Soundtrack do życia

Filip Łobodziński: Muzyki trzeba słuchać, żeby ją usłyszeć. Inaczej ona po prostu jest, a my się z nią mijamy.

17.04.2017

Czyta się kilka minut

 / Fot. Maciej Zienkiewicz dla „TP”
/ Fot. Maciej Zienkiewicz dla „TP”

KAJETAN PROCHYRA: Czy w Polsce słucha się tylko refrenów? Jacek Kaczmarski potrafił porwać tłumy, ale uznanie jego „Murów” za hymn Solidarności jest koronnym dowodem na to, że Polacy tekstu w piosence nie słyszą.

FILIP ŁOBODZIŃSKI: Śmiała teza i brzmi atrakcyjnie. Oczywiście nie można tego powiedzieć o wszystkich. Gdyby jednak wziąć odbiorcę masowego – cokolwiek to znaczy – to rzeczywiście przejawia on dość niski poziom przyswajania treści. Chwytliwość refrenu to dla mnie bardziej forma niż treść. Kaczmarski to też zresztą chyba nie było masowe zjawisko. Po prostu obracaliśmy się w środowisku, które masowo Kaczmarskiego słuchało, ale gdyby ruszyć w lud, to nie wiem, czy byłby on rzeczywiście tak bardzo i dogłębnie znany. A nawet większość tych, którzy Kaczmarskiego słuchali, z „Murów” zapamiętała początek.

Być może Polacy słuchają refrenów i początków piosenek. „On natchniony i młody był...”, „To był maj, pachniała Saska Kępa...”. Zwłaszcza że piosenki lecą w radiu, a potem są urywane, wyciszane. Co się dalej dzieje, jest wielką tajemnicą. A kto dziś pójdzie grzebać gdzieś na płycie, słuchać, czy to się dobrze, czy źle kończy? To dotyczy nie tylko piosenki, ale również filmów czy książek. Nie utrudniamy sobie życia wnikliwością.

Dotyczy to nie tylko odbioru jakiejkolwiek sztuki, ale i życia codziennego. Nie zauważamy tego, co jest ważne: że gdzieś jest łamane prawo, albo że jest coś, co brudzi krajobraz – fizyczny czy duchowy. Po prostu zamykamy oczy i idziemy dalej.

A kiedy zaczął Pan słuchać piosenek od początku do końca?

Już jako dziecko byłem dopuszczany do gramofonu ziphona, produkcji NRD. Muzyka u nas grała non stop. Dorastałem oddychając nią. Rodzice o niej ze mną rozmawiali: „A jak się nazywa ten instrument?”. „Który? Przecież tu jest mnóstwo instrumentów”. „Ten taki, co gra tutaj taką melodyjkę: to jest waltornia”.

Nie byli muzykami. Mama była artystką plastykiem, projektowała ubrania, tata jest inżynierem elektrykiem. Mieli przyjaciół, którzy wyjechali do Stanów i stamtąd przysyłali nam płyty. Były to płyty najróżniejsze: Bach, Mozart, Strawiński, ludowe tańce japońskie, muzyka kameruńska, Burl Ives – facet, który śpiewał kowbojskie piosenki w latach 30. i 40., dość słodkim głosem. Z czasem zaczęły pojawiać się bardziej współczesne historie: Georges Brassens, Simon & Garfunkel. W związku z czym ja w ogóle nie miałem wrażenia, że są jakieś rodzaje muzyki. Mieliśmy na singlu III Koncert brandenburski. Pierwsza część na pierwszej stronie, a ta króciutka druga i trzecia na drugiej. I to był dla mnie przebój domowy. Inni tak grali pewnie „Kolorowe jarmarki” czy „No bo ty się boisz myszy”. Ja słuchałem tego. Wcale nie uważam, żebym był przez to lepszy. Tak się po prostu złożyło. Nie miałem wrażenia, że obcuję z czymś wielkim. To była po prostu fajna melodyjka. Ja się przy tym bawiłem, co zresztą nie jest chyba tak dalekie od tego, jak odbierano muzykę Bacha w czasach, gdy była tworzona. To była przecież muzyka w jakimś sensie rozrywkowa.

Pamięta Pan chwilę, gdy przestała to być dla Pana tylko rozrywka?

Jednym z pierwszych takich mocnych wrażeń była piosenka „Milord” Edith Piaf, przy której jako dziecko płakałem. Gdy tylko ją słyszałem, natychmiast uruchamiał się łzawy worek. Kluczowy był być może dzień, kiedy rodzice zabrali mnie na film „Help!” do kina Moskwa w Warszawie. Pomyśleli, że to mi się spodoba, ale nie przewidzieli, że właściwie załatwią mnie na resztę życia. Wracałem stamtąd jak z zupełnie innego świata. To był rok ’67. Wcześniej słuchałem muzyki, ale teraz zacząłem ją przeżywać. Zapragnąłem być gitarzystą, wokalistą, perkusistą – wszystkim naraz – i takim fajnym facetem, który ma takie fajne przygody jak bohaterowie filmu. Chyba dopiero po latach, już jako dorosły człowiek, kiedy zacząłem się zajmować muzyką bardziej od strony krytycznej, dotarło do mnie, jak to jest nieprawdopodobnie głęboka, szeroka i przepastna kraina dźwięków, które mogą budować coś, czego nie znajdę w świecie materialnym.

Dziś takie wejście w świat muzyki, mimo że niemal cała dostępna jest na wyciągnięcie ręki, jest chyba trudniejsze?

Jest znacznie więcej bodźców dookoła. Muzyka jest dziś soundtrackiem do życia. Czyjaś nowa płyta nie jest już pretekstem do spotkania: „Jolka ma najnowszych Clash. Może płyta będzie jeszcze w celofanie i rozpieczętuje przy nas! Idziemy i słuchamy!”. To była fiesta. Jak kuter z pocztą, który przypływa na wyspę, gdzie żyje zamknięta społeczność, i tylko raz na dwa tygodnie przywozi ziemniaki oraz listy. Te płyty to były listy w butelce z jakiegoś innego, fantastycznego świata. Ale nawet te z naszego podwórka: nowa płyty Grechuty – Boże! Gonienie za nią po mieście, potem wspólne słuchanie „Drogi za widnokres” – jakież to było przeżycie! Jeszcze sobie wtedy nie zdawaliśmy sprawy, jak wybitna to jest płyta, ale czuliśmy, że wydarza się coś nadzwyczajnego. Takich świąt już nie mamy. Muzyka nie pełni już roli przeżycia pokoleniowego, jednoczącego. Może ostatnim takim zjawiskiem był grunge, może hip-hop, który duże masy ludzi jednoczył wokół jakiegoś muzycznego przesłania.

Dzisiaj mało kto ma taki luksus, aby usiąść, nie robić grzanek, nie czytać gazety, nie odkurzać, tylko skupić się na słuchaniu. Może trzeba sobie narzucić rygor: żadnych innych bodźców przez pół godziny, tylko muzyka?

Słuchanie jak codzienna gimnastyka?

Tak! Przysiady: zorientuj się, w jakim rytmie jest wszytko to, czego dziś będziesz słuchał. Czy ten rytm jest stały, czy np. coś jest szybsze. Spróbuj trochę porozbierać muzykę na czynniki pierwsze. Gdyby posłuchać „Ajde Jano” – takiej serbskiej piosenki, wykonywanej m.in. przez zespół Kroke, okazuje się, że nie da się tego zatańczyć. A dlaczego? Bo nie umiemy tańczyć nieparzystych rytmów, a tam jest na siedem. Albo rembetiko – haszyszowe pieśni greckie, tzw. grecki blues – one są w większości na 9/8. To dopiero jest śmieszne, gdy trafia się na ten jeden dodatkowy krok, który chciałoby się schować gdzieś pod pazuchą. A ci Grecy nie! Oni to tańczą! Bałkańska muzyka jest pod tym względem fascynująca. Muzyki trzeba słuchać, żeby ją usłyszeć. Bo tak to ona po prostu jest, a my się z nią mijamy.

Wydał Pan właśnie zbiór przekładów tekstów Boba Dylana „Duszny kraj”. Co sprawiło, że nie minął się Pan z muzyką Boba Dylana?

To było odkrycie. Pierwszy raz usłyszałem go świadomie na początku lat 70. Później kolega z liceum pokazał mi wielką książkę „Writings and Drawings” – zbiór tekstów i rysunków Dylana do roku bodaj 1971. Ja tę książkę całą przepisałem długopisem do zeszyciku. Tych zeszycików było zresztą sporo. Nagle zobaczyłem, że to jest śpiewanie o czymś. Chyba po raz pierwszy od momentu zetknięcia się z Kabaretem Starszych Panów, tyle że tym razem to nie były żarty. U Dylana dział się jakiś niebywały kosmos. Później przyszła świadomość, że to stworzyła jedna osoba, jeden człowiek – taki wielki kosmos. I że zaczął bardzo wcześnie. Gdyby u nas ktoś jako 21-latek pisał takie teksty jak „A Hard Rains Gonna Fall”, w ogóle by go nie zrozumiano, potraktowano jak dziwaka. Tam został zrozumiany, a przynajmniej branża to podchwyciła. Nie bała się tego. Dylan jednoosobowo załatwił, że branża zrozumiała: na piosence z tekstem da się zarobić, można sprzedawać ludziom płyty ze słowami, które coś znaczą, muzyka może nieść istotny przekaz. Kto wie, czy komercyjny fenomen rapu też nie jest do pewnego stopnia jego zasługą.

Dopiero potem, w latach 90., kiedy byłem już mocno zaawansowany w przekładaniu piosenek Dylana, zacząłem serio czytać także o nim. Zobaczyłem, ile w jego słowach jest hiperłączy do różnych zjawisk kulturowych, historycznych. Ileż tam jest Biblii, poezji amerykańskiej, europejskiej, starożytnej – ale i tej anonimowej, z zakurzonego amerykańskiego szlaku. Jego twórczość to właściwie taka Ameryka – trochę dziwna, niedookreślona mieszanina, eintopf, do którego się dużo rzeczy nawrzucało i można sobie wyciągnąć albo śliwkę, albo marchewkę, ale można też jeść pełną łychą.

Słuchanie Dylana to przeżycie samo w sobie – z jego uśmiechem, ironią, no i głosem.

Tym bardziej że u Dylana to nie jest kwestia tego, że on nie umie inaczej. To był jego świadomy wybór. W dzieciństwie, w Hibbing, gdzie chodził do szkoły, zasłuchał się w kazania czarnoskórych kaznodziejów, łaził do różnych kościołów protestanckich. Wydaje się, że to go bardzo natchnęło. Specyficzny sposób frazowania, przeakcentowania, przedłużania sylab. Słuchał też wykonawców folkowych – to jest specyficzny sposób śpiewania. Jakby wziąć po piosence z różnych albumów, co dwa, trzy lata, okaże się, że to są bardzo różne metody śpiewania. Czasami omija melodię, a czasem trzyma się jej w sposób żelazny, czasem ma ochrypły głos, a czasem głęboki. Oczywiście dzisiaj ten głos jest bardzo, jak to się mówi, złamany, ale z Sinatrą na swoich ostatnich płytach absolutnie daje radę. Jest w tym niebywała siła i prawda. On tego nie robi, żeby zatańczyć przed nami, zaszpanować. Zawsze zresztą robił wszystko od siebie – wbrew oczekiwaniom, a nie po to, żeby schlebić czyimś gustom.

Pan postanowił sam wyśpiewać jego słowa.

Kiedy w liceum zacząłem przekładać jego piosenki, od razu zacząłem śpiewać je kolegom. Od niedawna grałem wtedy na gitarze, a Dylan to nie jest trudna rzecz do zagrania. Ponieważ już zacząłem to robić, potem samo poszło. Do dziś, kiedy tłumaczę książkę i trafiam na fragment, który wydaje mi się szczególnie piękny, to go sobie czytam na głos. Swoje przekłady też czytam na głos, żeby sprawdzić, czy dobrze brzmią. Literatura jest formą, którą najlepiej czuje się na głos. Tak myślę. A Dylan jest twórcą, który tę najstarszą, śpiewaną formę literacką wyniósł do rangi sztuki. Na nowo w XX wieku. I dlatego dostał Nobla.

Piosenki zacząłem tłumaczyć dla własnej przyjemności, ale kiedy mi się tych Dylanów nazbierało mnóstwo i gdy zacząłem widzieć, że wychodzi z tego coś interesującego, nabrałem ochoty, by się tym podzielić. Chciałem albo postawić jakąś kamerkę przed sobą i wrzucać na YouTube’a te swoje domowe wykonania, albo łazić po barach i śpiewać za udział w drinkach.

Wyperswadowano mi to i najlepszą metodą okazało się jednak założenie zespołu.

Odważnie.

Ośmieliło mnie to, że nie jestem sam. Podejrzewam, że konto bankowe Dylana jest niebotycznie wprost opasłe od tantiem, które spływają od różnych wykonań jego piosenek na całym świecie. Jest taka strona, prowadzona przez pewnego Holendra: „Nobody Sings Dylan Like Dylan”. To oczywiście prawda – nikt go tak nie śpiewa jak on sam – natomiast strona zbiera informacje o wszelkich coverach jego piosenek. I jest tego mnóstwo. Na przykład zespół z Niemiec, który śpiewa Dylana po fryzyjsku. Albo Katalończycy, którzy nagrywają jego piosenki, i to często ani z pierwszego, ani nawet z czwartego szeregu tych, które przychodzą na myśl.

W Polsce Dylan jednak nigdy nie zyskał prawdziwej popularności. Jesteśmy dyletantami?

Wczoraj graliśmy koncert w Kutnie. Po koncercie było spotkanie i jeden z uczestników zapytał, czy nie myślałem o tym, by w ślad za „Dusznym krajem” wydać kolejną książkę, w której przetłumaczyłbym wszystkie wersje jednej piosenki „Tangled Up in Blue”. Rzeczywiście Dylan wykonywał ją w różnych wersjach tekstowych. Więc nawet w Polsce pojawiają się ludzie, którzy oczekują tego, by pokazać Dylana w takim kompilatorskim, kolekcjonerskim wydaniu.

Z zespołem Dylan.pl nie jeździmy z prelekcjami o Dylanie: „Szanowni Państwo, to są utwory Boba Dylana, one brzmią mniej więcej w ten sposób”. My się wyjęliśmy z cudzysłowu. Choć kiedy ze sceny podaję publiczności tytuły oryginalne, robię to już z coraz mniejszym przekonaniem, bo coraz mniej mnie samego interesuje, czego to jest wersja. I kiedy wczoraj graliśmy finałowy utwór „Jest mi miłość” („Love Sick”), to poczułem, że wszyscy zaczynamy się unosić. Publiczność też była w stanie szczególnej ekstazy, do tego stopnia, że w naszą stronę zaczęły lecieć rozmaite samogłoski: Uuuu! Oooo! Aaaa! – a zgromadzeni domagali się bisów, co skwapliwie wykorzystaliśmy.

Jestem interpretatorem. Wierzę w te piosenki, w związku z tym trochę są i moje. Koledzy, którzy z nami uczestniczą w tym przedsięwzięciu, też już grają siebie i opowiadają o sobie. To był NASZ koncert, dla TYCH ludzi, w TAMTYM miejscu.

Prawie równocześnie z Pańskim wyborem tekstów Dylana ukazuje się pierwsza w Polsce książka na temat ikony jazzowego saksofonu, Johna Coltrane’a, również w Pana tłumaczeniu. Czy niedocenieni u nas giganci to Pańska ulubiona dziedzina muzyki?

Wydaje mi się, że z Coltrane’em jest paradoksalnie mniejszy problem, bo choć wydawałoby się, że to trudniejsza muzyka, to jednak znakomita większość polskich jazzmanów ma z niej dobrze odrobioną lekcję. Jedni się od niego odcinają, inni próbują coś z niego zaczerpnąć – ale są świadomi tego, że Coltrane jest i że to niebywałe zjawisko. Rewolucyjne, głęboko duchowe – chyba nie ma bardziej uduchowionego twórcy w jazzie.

Niedawno trafiłem na zdanie, że słuchanie tego, jak ktoś gra transkrypcję czyjejś solówki, jest równie ciekawe jak oglądanie pisarza temperującego ołówek.

Oczywiście w jazzie nie chodzi o to, żeby być kopistą. Coltrane nigdy nim nie był. Grać jak Coltrane to znaczy grać po swojemu. Skorzystać z możliwości, które otworzył. Nie tylko on: Eric Dolphy, John Zorn, Louis Armstrong, Miles Davis, Charlie Parker, Duke Ellington – to są takie słupy milowe, nieprawdopodobnie wysokie, niebotyczne, do których warto jest równać w sensie takiego właśnie uniesienia, otwartej głowy, ucha, serca.

Co Panu dała praca nad tą książką?

Muzyka Coltrane’a nabrała dla mnie kolejnego smaku dzięki temu, że usłyszałem jego głos – nawet dosłownie, bo niektóre z wywiadów z „Coltrane’a według Coltrane’a” są dostępne w internecie do słuchania. Dzięki zetknięciu z nim w tych wywiadach poczułem, jakby ktoś otworzył dodatkowe okno i napłynęły nowe zapachy. Zrobiło się z tego przecież przeżycie multimedialne. Zobaczyć nie tylko, że on takie rzeczy mówi, ale jak to robi: spokojnie, w sposób przemyślany. A gdy zastanawiał się na głos, to nie było zastanawianie się człowieka, który nie wie, co powiedzieć, ale który wciąż jest w procesie szukania. Nawet jak nie wiedział – nie wiedział bardzo aktywnie. Urzekające i wzruszające jest dla mnie, że on ciągle szuka, ciągle się zmaga, ciągle nie dotarł tam, dokąd chce dotrzeć. Mieć cel i go nigdy nie osiągnąć – fantastyczna sprawa. W muzyce, w ogóle.

A jak wspaniale można się od Coltrane’a uczyć rozmowy!

My się w Polsce oduczyliśmy rozmawiać. Każdy mówi „ja”: „a mnie się wydaje”, „a ja ostatnio”, „a moim zdaniem to”. Czekamy, by ktoś inny skończył, albo mu nawet przerywamy, żeby móc powiedzieć, co ja... Rozmowa jest passé. To się wiąże też z plemiennością, która wdarła się w nasze życie przy udziale państwa polityków – dla nich moje jest zawsze mojsze.

A jazz jest właśnie muzyką rozmowy. Jazz w życiu codziennym polega na tym, by umieć słuchać i umieć zareagować po to, by inni usłyszeli, ale by nie było to narzucanie własnego zdania, tylko propozycja kolejnego dźwięku, kolejnego zdania.

Tak, słuchanie to jest trudna sztuka. Ale proste rzeczy to żaden fun. ©

FILIP ŁOBODZIŃSKI (ur. 1959) jest dziennikarzem, tłumaczem i muzykiem. W dzieciństwie występował w filmach (m.in. „Podróż za jeden uśmiech”, „Stawiam na Tolka Banana” oraz „Poszukiwany, poszukiwana”), później ukończył warszawskie liceum im. Reytana i studiował iberystykę. Jeszcze jako student założył z Jarosławem Gugałą „Zespół Reprezentacyjny” – razem wydali kilka płyt, m.in. z pieśniami Lluisa Llacha i George’a Brassensa. Pracował w redakcjach miesięczników „Non Stop” i „Rock’n’Roll”, a później w „Wiadomościach” TVP, „Przekroju” i „Newsweeku”. Obecnie zatrudniony w Najwyższej Izbie Kontroli.
Łobodziński tłumaczy z hiszpańskiego (m.in. Mario Vargasa-Llosę i Artura Péreza-Revertego) i z angielskiego; ostatnio opublikował „Duszny kraj” – obszerną antologię tekstów Boba Dylana z lat 1962–2012, recenzowaną w „TP” przez Jerzego Jarniewicza. „O tych przekładach można powiedzieć wszystko, ale nie to, że tłumacz nie wiedział, co robi” – napisał Jarniewicz. I dodawał: „To jest przekład, powiedziałbym, ofensywny. Inaczej zresztą nie można by było: tłumacz Dylana musi uwolnić się od Dylana, żeby Dylan przemówił po polsku. A uwolnić się może tylko ten, kto zna każde słowo Dylana i przyswoił sobie jego wyobraźnię, bo tylko wtedy można nie tyle tłumaczyć, ile pisać Dylana po polsku”.

I, dodajmy, śpiewać – przekłady Łobodzińskiego bowiem zostały dostosowane do rytmu i muzyki Dylanowskich piosenek. Część z nich ukazała się właśnie na dwupłytowym albumie założonej przez tłumacza formacji Dylan.pl, zatytułowanym „Niepotrzebna pogodynka, żeby znać kierunek wiatru”.

Wraz z gośćmi – m.in. Martyną Jakubowicz, Tadeuszem Woźniakiem, Muńkiem Staszczykiem i Pablopavo – Łobodziński interpretuje tu żelazny repertuar tegorocznego Noblisty, np. „Odpowiedź unosi wiatr”, „Czasy nadchodzą nowe” czy „Jak błądzący łach” (tak lider zespołu przełożył słynne „Like a Rolling Stone”), ale także utwory mniej znane, choćby ponad jedenastominutową „Burzę” – tytułowy utwór jednej z ostatnich płyt Dylana.
MO

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, tłumacz, muzyk. W 2019 r. nominowany do Nagrody Literackiej GDYNIA za przekład prozy Boba Dylana „Tarantula”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2017