Kwasu, kwasu na upał nam trzeba

Z kuchnią obecnej Ukrainy bywa tak, że czasem trudno ustalić, czy pewne potrawy (np. barszcz) są jeszcze „ich”, czy już „nasze”.

03.08.2023

Czyta się kilka minut

 / ADOBE STOCK
/ ADOBE STOCK

Milion, dwa miliony… – któż rzetelnie policzy i sklasyfikuje Ukrainki i Ukraińców, którzy wypełniają lukę na naszym rynku pracy? Swoją drogą, czy przy tej skali – a niewątpliwie mamy do czynienia z liczbami siedmiocyfrowymi – można dalej mówić o łataniu braków, jakby to był tylko plasterek przyklejony na drobną rankę?

Zimny język technokratów, dla których nie ma ludzi, jest tylko „siła robocza”, pozwala nam pozostawać w nieświadomości zasadniczej odmiany w ogólnym obrazie Polski jako domu Polaków. Odmiany co prawda pełzającej – tu znów pułapka podstępnych skojarzeń słownych, bo pełzają przecież gady i inne nieprzyjemne zwierzęce paskudy, powiedzmy zatem neutralnie: postępującej drobnymi krokami. Odmiany pod wieloma względami bezszelestnej, co najwyżej śpiewnej, kiedy szybko asymilujący się językowo bracia rusińscy wypełniają naszą przestrzeń codziennych kontaktów w sklepie miękkością swojego „l” i przyjemnym dla ucha zaciąganiem niektórych sylab. Lecz przez tę stopniowość i śpiewność wcale nie mniej istotnej dla naszej tożsamości, wychylonej na Zachód, co skazuje nas – jak pisze Renata Lis w świetnym szkicu na łamach „Pisma” – na „piekło splecionych ze sobą kompleksów wyższości (wobec zacofanego biednego i wciąż deptanego przez historię Wschodu) oraz niższości (wobec bardziej cywilizowanego Zachodu)”. Czy zatem możemy, jak postuluje autorka, odwołując się przy tym do słusznych, zapomnianych diagnoz Marii Janion, opowiedzieć siebie na nowo – tym razem jako część kultury słowiańskiej?

Słabo się znam na milionach. Dziesięć deko, dwie czubate łyżki, pół szklanki – to są dla mnie zrozumiałe miary. Skalę i potencjał odmiany odczytuję nie z tabelek ekspertów, lecz na poziomie ulicy – kiedy oto na drzwiach przyjemnej „włoskiej” lodziarni w śląskim mieście albo monopolu z wódczanymi małpkami na rogu krakowskiej ulicy widzę ogłoszenia o pracy tylko po ukraińsku. Bo po co marnować kartkę, żeby pisać to samo po polsku: że szukają do ciężkiej roboty, pół zlecenia na papierze, drugie pół pod stołem?

Patrzę czasem w oczy takiej dziewczynie przy kasie albo chłopakowi, który pcha przez wagon wózek zachęcając mnie do nabycia „prynce poło” i myślę: co przywieźliście w słoikach? Czy szybko się dostosujecie do naszej peryferyjnej formy zachodniości i burger wasz powszedni będzie wehikułem asymilacji? Czy może wymusicie na rynku, żeby przyjął do siebie trochę produktów i pomysłów, które wyciągną nasze wschodnie, czysto fantomowe tęsknoty z grajdołka „kresowości”, kulawych rekonstrukcji podlanych nieraz śmierdzącym sosem rewizjonizmu – takim samym, jakim tchnęły owe ziomkostwa Hupki i Czai w Niemczech, którymi straszono dzieci za Gomułki?

Czy jeśli jest już was tu naprawdę milion, a może i dwa, to wreszcie będę mógł kupić kiszone pomidory w normalnym spożywczym, a nie tylko w nielicznych specjalnych sklepikach albo na stoisku mojej ulubionej restauracji ukraińskiej na Kleparzu? Gdyby Wasowski i Przybora mieli je pod ręką, nie musieliby śpiewać swojego „Addio”! Albo taka riażenka, produkt fermentacji mleka, które wcześniej zostało lekko skarmelizowane przez długie podgrzewanie? I wreszcie się zacznie lać rzeką dobry kwas chlebowy, zrobi się na niego moda tak jak na rzemieślnicze cydry i będzie dostępny także w wersjach niekoniecznie przemysłowych, zamulonych sorbinianem? Jeśli jest coś takiego jak genetyczny profil pragnienia i łaknienia, to z pewnością nasza słowiańska fizys potrzebuje na upał kwasu, nie prosecco z aperolem. Największa sieć dyskontów urządziła niedawno nawet „tydzień ukraiński” i może to jest jaskółka przemian, bo właśnie o to chodzi, żeby żywioły spożywcze zaczęły się mieszać na półkach sklepu za rogiem, a nie w okazjonalnym poszukiwaniu egzotyki.

W przedświątecznej gorączce zrzuciłem na moment fartuch, oblizałem ręce upaprane kajmakiem i pobiegłem posłuchać Pawła Kowala opowiadającego o polityce wschodniej początków III RP. O nędzy współczesnej polskiej polityki świadczy dobitnie fakt, że takiego człowieka zepchnięto na jej margines, choć byłby znakomitym szefem dyplomacji albo ministrem w gabinecie cieni. Mam nadzieję, że kiedyś tak się stanie, tymczasem Kowal zajął się pracą badawczą, z czego powstała właśnie książka „Testament Prometeusza”. Zaiste, testament – odeszły te czasy, kiedy w Paryżu wychodziła „Kultura”, a prometeizm stanowił oś postulowanej relacji wobec Ukrainy, Litwy i Białorusi. Dziś wypada porzucić takie ambicje i pychę. Zamiast nieść ogień wolności jak Prometeusz, bądźmy jak Amfitrion. Zapraszajmy ich do siebie z całym dobytkiem i siadajmy razem do stołu. Panie Pawle, ideę amfitrionizmu oddam za darmo w dobre ręce. ©℗

Z kuchnią obecnej Ukrainy bywa tak, że czasem trudno ustalić, czy pewne potrawy (np. barszcz) są jeszcze „ich”, czy już „nasze”. Ale lubię niekiedy sięgać po tamtejsze proste pomysły na sałatki, dość oczywiste i z prostych składników, ale jednak rzadko tu praktykowane. Tzw. winegret to nasza poczciwa sałatka warzywna, tyle że bez majonezu i jajek, za to z buraczkiem (dużo!) i drobną fasolą, podlana, jak nazwa wskazuje, dobrym octem. A wschodnią skłonność do ostrych, kiczowatych zestawień najlepiej uobecnia szuba, czyli pewna odmiana śledzia pod pierzynką. Ugotowane ziemniaki i buraki (w łupinach) tudzież marchew w równych proporcjach trzemy osobno na grubej tarce, solimy, doprawiamy pieprzem. Parzymy drobno posiekaną cebulę. W szklanej misce (koniecznie, to musi być feeria dla oczu) układamy warstwę pokrojonych drobno matjasów, cebulę, ziemniaki, buraki, na to grubo majonez, potem znów to samo i przykrywamy znów majonezem. Odkładamy do lodówki na tak długo, żeby majonez podbarwił się na różowo. Na wydaniu dla większego efektu możemy posypać posiekanym drobno ugotowanym żółtkiem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17/2019