Półprzedmiot i półśrodki

Podstawowym problemem religii w szkole jest jej niejasny status. Nikt właściwie nie wie, czym ma być: ewangelizacją czy edukacją. W efekcie nie jest ani jednym, ani drugim. Jeśli nie upodobni się do innych lekcji, zawsze będzie już dziwnym "półprzedmiotem.

10.10.2006

Czyta się kilka minut

rys. M. Owczarek /
rys. M. Owczarek /

Należę do pokolenia, które nie doświadczyło katechezy parafialnej. Ale gdy porównuję doświadczenia własne z doświadczeniami rówieśników, okazuje się, że choć religia weszła w system edukacji szkolnej, pozostała przedmiotem nauczanym na nieskończenie wiele sposobów. Podczas gdy wszyscy musieliśmy przeczytać "Lalkę" czy brnąć przez zawiłości trygonometrii, nasze doświadczenia z religii są różne. Jedni wspominają regularny wykład teologiczny, inni siostrę z gitarą, dla wielu katecheza to zażarte debaty o aborcji, dla niektórych "grupki dzielenia", w których mieli rozmawiać o swoim doświadczeniu wiary. Nie znaczy to, rzecz jasna, że nie ma żadnego obowiązującego programu nauczania. Oznacza to tylko, że jego stosowanie to w praktyce kwestia otwarta.

Pelagianie i katolicy

To, że pod nazwą jednego przedmiotu kryją się różne treści, jest wynikiem nierozstrzygniętego pytania o to, czym religia ma właściwie być. Z jednej strony mówi się o możliwości zdawania matury z religii czy o ocenie wliczanej do średniej, z drugiej przywołuje się jako zły omen słowa ks. Blachnickiego, że katecheza w szkole straci swą rolę w procesie inicjacji młodego chrześcijanina, a skupi się wyłącznie na przekazywaniu wiedzy.

Nie ukrywam, że najbliższa jest mi postawa bp. Kazimierza Nycza, który mówił w "TP": "Jeśli ktoś ma obawę, że religia w szkole może dać co najwyżej wiedzę i niewiele więcej, to mówię przekornie: Bogu dzięki, jeśli katecheza w szkole daje dużo wiedzy. Resztę powinna dawać katecheza w parafii, w grupach, w rodzinie". W istocie: czy szkoła może w ogóle być miejscem przekazywania wiary? Może właściwsza jest po temu niedzielna liturgia z homilią?

Tylko czy przekaz wiedzy to nie za mało? "Co najwyżej wiedzę", mówi przewodniczący Komisji Wychowania Katolickiego, oddając - jak się wydaje - lęki i obawy samych katechetów. Można ich zrozumieć: chcą nawracać, ewangelizować, a nie dywagować o subtelnościach katolickiej nauki o transsubstancjacji. Tyle tylko że trudno budować dojrzałą wiarę bez porcji wiedzy. Pewien jej zasób jest niezbędny nie tylko po to, by funkcjonować w wyrosłej na gruncie chrześcijańskim kulturze, ale też by budować swą relację z Bogiem i Kościołem.

Tymczasem mamy do czynienia z sytuacją, kiedy po kilkunastu latach nauki uczniowie opuszczają szkolne mury jako religijni analfabeci. Pewien warszawski katecheta ma zwyczaj przeprowadzać na pierwszej lekcji w liceum (a więc po 9 latach katechezy) anonimowy test z pytaniami w rodzaju: Jezus jest a) Bogiem, b) człowiekiem, c) Bogiem i człowiekiem itp. Na następne zajęcia przychodzi uśmiechnięty i ogłasza, że w klasie jest wprawdzie kilku nestorian, sporo monofizytów, są pelagianie, nie ma, niestety, ani jednego katolika.

Wszystko to skłania do konstatacji, że uczniowie mogą z religii wynieść "aż wiedzę". Zwłaszcza że nigdzie indziej jej nie otrzymają - propozycji formacyjnych mamy w polskim Kościele niemało, miejsc pogłębiania wiedzy religijnej - jak na lekarstwo. Jeśli szkolna katecheza postawi sobie za cel zapełnianie tej luki, będzie to zadanie aż nadto ambitne.

Religioznawstwo?

Zwolennicy rozwiązań zrównujących religię z innymi przedmiotami przywołują przykłady państw UE. Faktycznie, w większości z nich religia jest obecna w systemie edukacyjnym, więcej: zwykle jest przedmiotem obowiązkowym zamiennie z etyką. Stosujący to porównanie nie mówią jednak, iż tam religia w szkołach jest w rzeczywistości religioznawstwem.

Katecheza nie jest obecnie ani przedmiotem obowiązkowym, ani kółkiem zainteresowań - to "półprzedmiot". Postawienie nacisku na przekazywanie wiadomości i umiejętności pozwoliłoby zaproponować spójny program i stworzyć jasne zasady oceniania, obecnie bowiem panuje zwyczaj, wynikający chyba ze strachu katechetów przed obniżeniem frekwencji, że z religii stawia się tylko dobre stopnie (co samo w sobie podważa ideę stopni jako formy oceny postępów ucznia).

Także postulat, aby religię uczynić przedmiotem maturalnym, wydaje się z tego punktu widzenia tyleż słuszny, co oczywisty (zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że w ramach nowej matury można zdawać np. historię tańca). Ale raz jeszcze: dopóki religia nie określi się jako przedmiot kładący nacisk na przekaz wiedzy, dopóty o maturze nie może być mowy. Egzamin dojrzałości winien być bowiem dla każdego tak samo dostępny. Tymczasem gdy szkolna religia jest po części wychowaniem religijnym, matura byłaby sprawdzianem z wyników nauczania przedmiotu, którego znaczną część stanowią kwestie nieweryfikowalne. Gdyby religię zamienić w religioznawstwo, matura z religii (podobnie jak same lekcje) mogłaby być dostępna także dla niewierzących czy wyznawców innych wyznań, o ile zechcieliby dowiedzieć się czegoś o katolicyzmie.

Skąd się biorą katechetki

Jestem przekonany, że właśnie status "półprzedmiotu" stanowi przyczynę problemów z utrzymaniem porządku i dyscypliny na lekcjach. Nie chce mi się wierzyć, żeby kłopoty, które w swych tekstach sygnalizują katecheci, w równym stopniu trawiły nauczycieli przedmiotów obowiązkowych. Mają oni bowiem znacznie szerszą gamę środków "represyjnych", nie mówiąc już o tym, że nieuważanie na lekcji może się skończyć zawaleniem najbliższej klasówki.

Umiejętność utrzymania dyscypliny to podstawowy sprawdzian kompetencji nauczycielskich. Jasne jest, że obecnie to zadanie niekiedy bardzo trudne, niemniej ten, kto sobie z tym nie radzi, zwyczajnie nie jest dobrym pedagogiem. Problem w tym, że wielu katechetów to według powszechnej opinii nauczyciele bardzo słabi, wyabstrahowani z rzeczywistości, przerażeni swoją rolą, a na dodatek niespecjalnie lotni, którzy na pytanie o prezerwatywę zaczynają się plątać między "cywilizacją miłości" a "otwarciem na dar życia". Szymon Hołownia w książce "Kościół dla średniozaawansowanych" pod hasłem "Katechetka" pisze: "Dla wielu, zwłaszcza młodych, katolików pytanie: »Skąd się biorą katechetki?«, jest jeszcze bardziej frapujące niż odwieczna wątpliwość, skąd się biorą księża".

Obowiązujące porozumienie między Episkopatem Polski a Ministrem Edukacji Narodowej z września 2000 roku określa wymagania wobec osób świeckich i zakonnych, które chcą prowadzić katechezę. Mówi się tam o "przygotowaniu katechetyczno-pedagogicznym", którego zakres zarówno jeśli chodzi o przedmioty takie jak psychologia pedagogika czy dydaktyka, jak i o liczbę godzin praktyk podobny jest do wymagań wobec nauczycieli innych przedmiotów. Rzecz nie dotyczy jednak księży, którym wystarczy ukończenie seminarium (religii mogą uczyć też alumni po ukończeniu 5 roku). Kształcenia seminaryjne - można często usłyszeć - obejmuje również przygotowanie pedagogiczne. W praktyce jednak często jego wymiar w wypadku przyszłych księży odbiega znacznie od tego, który obowiązuje przyszłych nauczycieli . Stawiając księżom uczącym religii wymagania inne niż pozostałym nauczycielom umacnia się pozycję religii jako "półprzedmiotu".

Dowód bezradności

Ostatecznym zaś dowodem bezradności niektórych katechetów są właśnie propozycje "ekskomuniki katechetycznej". Skoro w statucie większości szkół istnieje możliwość czasowego zawieszenia ucznia w jego prawach, co wiąże się z zakazem uczęszczania na lekcje, to katecheci proponując analogiczny środek zaradczy, ale w odniesieniu tylko do swojego przedmiotu, pokazują, że tylko oni nie dają sobie rady.

Szczególnie bałamutne wydaje mi się tu odwoływanie się do tradycji Kościoła, która pozwala odmówić - jak pisze Zbigniew Barciński, przytaczając słowa Hipolita Rzymskiego - uczestnictwa w katechezie osobom zachowującym się niegodnie. Tyle tylko że w czasach Hipolita katechizowało się i chrzciło osoby dorosłe, tymczasem my mówimy o osobach młodych, często w wieku, w którym chodzenie do szkoły jest po prostu obowiązkiem. Są to zarazem ludzie ochrzczeni, a więc tacy, za których katolickie wychowanie jako wspólnota Kościoła przyjęliśmy odpowiedzialność. Odmówić można im ewentualnie sakramentu bierzmowania, ale nie katechezy.

Pomysł "ekskomuniki katechetycznej" to próba zrzucenia na uczniów winy za własną bezradność. Można oczywiście przy okazji tłumaczyć, że możliwość uczestnictwa w katechezie to dla uczniów zaszczyt i przywilej (ks. Zbigniew Paweł Maciejewski w tekście Dariusza Kwietnia), który można odebrać. Ale gdyby tę logikę przyjęli nauczyciele innych przedmiotów, kraj zaroiłby się od nieuków.

Jak długo religia jest "półprzedmiotem", katecheci mają szczególnie trudne i niewdzięczne zadanie. Jedynym rozwiązaniem pozostaje uczynić z niej przedmiot szkolny podobny do innych. Albo odgruzować zapomniane salki katechetyczne i wrócić do lekcji przykościelnych, dla chętnych. Ale to już temat do zupełnie innych rozważań.

---ramka 454354|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2006