Konstytucje w lombardzie

Lombard jest miejscem przykrym o tyle, o ile patrząc na towary tam wystawione, myślimy nie o kupowaniu, a o doli człowieczej.

02.05.2011

Czyta się kilka minut

Nie chadzam do lombardów. Gdybym miał wybór: pójść do lombardu albo przepłacić, wolę przepłacić. Mechanizm owej niechęci i zachowań nierynkowych jest nader poczciwy. W lombardzie leżą przecież przedmioty z biedy tam przyniesione i zastawione.

W witrynach mijanych lombardów widuję głównie telewizory. Stary plastik i matowe szkło, ustawione w piramidy. Nawiasem mówiąc, nie słyszałem, by w lombardzie leżał przedmiot, który chciałbym mieć. Na pewno bardzo nie chciałbym siedzieć przed telewizorem, którego ktoś się pozbył z powodu elementarnego braku - nawet jeżeli ten brak oznaczał półlitrówkę podejrzanie różowej nalewki. Piramida telewizorów jako znak wyniesienia najcenniejszego przedmiotu ma swoją, wcale nie małą dramaturgię. Wyszarpnięcie telewizora z domu, jako akt ostatecznej desperacji mnie przekonuje, ta ostateczna bieda, bez serialu, meczu, wielkiego ślubu i beatyfikacji, musi być przekroczeniem granic i przekroczeniem minimum potrzebnego do egzystencji. Nie chcę na to patrzeć.

Znalazłem się jednak w lombardzie z powodu - każdy to przyzna - nieoczekiwanego. Nie z chytrości i nie z ciekawości, a z okazji święta państwowego - stąd ten wywód. Lombard ów leży na przedmiejskiej ulicy, w dzielnicy ongiś przemysłowej. Stos telewizorów, obok podobny stos pralek, urządzeń elektronicznych odtwarzających i nagrywających, pożółkłe i zsiniałe lodówki oraz meble na trzech nogach. Rowery. Ściany tej niemiłej instytucji pokryto ogromną kolekcją reprodukcji "Słoneczników" van Gogha, dzieła nieskończenie w Polsce skończonego, i złoto oprawionymi portretami papieży od Pawła VI po Benedykta XVI, w dużym wyborze formatów i osadzenia w pejzażach. Papiestwo ma w lombardach polskich swoje trudne, wręcz krępujące miejsce.

W tej scenografii ustawionej przez diabelskie okoliczności przywitano mnie ciepło. Byłem bowiem gościem zapowiedzianym elektronicznie. Poprzez aukcję internetową kupiłem w tym lombardzie książkę. Książkę nie kucharską, nie powieść, nawet nie trylogię ani nie słownik, nie podręcznik i nie poradnik. "Hit!" - jak ktoś, chcąc zachęcić mnie do kupna, o niej napisał. Książkę, prócz słowa "hit", zareklamowano jako używaną, choć w stanie dobrym, napisaną w języku polskim, w oprawie miękkiej, liczącą stron 383 i kosztującą niewiele, bo 10 złotych. Propozycję ekonomicznie dobrą: "odbiór osobisty 0 złotych, po wcześniejszym uzgodnieniu" - uznałem za decydującą. W labiryncie piramid zbudowanych z telewizorów, pomiędzy które się wsunąłem, spotkałem pracownika lombardu. Długośmy z mym cicerone chodzili po lombardzie, nim spotkaliśmy jego towarzysza. Był schowany za lodówką. Człowiek ten przejął mnie niczym łącznik i dalej, krążąc zawzięcie, wąskimi dolinami pośród alpejskich łańcuchów mikrofalówek, doprowadził do hali dalece większej. Tam, wydaje mi się, pokonaliśmy trzy przełęcze, a na każdej z nich siedział góral w szałasie z lodówek, pośród stad rowerków dziecinnych i gór pudeł z tosterami. Tak idąc, mój przewodnik mówił napotkanym towarzyszom, że idziemy po książkę, i takeśmy doszli do biurka: do jakby siedziby dyrekcji tego parku narodowego.

Wśród stosu faktur siedziała kobieta piękna, w tym, co nazwiemy tu ogarnięciem chaosu. Jej pracownicy stanęli wokół, a ona odczytała z kartki charakterystykę przedmiotu, który z tak dala przybywszy chciałem odebrać: "Autor: Ajnenkiel Andrzej, tytuł: Polskie konstytucje, stron: 383. język: polski, rok wydania 1983". Wstała, zniknęła pomiędzy opłotkami ekspresów ciśnieniowych, ale zaraz wróciła. Z książką Ajnenkiela Andrzeja w ręku. "To jedyna książka, jaką tu mamy" - powiedziała. "Jedyna, jaką mieliśmy". 10 złotych, które jej wręczyłem, oglądnęła z uwagą.

Droga powrotna ku wyjściu upłynęła mi na wesołej pogawędce z obsługą. O książkach i ich znaczeniu w handlu przedmiotami zastawionymi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Felietonista „Tygodnika Powszechnego”, pracuje w Instytucie Literackim w Paryżu.

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2011