Kosz-Agacz. Popielec

Wyobrażaliśmy sobie staroświecką rewolucję, w której jedni zabiorą drugim, zlikwidują własność oraz zbędną część społeczeństwa. Ci, którzy znali prawdziwy sens, wiedzieli, że szło o unieważnienie materii...

26.04.2011

Czyta się kilka minut

Hotel Tranzit, Kosz-Agacz, Ałtaj / fot. Andrzej Stasiuk /
Hotel Tranzit, Kosz-Agacz, Ałtaj / fot. Andrzej Stasiuk /

Gdy z Mongolii wjechaliśmy do Rosji, zrobił się od razu asfalt. Zresztą ta granica dość dziwna była. Staliśmy cztery godziny pod żelazną bramą. Brama oddzielała posterunek od pustkowia. Od niczego. Od nagich kamienistych wzgórz bez końca. Czasami podchodził żołnierz, otwierał i wpuszczał. Jakaś taka warownia. Ale to pewnie tak miało być, że się panuje nad tą nicością.

Czysta idea zrobiona za pomocą drutów, żelaznych rurek, siatki, i ten młody żołnierz czasami podchodził, otwierał i wpuszczał samochód albo dwa. Pięć aut przez cztery godziny. Jakaś terenówka z bezczelnym Mongołem z Ułan Bator, który się wepchnął na początek. Zajeżdżone na amen koreańskie furgonetki Santana pełne Kazachów i dywanów. Drewniany sraczyk. Kobiety w długich sukniach kucały obok. Wiało lodowato. Wsiadałem i wysiadałem. Pierwszy raz od lat zachciało mi się palić. Zazdrościłem kierowcy tego zaciągania się na zimnym wietrze, w tej nadmiernej przestrzeni z horrendum płotów i bram.

Tam w głębi coś niby się działo, jakieś wyładunki, kipisz, ściąganie z dachów pak, tych zrolowanych dywanów i noszenie tego przez szklane drzwi do środka. Dzieciarnia też nosiła, brzdące pięcioletnie i strasznie zadowolone z tego targania. Ale to wszystko było neurotyczne i urywane. Zaczynało się i zamierało. I w tym majestacie, w tej nieruchomości pejzażu wyglądało dziwnie.

W końcu wjechaliśmy i my i od razu zrobiło się nerwowo. Trzeba było chwytać bagaże i się tłoczyć. Za nami już nikogo, ale jakiś przymus, żeby się poddać presji. To "skarie" wisiało w powietrzu. Nasz kierowca, maleńki Kazach, który ledwo sięgał do pedałów, musiał mieć jakiś układ z mundurowymi, bo przepychał swoich pasażerów przez rozpirzony towar innych furgonetek, przez pobojowisko czemodanów i tobołów.

Dzieciarnia fikała wśród środkowoazjatyckich larów i penatów radosne koziołki. Zapędzili nas w ciasny korytarz z prześwietlaczem, takim jak na lotnisku, i kazali przepuścić bagaże. Było tak ciasno, że nie dało się obrócić. Na zewnątrz miliony pustych hektarów, a tutaj jak w łodzi podwodnej. Pomyślałem idiotycznie, że zaraz skonfiskują mi nóż, który miałem w plecaku, że cały kraj po tamtej stronie jest jak wielki samolot albo okręt i że boją się obcych, więc odbierają noże, zapalniczki, aparaty fotograficzne, książki wydrukowane łacinką, notesy, wszystko.

A potem przyszło mi do głowy, gdy już było po tej rozpaczliwej kontroli i wychodziliśmy z powrotem w chłód, że w takim wielkim kraju to jednak wszyscy jakoś są obcy. Bo przecież nie da się tego zamieszkać po ludzku, oswoić, być stamtąd. Albo musieli mieć na to jakiś sposób nieznany innym ludziom.

Poszliśmy w stronę budek, gdzie siedzieli ci od paszportów. Wsunąłem dłoń przez uchylone okienko. W środku było gorąco.

No i zaczął się prawdziwy asfalt z białą przerywaną linią pośrodku. To był Czujskij Trakt. Jechaliśmy do Kosz-Agacza, ponieważ spodobała nam się nazwa. Jechały z nami Ałtajki. Były handlarkami. Bały się, że Mongołowie wybudują asfaltowe drogi przez swój kraj, że nadciągną Chińczycy i wszystko się skończy. Ale na razie szosa była pusta. Trochę jakiegoś żelastwa leżało tu i ówdzie na poboczu. Zniknęły zwierzęta.

Nazwa "Kosz-Agacz" była piękna, ale poza tym chciałem spędzić parę dni przy granicy. Chciałem zobaczyć, jak kończy się ten kraj, który znałem od dzieciństwa. Żyłem w jego cieniu. Wznosił się na horyzoncie jak postawiony na sztorc kawał lądu, jak kawałek kontynentu zatknięty niczym nagrobek. Szary, zimny i odległy. Znałem go od dzieciństwa, lecz nigdy nie przeszło mi przez myśl, by się tam wybrać, by zrobić chociaż krok w jego stronę. Tak bardzo był obecny. Jego niewidzialne istnienie przesycało powietrze. Teraz to pamiętam. Nie było ucieczki. O czymkolwiek by się pomyślało, tamto i tak było większe.

Można sobie było rozmyślać o Francji, Europie, Ameryce, ale ucieczka od przeznaczenia wydawała się niemożliwa, bo przecież nie dało się wydobyć z uścisku geografii, nie dało się zmienić miejsca narodzin. Tym bardziej że i Francja, i Europa miały ten geograficzny potrzask w dupie. To był dla nich Wschód, a Wschód po prostu zasługiwał na to, co dostawał.

Chciałem zostać parę dni w Kosz-Agaczu, ponieważ interesowało mnie własne dzieciństwo. Dopiero teraz mogłem sobie wszystko obejrzeć dokładnie. Drugi koniec mapy czterdzieści lat później. Mały kierowca wysadził nas w środku osady pod zrujnowanym budynkiem. "Eto gostinica", powiedział i odjechał. Wyszedł Siergiej i powiedział, że bierze trzysta rubli za noc. Był szczupły, niewysoki, ciemnowłosy. Uśmiechał się nieśmiało. Zaraz potem okazało się, że to nie ruina tylko rozbudowa. Wyryty był rów pod fundament, zwieziony żwir i stała betoniarka na korbę.

Co przypominał ten budynek? Stary statek na lądzie, gdy po horyzont nie widać żadnych wód. Przez szerokość piętra ciągnęła się oszklona weranda. Weszliśmy po zewnętrznych żelaznych schodach. W środku panowały schludność i ubóstwo. Rzeczy i sprzęty bez wyrazu stały i leżały na swoich miejscach. Gazowa kuchenka, zlew, cerata, coś tam obtłuczone, wyszczerbione, ale wciąż cicho i heroicznie użyteczne. Łazienka z przyżółconym brodzikiem i różową muszlą przykrytą niebieską deską z cienkiego plastiku. Po to tu dojechałem, na skraj mapy, żeby patrzeć na te rzeczy. Żeby odnaleźć szczegóły, detale tego niezmierzonego cielska zaległego między oceanami.

Okno pokoju wychodziło na podwórka. Domy były parterowe, więc widok rozciągał się aż po białe góry na horyzoncie. Paręnaście obejść dalej stał meczet z pomalowanych na zielono desek. Jego minaret ledwo wystawał ponad dachy chałup. Obity srebrną blachą przypominał cerkiewną kopułę. Wieś niemal cała była z drewna. Hotel nazywał się "Tranzit".

Siergiej pokazał nam knajpę. Też należała do niego i nazywała się tak samo jak hotel. Baraczek otynkowany gliną stał na skrzyżowaniu dróg. Rano i w południe jadłem gryczaną z gulaszem. W środku było jak w hotelu u nas: ascetycznie, staro i czysto. Tak, to przypominało dzieciństwo, ponieważ ubóstwo uruchamiało wyobraźnię. Drewno, cerata, biały fajans, porowate aluminium. Wszystkiego było mało, dlatego tak łatwo uciekało się w marzenia. Materia nie stawiała oporu umysłowi i można było zrobić tę rewolucję. Po prostu nic do stracenia. Jadłem wołowy gulasz z kaszą gryczaną aluminiową łyżką i potem wychodziłem na zewnątrz, żeby popatrzeć, jak z głębi państwa nadjeżdżają samochody. UAZ-y i koreańskie santany. Czasami autobus z wystającym jak u ciężarówki nosem. Czasem japończyk z kierownicą odwrotnie. Nie było tego wiele. Zaraz znikały bez śladu we wnętrzu kraju.

Do Nowosybirska było osiemset osiemdziesiąt siedem kilometrów. Siedziałem i wyobrażałem sobie tę odległość. Kilometr po kilometrze, zakręt po zakręcie, jeden Kosz-Agacz po drugim. Jak w jakimś różańcu, jak w medytacji, od której pejzaż się rozkrusza, tleje przestrzeń i coś się ma wreszcie odsłonić. Jak w dzieciństwie, gdy z umysłu znikały wszystkie myśli i zostawało czyste, nagie zapatrzenie w głąb letniego dnia. No więc to nie była żadna materialistyczna rewolucja. Ona była antymaterialistyczna, to był zamach na widzialne oraz dotykalne. To miało zniknąć i już nigdy nie przeszkadzać, nie oddzielać od nicości. Od próżni, w której wyobraźnia może nieskończenie pęcznieć.

Podszedł udręczony mieszkaniec. Nie musiał nic mówić. Dałem mu szaroburą dziesięciorublówkę. "Tu Czyklin wyszedł na wysoki ganek i zgasił lampę aktywisty; świeży śnieg rozjaśniał noc i bez nafty. - Dobrze wam teraz, towarzysze? - spytał Czyklin. - Dobrze - odpowiedziano z całego Orgobu. - Już niczego nie czujemy. Tylko proch w nas został. - Woszczew leżał z boku i nijak nie mógł usnąć bez spokoju prawdy wewnątrz swojego życia. W końcu wstał ze śniegu i wszedł pomiędzy ludzi. - Witajcie! - powiedział uradowany do kołchoźników. - Jesteście teraz tacy jak ja. Bo ja też jestem niczym. - Witaj! - powiedział kołchoz, ciesząc się z jednego jeszcze człowieka".

Siedziałem przy Sowietskiej 78 i patrzyłem na niebieskie santany z wielkimi pasiastymi worami na dachach. Zatrzymywały się w środku osady i ludzie wychodzili zapalić, rozprostować kości. Potem odjeżdżali. Powietrze Ałtaju zamykało się za nimi, jakby ich nigdy nie było. Obżarty kaszą gryczaną oddawałem się medytacji.

Tej wiosny spędziłem dwa tygodnie w Ameryce. Między Nowym Jorkiem a Chicago obiecywałem sobie, że to dopiero początek i że na pewno tu wrócę, by przejechać wzdłuż i wszerz ten szalony kraj, który zniewala i wabi wszystkie plemiona świata. Wystarczy przejechać się czwartą, piątą albo szóstą linią w czeluściach Manhattanu, by się o tym przekonać. A teraz siedziałem przy Sowietskiej 78 i patrzyłem, jak unosi się kurz. Manhattan oddalił się i powrócił na swoje miejsce.

Siedziałem na skraju Trzeciego Rzymu i patrzyłem na chude bydło powracające z pastwisk. Powietrze pachniało suchym nawozem i niskooktanową benzyną. Wiedziałem, że nie wrócę na Manhattan. Nie wydam grosza ani nie poświęcę dnia, by się tam znaleźć. Byłem luzerem i kochałem schyłek. Podobała mi się klęska na kosmiczną skalę. Siedziałem pod knajpą "Tranzit" i patrzyłem, jak Trzeci Rzym przykłada ucho do stepu, nasłuchując Chin. Mrówczego, skrzętnego chrzęstu. Przed trzema laty w Czycie na dworcu widziałem poczekalnię dla Chińczyków. Siedzieli potulni wśród kraciastych tobołów. Pilnowała ich milicja. Wyjść mogli tylko do pociągu. Jedli swoje zupki, pili swoją herbatę. Ale ilu handlarzy może upilnować milicja? Miliona? Dwóch milionów? Przecież nie miliarda. Mieli nadejść i wypełnić tę przestrzeń, wydawałoby się niewypełnialną. Nasycić ją ludzkim mięsem, żeby przestała przypominać kosmos albo wieczność. Mieli to zaludnić i zmienić w rojowisko wymiany i zysku.

Podjechał czterdziestoletni Czeczen starym mercedesem. W aucie siedziały dwie kobiety. Wdał się w rozmowę z Siergiejem. Po pięciu minutach mówili już tylko o tym, że kiedyś było lepiej. Po piętnastu, gdy kobiety nie wysiadając z auta, wypiły herbatę, ruszyli na południe w stronę mongolskiej granicy.

Tak, kiedyś było lepiej i już nigdy tak nie będzie. Najpierw, gdy szli na wschód, a ziemia wydawała się bezkresna i niemal bezludna. Kozak Jermak mógł się czuć jak praojciec nadający imiona napotkanym miejscom. Stroganowowie dostali od Iwana Groźnego terytoria wielkości półtora Beneluksu i praktycznie bezludne. Tygodniami, przez tysiące kilometrów można było wędrować, spływać rzekami, nie spotykając nikogo. Czterysta lat po Jermaku i Stroganowach rozkładam mapy północnego wschodu i jest na nich w zasadzie tylko zieleń poprzecinana żyłkami błękitu.

Atlas samochodowy, który sobie przywiozłem, nie obejmuje jednej czwartej kraju, ponieważ nie ma tam ani samochodów, ani dróg. Jednak już nigdy nie będzie tak jak kiedyś. Ponieważ gdy skończyli z przestrzenią, gdy już zamknęli kontur nieskończonych ziem, zaczęli majstrować z czasem. "Zdjąwszy z siebie pikowany waciak, Czyklin rozzuł jeszcze buty i chodził po podłodze w skarpetkach, uspokojony i zadowolony z tego, że nikt nie odbierze teraz Nastii jej udziału w światowym życiu; że bieg rzek uchodzi w morskie odmęty i ci, którzy odpłynęli na tratwie, nie powrócą nigdy, aby męczyć młociarza Miszę; i że owi bezimienni ludzie, po których pozostały tylko łapcie i ołowiane kolczyki, nie będą musieli wiecznie smęcić się w ziemi, choć co prawda nie mogą z niej wstać. - Pruszewski - powiedział Czyklin. - Jestem - odrzekł inżynier; siedział w kącie, oparty tam plecami i obojętnie drzemał. - Pruszewski, powiedz, czy osiągnięcia wysokiej nauki będą w stanie wskrzesić z powrotem zmarłych? - Nie - powiedział Pruszewski. - Kłamiesz - powiedział z wyrzutem Żaczew, nie otwierając oczu. - Marksizm wszystko potrafi. Jakże w takim razie Lenin leży w Moskwie w całości? Czeka na naukę, bo chce zmartwychwstać".

Poszliśmy główną szosą, by zaraz za mostem porzucić ją i wejść między opłotki. Wszystko było z szarego drewna. Z desek wytrawionych pogodą. Znękane i wystawione na wiatry znad Ałtaju, Gobi, Takla Makanu, z wnętrza suchych ziem. Jakby patyki powtykać naprzeciw kosmosowi. Ale trwało i psy wypełzały spod furtek, by nas obszczekać. W zielonych bajorach leżał szary plastik. Droga wiła się pomiędzy ostatnimi domostwami. Czuć było żywicą. Świeżo przetarte deski leżały na stosie i czekały na swoją kolej. Czekały, aż ta nieskończoność powoli zacznie je unicestwiać, gdy tylko uformują się w płot albo dom.

W oddali za ostatnimi chałupami stała samotna jurta. To był jedyny sposób, żeby dać sobie radę z tą przestrzenią: przenosić się, poddawać, spływać z nią w otchłań, przelewać się przez groble równoleżników i południków. Te domy były tragiczne. Jakby sama natura je tu cisnęła, zaryła w ziemię, by potem wolno, nieubłaganie zetrzeć na szary pył. Nie było żadnej rewolucji, bo zanim się zaczęła, już została skradziona. Z nieba, z kosmosu i z wieczności ściągnięta na ziemię i ciśnięta w pył jak domy w Kosz-Agaczu. Dlatego Kosz-Agacz nie dostąpił zbawienia i tkwi jak tragiczna garść chrustu na przekór otchłaniom.

Mój egzemplarz "Wykopu" Andrieja Płatonowa przebył, lekko licząc, dwadzieścia tysięcy kilometrów. Skromne wydanie z 1990 roku z reprodukcją Hieronima Boscha na okładce. Jak na takie odległości, stepy i pustynie nawet nieźle się trzyma. Musiałem go tylko posklejać szarą, techniczną taśmą, którą można naprawić pęknięte przewody w silniku i rozłażącą się karoserię. Czytałem go w samolotach, w pociągach, na dworcach, przy ognisku. Wyobrażałem sobie, że gdy zabiorę go w te strony, historia nabierze właściwego ciężaru. Stanie się jakimś rodzajem prawdy podobnym do rzeczywistych zdarzeń.

Chciałem mieć Płatonowa przy sobie, gdy będę na to wszystko patrzył. Ponieważ wiedziałem, że jestem zbyt głupi, zbyt przywiązany do własnych i cudzych sądów. Gdyby nie on, nigdy bym się tutaj nie wybrał, ponieważ nie wiedziałem wcześniej, że chodziło o unieważnienie kosmosu. O zbawienie Kosz-Agacza. O zasypanie tej mogiły, którą był świat, ponieważ zmarli mieli powstać aż po najstarsze pokolenia, do Ewy i Adama, a żywi już nie umierać. Tak miało być. W to wierzył ślusarski syn spod Woroneża i potem oglądał klęskę największego zamierzenia w dziejach. Dlatego w końcu tu przyjechałem. Dlatego teraz, w Środę Popielcową, próbuję to opisać. Ten kataklizm, w którym ludzka energia przez chwilę, a może tylko w płatonowoskiej wyobraźni, osiągnęła moc żywiołu z początków stworzenia i wszystko, łącznie z odwróceniem praw kosmosu i wskrzeszeniem, stało się możliwe.

Gdy wyszliśmy już dość wysoko, zobaczyliśmy bezmiar i Azji, i Kosz-Agacza, jak garść strużyn rozsypanych pod obojętnym, pięknym niebem. Był bez szans. Tak jak wszyscy. Popielec. Mój Boże, ta smętna, duchowa nędza kałmuckich i osetyjskich nieudaczników i oprychów. Ich pomysły dla świata, żeby go zelektryfikować i potem przy żarówkach szczuć biednych na bogatych, głupich na mądrych, brzydkich na ładnych, młodych na starych.

Elektryczność i nienawiść. Co to miało wspólnego z rewolucją? Nic. To był tylko szaber na globalną skalę, z którego Kosz-Agacz dostał ochłap, strzęp zamiast nieśmiertelności. Zamiast wyzwolenia z kołowrotu narodzin i śmierci zakurzone skrzyżowanie dróg wiodących ku granicom, których pilnuje strach i rekruci w rozdeptanych butach. No więc gdyby nie "Wykop", nigdy bym tu nie przyjechał i nie wspinał na stoki Kurajskiego chriebietu, by popatrzeć z góry na człowiecze siedziby. Sto sześćdziesiąt stron opowieści o upadku przywodzącym na myśl jakieś drugie, rozpaczliwe Genesis.

Gdy półtora roku temu latem wylądowałem w Bracku, zobaczyłem, jak szary deszcz pada na stary beton, na rdzę, na spękane szkło. W jednej chwili, w przedziwnym, jasnym błysku pojąłem, że widzę ślady klęski. Lecz wcale nie tej, o której przywykliśmy rozprawiać z wyższością i satysfakcją, i wzgardą, że oto ruski komunizm upadł, ten wynalazek dzikich i niedomytych rozpadł się w proch, i to dzięki nam, dzięki naszemu odwiecznemu pragnieniu wolności. Ale to były tylko resztki, na które się załapaliśmy.

Kiedy w Bracku deszcz padał na pokruszony beton, na zardzewiały metal i na poszarzałe szkło, pojąłem, że tutaj, w tym kraju, wszystko jest przesiąknięte klęską na skalę, o której nie mamy pojęcia, ponieważ nie wiedzieliśmy, co się miało tu wydarzyć. Wyobrażaliśmy sobie jakąś zabytkową, staroświecką rewolucję, w której jedni zabiorą drugim, zlikwidują własność oraz zbędną część społeczeństwa. Oglądaliśmy upadek, biorąc go za zwycięstwo. Tymczasem ci, którzy znali prawdziwy sens, wiedzieli, że szło o unieważnienie materii, o jej przekroczenie.

Materializm był tchórzostwem. Chodziło przecież nie o jakieś dziecinne zniesienie własności, ale o zniesienie jej przedmiotu. Różnicująca, dzieląca ludzi materia miała odejść w przeszłość pomiędzy wszystkie minione zabobony. Nie wiem, dlaczego pojąłem to w Bracku, gdy samolot zatrzymał się na mokrym, spękanym betonie. A raczej zacząłem przeczuwać. Z Płatonowem w bocznej kieszeni spodni. I potem w Kosz-Agaczu, w Krasnokamieńsku, w Zabajkalsku, w Ongudaj, gdzie nie chcieli nas w żadnym hotelu, i w Nowosybirsku, gdzie przez trzy dni padał zimny, czarny deszcz. I teraz, w Popielec, gdy to wszystko piszę.

***

Po południu w drewnianym niskim sklepie dziewczyna zapytała nas o pieniądze. O monety z dalekiego świata. Siedziała przy kasie. Wiotka, blada, cicha. Niby zjawa na tej wietrznej prerii. Zbierała bilon. Metalowe krążki z literami w obcym alfabecie. Poszliśmy do hotelu "Tranzit". O. przyniósł euro, a ja złotówki. Próbowaliśmy tłumaczyć walutowe zawiłości zjednoczonego kontynentu, ale ona obracała monety w palcach, jakby to były okruchy dalekich stron, w których zachowały się obrazy miast, domów, ludzi i zwierząt. O. powiedział, że mieszka w Berlinie. Uśmiechnęła się ni to do nas, ni to do swoich myśli i powiedziała trochę pytająco: "Eto berlińskije diengi...".

Niewykluczone, że widziała Berlin, tak jak w dzieciństwie widywało się dalekie kraje, patrząc na monochromatyczne, niepozorne znaczki pocztowe. Były jak okna otwierające się na bezmiar nieznanego i pięknego. Kupiłem wódkę i wyszliśmy. Na wielkim wygonie wokół pomnika Lenina wiatr gonił kurz i dreptały kozy. Ludzie siedzieli gdzieś pochowani przed tymi podmuchami bezkresu. Tylko my się snuliśmy i kozy za nami. Jeszcze do tego sklepu, do tamtego, żeby sprawdzić realia. Wszystkiego było więcej niż w Mongolii. Pełne półki. Dobrobyt. Plastik, folia, aluminium, kolory. Wszystko cyrylicą i trzeba się było trochę domyślać, więc tajemniczo jak w Sezamie. Pod niskimi sufitami rozsiadłych chałup, pośród tego wytrawionego pogodą drewna, z tym pyłem znad Gobi w powietrzu.

Przyroda, przyroda, trochę desek, belek, domy wynurzające się z tej przyrody dyskretnie i prawie naturalnie i raptem ten rozpirz barw, połysków i mamień. Jakby ktoś zaczerpnął garść i rzucił na pocieszenie. Opakowania. Jakoś tak pornograficznie to wyglądało. Taki bezwstyd wśród harmonijnych stepowych odcieni smużących się po horyzont. I zrazem rozpaczliwie, bo towar od towaru o dziesiątki, o setki kilometrów, a pomiędzy tylko ta pustka, kompletna antytowarowość, nicość nie do wypełnienia cynfolią, pozłotkiem, podażą i dystrybucją

No, ale miałem swoją wódkę i poszedłem ją pić. Smakowała łagodnie i lekko. Jak podszyta czystym powietrzem. Gdzieś z tyłu, za ścianą za Kosz-Agaczem zachodziło słońce. Nad dachami z eternitu w oddali widziałem szczyty Ałtaju. W ostatnim blasku dnia były czarnozłote. W pokoju obok słyszałem męskie głosy. Z korytarza snuł się zapach smażonej ryby.

Piłem wódkę, która smakowała jak zimne powietrze, i przypominała mi się przeszłość. Przypominał mi się nieustanny schyłek, w którym brałem udział. Sześćdziesiąte, siedemdziesiąte lata. Rzeczywistość wyglądała na zużytą, znękaną. Nawet komunizm dostaliśmy nadpsuty. Przysłali go tutaj, gdy już było wiadomo, że nigdy nie zadziała, że jest truchłem, które można jedynie podłączyć do prądu i wprawić w drgawki.

Martwota wisiała w powietrzu. Jak nad jakimś wysypiskiem. Jeszcze nie wywietrzał odór palonych ciał, a już mieliśmy trupa wszechświatowej rewolucji. Ochłap. Tak jakby naszym powołaniem było oglądanie globalnych klęsk. Dlatego byłem w Kosz-Agaczu, w oknie z wieczornym widokiem na Ałtaj, z wódką. Syn swojego kraju.

Cytaty pochodzą z powieści Andrieja Płatonowa "Wykop" (wydawnictwo Alfa 1990) w tłumaczeniu Andrzeja Drawicza.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2011