Księża odchodzą, wierni zostają

"Pamiętajcie, że zostaliście wzięci z ludzi i dla ludzi ustanowieni, aby im pomagać w dążeniu do Boga - mówi tekst homilii, którą biskup kieruje do kapłanów podczas ich święceń. Wobec tak zakreślonego programu musi dziwić, że w dyskusji na temat odchodzących księży o wiernych niemal się nie wspomina.

26.03.2007

Czyta się kilka minut

Gdy ksiądz odchodzi, świeckich lepiej nie widzieć. Tak jest wygodniej dla odchodzącego: dostrzeżenie tych, nad którymi sprawował opiekę duszpasterską, rodzi pytania o zawiedzione zaufanie. Jako sprawę wewnętrzną wygodniej to też traktować braciom w kapłaństwie: niełatwo wiernym całą rzecz wytłumaczyć, ponadto nie wolno "gorszyć maluczkich". A przecież za każdą z historii o odchodzeniu kryje się historia dziesiątek, czasem setek ludzi, których eks-ksiądz spotkał na swojej drodze.

Trzęsienie ziemi

Właściwie jedynym w dyskusji o odchodzących księżach głosem zwracającym uwagę na wiernych był list prof. Anny Gałdowej, która prosiła, aby - roztrząsając sprawę swego odejścia w mediach - byli księża "nie zadawali dodatkowego bólu ludziom, którzy im kiedyś - jako kapłanom - zaufali" ("TP" nr 9/07).

O. Mirosław Pilśniak obserwował z bliska kilka kapłańskich odejść: - Dla mnie to pierwszorzędny problem: co stanie się z ludźmi - mówi warszawski dominikanin. - Odejście księdza to często trzęsienie ziemi dla setki osób. Kapłan, przyjmując jakiekolwiek wyznanie, jest odpowiedzialny za tego, kogo wysłuchał. Przecież nie jesteśmy instytucją, która świadczy usługi, a potem zamyka biuro i po sprawie. Właśnie ta perspektywa w odejściach kapłanów najbardziej mnie przeraża.

Ola, Paweł i Mikołaj należą do duszpasterstwa akademickiego, prowadzonego przez zakonników w jednym z większych miast Polski. Rok temu doświadczyli odejścia swego duszpasterza. - Jest trudno - mówi Ola. - Ktoś, kto był dla ciebie autorytetem, nagle przestaje nim być. - To zniszczenie zaufania - dodaje Mikołaj. - Wielu bardzo trudno było się z tym zmierzyć. Po roku wyraźnie widzę, że niektórzy ludzie zmienili się pod wpływem tego doświadczenia.

Z drugiej strony ci, którzy przeżywali odejście swego duszpasterza, wspominają zwykle o towarzyszeniu mu modlitwą, o współczuciu. Czują się skrzywdzeni, ale zarazem potrafią dostrzec, jak trudne to doświadczenie dla samego odchodzącego. - Byłem zaskoczony tymi uczuciami - wspomina o. Pilśniak. - Myślałem raczej o poczuciu bycia oszukanym, a odkryłem, że bywa odwrotnie: pojawia się poczucie odpowiedzialności za duszpasterza. Ludzie przychodzą i pytają, czy można jakoś pomóc. To budujące, choć zarazem nie powinno tak być. To trochę tak, jak z dziećmi, które nie są w stanie zatroszczyć się o rodziców, kiedy ich małżeństwo się rozpada. Co najwyżej przyjmują na siebie, drastyczne niekiedy, skutki rozstania.

Oczywiście większość wiernych, którzy doświadczają odejścia wikarego, duszpasterza czy spowiednika, to nie dzieci, a ludzie dorośli. - Mimo to - mówi o. Pilśniak - od duszpasterza oczekuje się umiejętności wchodzenia w relacje osobiste, w zdrową relację ojcowską. Stąd wierni mają prawo oczekiwać, że kapłan sprosta swemu zadaniu. Ksiądz ma być przecież podobny do Chrystusa, który jest obecny przy człowieku i który siebie składa w ofierze. Te oczekiwania są wysokie i ksiądz - jak rodzice - nigdy ich do końca nie spełnia. Stąd trudno się dziwić, że zawód ze strony księdza szokuje. Gdyby nie szokował, byłoby o wiele gorzej, bo to by znaczyło, że zrezygnowaliśmy z relacji osobistej na rzecz relacji instytucjonalnej.

Skąd się bierze owo zgorszenie towarzyszące odejściu księdza? Częściowo to szok podobny do tego, gdy w najbliższym otoczeniu pojawi się rozwód. Ola przyznaje jednak, że za zgorszenie odpowiada po części wyidealizowany obraz kapłana. Wśród wielu polskich katolików ciągle panuje przekonanie, że kapłan jest kimś szczególnym. Księża mówią wprawdzie często, że są grzeszni, ale to tylko deklaracje, niewykraczające czasem poza afektowaną pokorę. Ostatecznie, to przecież oni słuchają grzechów wiernych, a nie na odwrót.

Mikołaj krótko kwituje pogląd, że wierni powinni oczekiwać od księdza bycia kimś wyjątkowym. - A od świeckiego nie powinni? - pyta. - Ludzie tego nie oczekują, a szkoda. Może więc zgorszenie odejściami kapłanów ma też pozytywne skutki - zastanawia się. - Oczywiście nie jest dobrze, aby ludzie przyzwyczaili się, że księża odchodzą, tak jak nie jest dobrze, aby się przyzwyczaili do rozwodów. Ale nagle okazuje się, że księża to zwykli ludzie, którzy też sobie czasem nie radzą. Ta zmiana optyki dokonuje się na naszych oczach.

Potwierdza to ks. Andrzej Luter. - Myślę, że dziś ludzie już się tak nie gorszą - mówi. - Wiele rozumieją, wiedzą, że różnie się w życiu zdarza. To raczej w nas, księżach, jest ciągle mentalność, która każe nam oglądać takie sytuacje przez pryzmat pytania, co ludzie będą o nas mówić. W kapłanach, zwłaszcza starszych, ciągle jest niezwykły paternalizm.

Szeptem

To właśnie ze strachu przed zgorszeniem o odejściach mówi się po cichu. - Wśród wielu księży jest przekonanie - mówi ­ks. Luter - że lepiej w ogóle nie mówić, lepiej powiedzieć: "wyjechał na studia". Problem w tym, że świat jest mały, a potem, gdy przyjdzie pogłoska, że ktoś widział naszego wikarego w innym mieście z wózkiem i kobietą, to zgorszenie może być większe. I pretensje: czemu nam nie powiedziano?

To ostatnie przewija się zresztą w wielu wypowiedziach. Gdy księża milczą jak zaklęci, pojawia się plotka. - Przychodzi tysiąc niesprawdzonych, a gorszących wiadomości - wspomina Paweł. - Nie ma z kim porozmawiać, nikt nie chce potwierdzić, zaprzeczyć, ustosunkować się do sprawy. Byłem jedną z pierwszych osób, które się dowiedziały, i ludzie mnie o to pytali, choć wiedziałem niewiele więcej od nich.

Pawłowi wtóruje Mikołaj: - Są osoby, którymi to wstrząsnęło, w których została jakaś rana. We mnie jest raczej zażenowanie, że ludzi nie traktuje się poważnie, ale jak dzieci.

Wielu księży za swój obowiązek uważa ochronę wiernych przed złem. Mają wpojone przekonanie, że już sam kontakt z taką sytuacją jest "dla maluczkich" kalający. - A przecież tak rozumianej niewinności nie da się zachować - mówi Mikołaj.

Doświadczenie, że instytucja Kościoła zostawia ludzi samych z ich problemem, jest tym mocniejsze, że to przecież właśnie Kościół przydziela ludziom konkretnego kapłana. Przyjmują go jako wikarego, proboszcza czy duszpasterza nie z osobistej sympatii, ale dlatego, że Kościół im go dał. Boleśnie odczuwają, że gdy ten ksiądz odchodzi, inni kapłani czy instytucje kościelne zdają się umywać ręce.

To doświadczenie świeckich rozumie o. Pilśniak i przyznaje, że jest wobec niego bezradny: - Kiedy kapłan jest na etapie, w którym (przynajmniej, jak sam twierdzi) waha się, zadaje sobie pytania, to trudno w to włączyć otoczenie, które stworzyłoby przecież straszną presję. Zresztą wyobraźmy sobie, że grupa kilkuset osób dowiaduje się, że ich duszpasterz się waha - co to za komunikat?

Głowy w piasku

Gdy jednak zapadnie decyzja, gdy ksiądz zrzuci sutannę, pozostali kapłani nie mogą milczeć - co do tego zgadzają się właściwie wszyscy. A zarazem nikt nie wie, jak, a przede wszystkim komu należy mówić.

Na pewno trzeba porozmawiać z tymi, których z eks-księdzem łączyła osobista więź. Z należącymi do grup duszpasterskich, które prowadził, z tymi, którzy się u niego spowiadali. Nie wystarczy informacja - trzeba porozmawiać, wyjaśnić wątpliwości, wysłuchać.

- Mówić trzeba tym, których to rzeczywiście interesuje - twierdzi Mikołaj. I, mimo swego przywiązania do otwartego mówienia o sprawie, wątpi, aby do tej grupy należeli ci, których jedynym związkiem z kapłanem było uczęszczanie na Mszę, którą odprawiał.

A może jednak publicznie? Ogłosić na Mszy? - Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś zrobił coś takiego - mówi ks. Luter i dodaje: - Tak naprawdę wszystko zależy od wyczucia księdza, który odpowiada za daną wspólnotę. Generalnie myślę, że najlepiej byłoby to ogłosić, ale wyobrażam sobie sytuację, w której ksiądz z jakichś przyczyn nie chce tego mówić publicznie. Wielu ma poczucie, że to by było niepotrzebne rozdrapywanie ran, wracanie do i tak trudnej sprawy. Ale kapłan powinien zdobyć się na odwagę, jeśli uzna, że powiedzenie o sprawie z ambony przyniesie więcej pożytku duszpasterskiego niż szkód.

- Czy powiedzieć z ambony? A co to by miało znaczyć? - zastanawia się o. Pilśniak. - Pewnie w małej, wiejskiej parafii lepiej powiedzieć, zwłaszcza że i tak wszyscy się dowiedzą. Ale w mieście? Niektórzy w ogóle mogą nie wiedzieć, o kogo chodzi.

Wielu księży chowa głowy w piasek, choć przecież nie pomaga to uporać się z problemem. Trudno się im dziwić - wobec odejścia księdza i świeccy, i bracia w kapłaństwie często pozostają tak samo bezradni. Może warto, aby zechcieli być w tej bezradności razem, a nie osobno.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2007