Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Troszkę tak, jak z książkami – wszyscy Polacy ujawniają, że marzą wręcz, aby pod choinką znaleźć książkę, a nie czytają już prawie nic. Im więcej ciebie, tym mniej – jak śpiewała jedna z zapalonych czytelniczek.
Kiedy miałem kilkanaście lat, wstrząsnęła mną przypadkowo podpatrzona w telewizorze informacja, że gdzieś na pustyni Majowie czy inni Aztekowie zbierają się w oczekiwaniu na bardzo konkretny koniec świata. Bardzo się zasmuciłem i pomyślałem, że świat jest totalnie nie fair w świetle bolesnego faktu, że ja niestety nie mam żadnej pustyni, na którą mógłbym się udać. Dziś, po kilkunastu latach, już wiem, że pustyń ci u mnie pod dostatkiem. Ale wtedy miałem wrażenie, że Chrystus (bo przecież nie żaden Tlaloc) przyjdzie świat uroczyście i masowo zakończyć, a ja nie będę wiedział, który to ten Chrystus. Na dodatek słuchałem wtedy pasjami płyty Rogera „Łzawego” Watersa pt. „Radio K.A.O.S.”, a to nie pomaga. Bardzo mnie bolało przez kilka tygodni spazmów niedorostka, aż w końcu przeszło bokiem. Dziś, po kilkunastu latach, mogę autozdiagnozować złe rozpoznanie sytuacji. Problem nie polega na tym, że ja Jego nie rozpoznam, ale chyba raczej na tym, że nie daję się Jemu rozpoznać. I jeśli mam być szczery – a ja od dzisiaj chcę być szczery – to jest istotny fakt.
Pewne rzeczy warto sprywatyzować, na przykład armagedon. Nawet Roland Emmerich pewnie zmierzy się z nim w skali mikro. Koniec światka oczywiście nastąpi i będzie przeżyciem przepastnie indywidualnym. Czas pokaże, czy równie niebotycznym, co przepastnym. Już za chwileczkę, już za momencik, ladies and gentlemen. Lepiej się przygotować.