Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Minister spotkał się z jedenastoma żołnierzami, z których aż dziewięciu chciałoby w wojsku pozostać, ale nie wiadomo, czy będą mogli... Matko święta - pomyślałem - to ja mam o tym pisać?! Ja, któremu udało się zakończyć przygodę z armią na szkoleniu wojskowym dla studentów (bo potem mój rocznik wspaniałomyślnie przeniesiono do rezerwy)?! Tyle razy słyszałem, że lata spędzone w wojsku to był absurd w czystej postaci, strata czasu i zdrowia, raj dla sadystów i azyl dla przygłupów (cytuję), i nagle okazuje się, że nikt nie ma na ten temat nic do powiedzenia? Żadnych wspomnień, żadnych podsumowań?
A przecież już samo stanięcie przed komisją wojskową było upokarzające. Stawało się bez majtek, przodem, tyłem, trzeba było się pochylić, rozchylić pośladki, żeby z kilku metrów lekarz mógł wypatrzyć ewentualne hemoroidy. Potem dostawało się kategorię; niektórzy wojskowi traktowali to poważnie, ale były też komisje złożone z wesołków, którzy potrafili np. mężczyźnie z jedną nogą krótszą przyznać kategorię "B" (odroczenie na rok), "bo może przez rok ta druga noga dogoni pierwszą". Bywali poborowi, którzy próbowali komisję przechytrzyć, symulując ograniczenie umysłowe. Jedni z nich nie reagowali na jakiekolwiek polecenia, inni krzyczeli, że chcą od razu na front, jeszcze inni zasłaniali się zaświadczeniem od psychiatry. Wyobrażam sobie, że w statystykach wojskowych kondycja psychiczna męskiej części narodu nie wyglądała najlepiej.
Na zajęcia w studium wojskowym musieli chodzić nie tylko studenci, ale też studentki. Do historii języka przeszła opowieść o tym, jak jeden z dowódców kazał uczestniczkom szkolenia stanąć w szeregu, a spostrzegłszy, że co najmniej dwie są w stanie błogosławionym, krzyknął: "Ciężarni, wystąp!". U nas w studium było raczej nudno, ani strasznie, ani śmiesznie, ale np. kolega z innej uczelni opowiadał mi, że u nich dowódca posłał dwóch studentów do magazynu po granaty. Każdy miał przynieść granat innego typu, ale jakoś tak się złożyło, że przynieśli dwa identyczne. "Posłać dwóch takich idiotów to tak, jakbym sam poszedł!", wściekał się prowadzący.
Wiem, że dla niektórych lata spędzone w wojsku nie są nieprzyjemnym wspomnieniem: zawarli tam przyjaźnie na całe życie, czegoś się nauczyli (ja w studium nie nauczyłem się niczego), wbrew całej strukturze, która topiła ludzi w bezsensie i poniżeniu, poznali smak wolności, oporu, solidarności... Nie sądzę jednak, żeby suma tych doświadczeń - a myślę tu szczególnie o okresie PRL-u - wypadła dodatnio. Przypominają mi się rozmaite historie, które słyszałem: o podlewaniu trawników w deszczu, o tym, jak na apelach dowódca odczytywał głośno listy do narzeczonych lub rodziców, o donosicielstwie i łamaniu niepokornych, wreszcie - o chłopcach, którzy wieszali się na pasku od spodni, bo nie byli w stanie znieść znęcania się ze strony kolegów lub przełożonych.
Oczekiwałem, że ktoś coś o tym powie, napisze... Ale nie. Czyżby trauma była zbyt duża, aby możliwa była szczera opowieść o tym, co się działo? A może dla większości tych, co przez to przeszli, nie było to wcale bolesne? Może to ja byłem głupi, kiedy patrzyłem z podziwem na tych, którzy mieli odwagę palić swoje książeczki wojskowe?