Kuchnia polska

Kto się uczył dobrego jedzenia w czasach niedostatku, wie najlepiej, że liczą się duch i intencje, a mniej drobiazgowe pilnowanie składników.

31.10.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. DREAMSTIME.COM
/ Fot. DREAMSTIME.COM

A my nie chcemy uciekać stąd. Kiedyś wyłem ten refren z kolegami, pławiąc się w samozachwycie, jacy my dzielni, że mimo opresji, ruskich bagnetów, ślepego generała (na którego nie znalazła się, niestety, pała) i okresowych braków w zaopatrzeniu, zostaniemy, choć emigracja – marcowa, grudniowa i każda inna – była w zasięgu naszych codziennych doświadczeń. Zaopatrzenie się poprawiło, ale regularnie staję przed dylematem, czy nie wyjechać z całkiem innego powodu: winny jest listopad, wielki gaśniczy słońca i ochoty na cokolwiek poza spaniem z zapasem czekolady pod poduszką.

Marudzę, ale zostaję; trudno mierzyć procentami, ale wielka w tym zasługa Stefana Mellera. Nie wiem, czy miałbym skąd czerpać przykład, że można „ten kraj” traktować śmiertelnie serio, z bolesną wiernością żony pijaka, a zarazem żyć pełną gębą, sprawczo, radośnie, gdybym go nie poznał w wieku, kiedy szuka się wzorców. Pierw jako ojca swego przyjaciela i rzadkie wcielenie najlepszych cech stołecznej inteligencji (bo nosicieli cech złych było na pęczki). A później jako wybitnego dyplomatę i państwowca, sługę Polski po prostu – pracującego dla niej z determinacją, im bardziej skuteczną, tym mniej obwieszoną frędzlami pustej dumy. O tym wszystkim rozmawiałem z nim raz, ale to wystarczy – przyjął mnie wieczorem w paryskiej ambasadzie, zmęczony, ale uparty, rozgoryczony, ale pewny swego powołania, idealnie wpasowany w majestat pałacowego salonu, z klasą w gestach i mowie, którą najłatwiej nazwać by można „pańską”, gdyby nie to, że nie było w nim za grosz tego żałosnego jaśniepaństwa, które dziś zdaje się być oficjalnym kostiumem władzy, szczególnie w listopadowym, corocznym apogeum ojczyźnianego jazgotu.

Mocniej niż złocone stiuki Hotel de Monaco wryło mi się jednak w pamięć warszawskie mieszkanie, gdzie cała nietuzinkowa wielkość Stefana otulona była ciepłem domu, które roztaczała jego żona Beata. Skrzętnie wykorzystywałem każdy pretekst, żeby zasiedzieć się aż do kolacji. Żadne słowa nie odtworzą magii tamtych posiłków, bogatych i urozmaiconych, subtelnych mimo peerelowskiej mizerii, składanych z tego, co akurat udawało się zdobyć. Ta zdolność stawiania biernego oporu materialnemu upodleniu, w które wtłaczano nas wszystkich bez różnic klasowych, była na równi z polityczno-historycznymi tyradami Stefana wzorcem trzymania głowy prosto.

Dlatego mam do dziś na głównej półce w kuchni książkę, którą Beata Mellerowa (wraz z Barbarą Adamczewską) wydała u progu III RP. Sporo w niej przepisów noszących wciąż piętno komuny, pomysłów na uproszczenie i zastąpienie egzotycznych składników (jak kurczak curry bez mleczka kokosowego albo blok czekoladowy z esencją herbacianą zastępującą deficytowe kakao), których już nie muszę stosować.

Tak jak ona musiała „uskromnić” klasyczne babcine przepisy do chudych realiów, tak dziś jej córka, wydając swoją książkę „W kuchni mamy i córki”, dokonała niejako zabiegu odwrotnego. Wzięła matczyną spuściznę i przerobiła ją na czasy obfitości wszelkich dóbr, kiedy jemy coraz chudziej. Mniej masła, mniej mąki, zniknęły moje ulubione niegdyś specjały z parówek, nie ma deserów z serka homogenizowanego. Do tego Kasia Meller dodała przepisy, które Beacie wydawały się zbyt banalne, by o nich pisać, ale absolutnie podstawowe dla nazwania domu domem: pasztet, sałatka jarzynowa, pieczony kurczak. Dopisała jeszcze sporą garść swoich, w duchu eklektycznej słowiańsko-śródziemnomorsko-azjatyckiej fusion, będącej reakcją na to, że wreszcie można poznać świat dalszy niż półki w Peweksie. Wszystko jest ujęte w ramy doświadczeń domowej, niewydziwionej i wykonalnej bez specjalnego dyplomu kuchni, której racją bytu jest nakarmienie rodziny. Gdzie zatem podstawą jest dobra pomidorowa, a dopiero potem idą gazpacho i guacamole. Nie jest ta książka wydumanym celebryckim projektem, tylko świadectwem dojrzewania pokolenia, które ani się obejrzało, jak z przedmiotu matczynej troski stało się jej dawcą, powtarzając te same gesty w innych dekoracjach.

Kiedy myślę o Stefanie, to kłuje mnie wstyd. Ludzie tacy jak ja, będący pod jego urokiem i wpływem, wypisali się ze sztafety pokoleń. To, że czujemy się dziś w Polsce tak paskudnie, wynika być może i z tego, że nie chciało nam się w stosownym momencie wziąć na siebie kawałka odpowiedzialności. Taktownie, acz stanowczo poprosić starszych, żeby oddali nam klucze do wspólnego baraku.

Kiedy myślę o Beacie, to lżej mi na sercu – ciągłość udało się zachować. I już zazdroszczę przyszłym narzeczonym córek Kasi, że będą mogli, tak jak ja 30 lat temu, zostawać na kolację przy ich domowym stole. ©℗

Kto się uczył dobrego jedzenia w czasach niedostatku, wie najlepiej, że liczą się duch i intencje, a mniej drobiazgowe pilnowanie składników. Muszę jednak wobec Kasi zgłosić votum separatum: carbonara bez śmietany! Jeśli weźmiemy same żółtka i dodamy na każde kopiastą łyżkę parmezanu, osiągniemy kremową konsystencję sosu. I rzecz ważniejsza: do sałatki jarzynowej z dwóch sklepowych majonezów wolę kielecki od dekoracyjnego. Kasia zresztą pisze, że i tak nawróciła się na majonez domowy. Zawsze przy tym jest problem z dolewaniem cienką strużką oleju – kiedy jedna ręka trzyma trzepaczkę albo mikser, jest to dość kłopotliwe. Luca, kucharz w naszym bistro, nauczył mnie sztuczki: do wysokiego naczynia tylko trochę szerszego od blendera dajemy całe jajko i jedno żółtko, 400 ml oleju, łyżeczkę musztardy, łyżkę soku z cytryny, sól i pieprz. Odstawiamy na godzinę, żeby wyrównały się temperatury. Wkładamy nogę blendera aż do dna, włączamy. Trzymamy tak 5 sekund, po czym pomalutku zaczynamy ją podnosić, aż prawie wyjdzie na powierzchnię. Potem jeszcze kilka razy powoli wciskamy i wyciągamy ją, aż majonez całkiem „spuchnie”. Można potem np. dodać garść pokrojonych oliwek i szybko jeszcze podmiksować.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2016