniać funkcje dydaktyczne, można dzięki niej z powodzeniem dotrzeć do publiczności z istotnym przekazem, czego przykładem „Prowadź swój pług przez kości umarłych” Olgi Tokarczuk (Wydawnictwo Literackie 2009).

Autorka wróciła tą powieścią do źródeł powieści detektywistycznej, by przemycić istotne pytania o kondycję współczesnego świata zrównującego przemoc z siłą. Przypomniała też o emancypacyjnym potencjale literatury popularnej. Już samo obsadzenie w centrum współczesnego westernu dojrzałej, choć wciąż młodej duchem bohaterki musiało przynieść znaczące efekty.

W ostatnich latach okazało się także, że można pisać retro, nie powielając przemocowych stereotypów, że można wrócić do tradycji powieści detektywistycznej, odświeżając ją tak, by dawała możliwość zweryfikowania utrwalonych wyobrażeń o przeszłości. Kryminał retro zawdzięczamy Markowi Krajewskiemu – ten filolog klasyczny na przełomie tysiącleci jednym przypomniał, a przed innymi odkrył Breslau. Pisał o powojennej rzeczywistości tworzonej przez ocaleńców z Pierwszej Wielkiej Wojny, zmasakrowanych psychicznie. To oskarżenie normalizacji przemocy i toksycznego wzorca męskości (Eberhard Mock już nie może studiować poezji łacińskiej, jeśli chce być „prawdziwym mężczyzną”, może za to bezkarnie maltretować żonę; zdradza bratanka zajmującego się sztuką, z lęku przed napiętnowaniem wybiera solidarność z homofobiczną normą brata, na pocieszenie zostaje mu podczytywanie klasyki). I przypomnienie dziedzictwa tamtej wojny, na długo przed sukcesami seriali takich jak „Boardwalk Empire” czy „Peaky Blinders”.

Krytyczny potencjał wczesnej twórczości Krajewskiego nie został jednak dostrzeżony. Popularność autora wzbudziła za to modę na retro, inni też chcieli takiego sukcesu, a każde większe miasto – opowieści składającej się na zbiorowy, oparty na schematach portret społeczności. Być może spora część popularności retrokryminału związana jest z zamiłowaniem do skrótu, chęcią usprawiedliwienia sympatii do języka współcześnie niepoprawnego, piętnującego tak zwane mniejszości, odzwierciedlającego patriarchalny porządek. Piszący długo bali się stracić czytelników przyzwyczajonych do utrwalonego, konserwatywnego (a brutalnego) wzorca opowiadania. A przecież właśnie tutaj, na literackim gruncie, eksperyment, działania ryzykowne i wywrotowe są na miejscu.

Tego właśnie spróbował ostatnio Grzegorz Dziedzic, autor „Żadnych bogów, żadnych panów” (Papierowy Księżyc 2021). Ten porywający debiut udowadnia, że można czytać przeszłość inaczej, nie dla samej rozrywki czy powielania przemocowych (wciąż atrakcyjnych) schematów, ale by zainteresować marginalizowanymi wydarzeniami historycznymi, losami ludzi uznawanych za zbędnych, niegodnych uwagi. „Żadnych bogów, żadnych panów” przybliża więc dzieje Polonii w Chicago na granicy starego i nowego świata: tuż przed zakończeniem Wielkiej Wojny i przed rozpoczęciem epoki Drugiej Rzeczypospolitej. Sierżant Teodor Rudzki, główny bohater powieści, ma roboty po same łokcie.

 

Autor pokazuje, jak pracować na materiałach źródłowych, by nie zostawiać w tekście śladów po szwach i kurzu archiwów. Potrafi opowiadać o nędzy, o trudach codzienności, o wykluczeniu i internalizowanej pogardzie, antysemityzmie, ksenofobii, brudzie, zanieczyszczonym, zniszczonym i niszczącym środowisku. Nie da się przecież w świecie, w którym zatruta jest woda i powietrze, żyć porządnie, trzymać się zasad. Z amerykańskiego snu zostaje guzik z pętelką. Uciekinierów ze starego świata czeka gwałt, a czasem nawet śmierć. Autor pokazuje, jak wypowiedzieć te doświadczenia bez wstydu. Dziedzic miał w planach powieść historyczną, wzorcowo udało mu się więc połączyć rozrywkę z nauką, a przyjemne z pożytecznym.

Zresztą nurt historyczny w kryminale, nie tylko tym retro, ma się nieźle. Autorzy i autorki próbują skłaniać nas do namysłu i przekierować uwagę na takie wydarzenia z przeszłości, które z rozrywką nie mają nic wspólnego, a które w pamięci zbiorowej są zatarte. Świetnie widać to w twórczości Małgorzaty i Michała Kuźmińskich, a za dobry przykład może służyć „Mara” (Wydawnictwo Dolnośląskie 2019), kto wie, czy nie ich najlepsza powieść.

Ale nie tylko antropologiczna i etnograficzna odmiana kryminału dźwiga pytania o przeszłość – z powodzeniem czyni to również odświeżona odmiana retro nawet nie tyle kryminału, co powieści detektywistycznej. Wydarzeniem była „Warszawianka” (Skarpa Warszawska 2019), pierwsza część cyklu (serie trzymają się mocno) Idy Żmiejewskiej. Pasjonatka historii XIX wieku zadała sobie trud zbudowania powieści o Warszawie z okresu średnio (jeśli w ogóle) znanego poza kręgiem specjalistów i specjalistek.

Debiutancka książka Żmiejewskiej zaczyna się w 1885 r., gdy miasto powoli dźwiga się spod represji po powstaniu styczniowym. Pieczołowicie oddane realia epoki nie przesłaniają jednak wątku śledztwa prowadzonego przez młodego rosyjskiego policjanta, Aleksandra Nikitycza Woronina, zdeklasowanego i wydziedziczonego przez ojca. Praca w Kraju Nadwiślańskim wydaje się mu rodzajem zesłania, jedynie dawny przyjaciel z pułku, Michaił Jurijewicz Kaługin osładza jej trudy. Niechęć, a nawet otwarta wrogość mieszkańców stolicy nie pomaga Woroninowi, a jego relacja z Leontyną Rapacką, córką zamordowanego adwokata, to nawet nie mezalians, to zdrada. Pierwszym polskim słowem, ­jakiego uczy się Woronin, jest „kłamstwo” – sieć tych kłamstw będzie musiał z czasem rozplątać.

Ta linia kryminału historycznego, trochę kostiumowego, podjęta została również przez Magdę Mrugalską w „Białej kalii” (Wydawnictwo Miejskie Posnania 2020). Poznańskie lato 1908 roku staje się scenerią mrocznej zbrodni. Rodzinne tragedie przedstawia Mrugalska z pietyzmem i szacunkiem, a Karl Prätorius, domorosły detektyw („przepadał za Arthurem Conan Doyle’em, a z jego bohaterem Sherlockiem Holmesem wręcz się utożsamiał”), ujmuje czytelnika – nie jest ani trochę przebojowy, rumieni się, ale za to potrafi skupić się na wykonywaniu zadania. Mrugalska portretuje inny Poznań niż ten, który znamy z książek Ryszarda Ćwirleja, odnowiciela powieści milicyjnej i sprawnego gracza w międzywojenne retro.

„Biała kalia” oprócz walorów literackich ma również te poznawcze, choć Mrugalska nie była pierwszą pisarką tak żywo zainteresowaną przeszłością Poznania. Trzeba przywołać nazwisko Katarzyny Kwiatkowskiej, autorki wybornych cozy mysteries, między innymi rozgrywającej się na początku XX wieku (a dokładniej w 1901 roku) „Zgubnej trucizny” (Znak 2017). Nazwiska tych autorek nie wybrzmiały jeszcze wystarczająco głośno, ich twórczość nie jest jeszcze wystarczająco dobrze znana, ale może jeszcze coś się w tej sprawie zmieni (oby!).

 

Ostatnio też za retro, zresztą za namową samego Krajewskiego, zabrał się Michał Witkowski. Jego olśniewające, kampowe „Tango” (Znak 2022) wzięło czytelniczki i czytelników przebojem (nie tylko dlatego, że powieść naszpikowana jest tekstami szlagierów z międzywojnia). Witkowski krytycznie czyta przeszłość, a jego książka dusi w zarodku ewentualne tęsknoty za „lepszymi” czasami. Widać, że kluczowa na kryminalnym gruncie jest gra z konwencją i takie jej użycie, by nie brała góry nad przekazem, by nie przejmowała władzy. Witkowskiemu ta sztuka ogrywania konwencji udała się z naddatkiem. Kostium potrzebny jest nie po to, by zachwycać się jego krojem, by – jak niegdyś Herkules Poirot – zamykać się w dandysowskim futerale, nośniku genialnej głowy. Kostium należy rozpruć, by lepiej zrozumieć proces szycia. Oraz – śmiać się i dobrze się bawić. Bo co w powieści detektywistycznej może jeszcze wydarzyć się na serio?


Czytaj także: Książki i twarze Michała Witkowskiego


 

Z konwencji kpi także z wdziękiem Maryla Szymiczkowa, czyli twórcze małżeństwo: Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński. W „Złotym rogu” (Znak 2020), najlepszej chyba powieści w dorobku Szymiczkowej (wcześniej ukazały się „Tajemnica domu Helclów”, „Rozdarta zasłona” i „Seans w Domu Egipskim”), przepisana została historia bronowickiego wesela Lucjana Rydla – okazało się, że profesorowa Szczupaczyńska, bohaterka całego cyklu i detektywka-amatorka, dostrzec mogła więcej niż sam Wyspiański.

Gra w literaturę doprowadzona została przez Szymiczkową do nieomal doskonałości, może nawet Szymiczkowa jest godną następczynią nie tyle Agathy Christie, co Joanny Chmielewskiej? Przecież to wypisz wymaluj tradycja „Przekroju”, z którego Chmielewska czerpała już w debiutanckim „Klinie”! Twórczość Szymiczkowej jest pochwałą mieszczańskiej kultury literackiej. Może ten właśnie rodzaj poczucia humoru, samodzielnie wypracowany na wielowarstwowej bazie lektur, jest nam teraz najbardziej potrzebny.

Ale do komedii kryminalnych niełatwo się przekonać, o czym świadczy wypowiedź Wiery Jezierskiej, bohaterki serii powieści Agnieszki Jeż. Jezierska nie może zrozumieć, a może nawet nie może znieść istnienia komedii kryminalnych, bo co niby jest śmiesznego w mordowaniu ludzi? Czy można żartować z zabójstwa? Przecież opowiadanie o poszukiwaniach przestępców, gdy zaczyna być traktowane zbyt serio – a we wzniosłość trzeba też umieć grać – zaczyna niebezpiecznie wesoło pobrzmiewać. Niebezpiecznie, bo niezamierzenie. Gdzie, jeśli nie w prozie gatunkowej, można przekraczać granice? Jeśli ciężar literackiej zbrodni jest nie do dźwignięcia, może potrzebne są inne sposoby na oddech?

Cozy misteries znalazły dla siebie miejsce i na polskim gruncie literackim, zaspokajają bowiem silną potrzebę skupienia na zagadce kryminalnej, odpowiadają na potrzebę wiary w moc intelektu zdolnego pokonać złoczyńców. Nie znajdziemy tu szczegółowych opisów zbrodni, śledztwu towarzyszą napoje raczej gorące niż wysokoprocentowe, a także analityczne rozmowy. Jak w klasycznej powieści detektywistycznej, tak i tutaj pocieszenie niesie zwycięstwo intelektu połączonego ze specjalistyczną wiedzą. Zwycięstwo nad brutalnością i bezsensownym złem, które na dokładkę serwowane bywa w komplecie z niewidowiskową poczciwością umożliwiającą przełamanie obowiązkowej w czarnym kryminale samotności.

Jednak najciekawszym zjawiskiem we współczesnej polskiej powieści kryminalno-detektywistyczno-sensacyjnej są próby wyjścia poza krąg świateł wielkich miast. Polska powieść kryminalna długo trzymała się kurczowo ich granic, a tak zwana prowincja była przestrzenią wyśmiewaną, podobnie jak ludzie ją zamieszkujący. Jeszcze przecież w głośnym „Uwikłaniu” Zygmunta Miłoszewskiego tak lubiany prokurator Teodor Szacki docina swojemu współpracownikowi w sposób, który nie zostawia wątpliwości: ośmieszany kolega musi być ze wsi, jeśli nie dosłownie, to mentalnie (słynne, krążące w obiegu powiedzonka o oborze czy snopku zastawiającym wejście). Jeszcze w pierwszej dekadzie XXI wieku takie śmieszkowanie przyjmowane było bez protestów. Ślady pochodzenia niewielkomiejskiego i nieinteligenckiego zacierano z zapałem, stawką było być albo nie być w obiegu literackim – któż by chciał zadawać się z prowincjuszem czy prowincjuszką.

Ostatnie lata przyniosły widoczną zmianę. Okazuje się, że można opisać światy pozawielkomiejskie w zajmujący i niestereotypowy sposób, bez poczucia wyższości i bez zapędów kolonizatorskich. Potrzebne było wypracowanie innych środków wyrazu, stylu, trybu opowiadania – zniuansowanego, niespiesznego, wymagającego również po stronie osób czytających zmiany nawyków lekturowych. Te kameralne dramaty wcale nie tracą siły rażenia, w wielu przypadkach udaje się w ich obrębie zrealizować nawet więcej spraw, często w trybie terapeutycznym: uwolnić odziedziczony ból w nadziei na oczyszczenie.

Tak dzieje się w powieściach Jędrzeja Pasierskiego, Izabeli Janiszewskiej, Marka Stelara, Roberta Małeckiego, Hanny Greń czy Jakuba Żulczyka („Wzgórze psów”). Ale niekwestionowaną mistrzynią jest tutaj Anna Kańtoch, autorka (między innymi) „Wiary”, „Łaski”, „Pokuty” oraz znakomitej serii z Krystyną Lesińską (ostatnio ukazała się „Jesień zapomnianych”, Marginesy 2022). Pisarka latami doskonaliła warsztat w okolicach fantastyki, nie stroniła nawet od science fiction, wciąż konfrontuje się z pytaniem „skąd zło”. Prawdziwą zagadką bywa w jej książkach zmowa milczenia. Jak ma wyglądać wymierzanie sprawiedliwości, gdy wszyscy wiedzieli o zbrodniach?

 

Kańtoch stroni od widowiskowych strzelanek, pościgów, inaczej niż spece od sensacji pracuje z czasem i przestrzenią, potrafi budować napięcie tak, by trudno było je znieść. Fascynuje stworzona przez nią Krystyna Lesińska, policjantka – specjalistka od spraw trudnych czy nawet niesamowitych. Chyba nie było jeszcze takiej bohaterki (bo jednak została napisana inaczej niż Janina Duszejko): dojrzałej, niespokojnej, prześladowanej przez przeszłość, ale jakże inaczej niż zwykły śledczy z czarnego kryminału. Lesińska ma w sobie tajemnicę, choć zdaje się nie wyróżniać. Ma naddatek jakiegoś daru, nosi ciężar cierpienia, ugina się pod żałobą, której nie da się zagłuszyć.

W prozie Kańtoch nie ma łatwych recept i rozwiązań. Rodzinne dramaty nie kończą się na zawołanie, na ulgę nie ma co liczyć. Zostaje znój codzienności, pisany ściszonym głosem, ale przecież tym dobitniejszy i tym bardziej dojmujący. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44/2022

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku