Kolory śmierci

Radość z cudzej śmierci świetnie się w nas mieści.

10.05.2011

Czyta się kilka minut

Każdy miał swoich Bin Ladenów, choć znakomitą ich większość zlikwidowała Opatrzność, a nie komando Foki. Są nekrologi, które smakowaliśmy łyczek po łyczku, siedząc wieczorem nad rozłożoną gazetą. Bywały nekrologi, które przyniosły nam owo przyjemne łaskotanie obniżające napięcie, dające poczucie pełnego relaksu przed weekendem, bo przecież to gazety świąteczne są nekrologów kopalnią. Ich lektura sprawiała nam czasem przyjemność dalece większą niż "Treny". Nekrologi takie, zawierające rzecz jasna parametry kalendarzowe, dają możność ustawienia agendy, dzięki czemu możemy bez kłopotu, z bliska, uczestniczyć w ostatniej drodze zmarłego. Naturalnie na pogrzebie wstrzymujemy się od pląsów, a odziani w czerń kładziemy wieniec z fioletową szarfą, od nas, od rodziny. Od przyjaciół.

Bywało, że wsłuchując się w pełne najbardziej niebywałych fantazji mowy pogrzebowe, mieliśmy pod czarnymi paltami stroje odświętne, frywolne nieraz, wręcz gimnastyczne, nabite tęczowymi cekinami. Brzdąkała w nas harfa i pękały pąki rzadkich kwiatów, a pod załzawionymi powiekami przesuwały się kolorowe slajdy, jak oto dusza nieboszczyka kładziona jest na rusztach piekielnych, jak sam Lucyfer wyjmując krzesiwko, klnąc ordynarnie, dmucha w hubkę i woła diabelskie hufce do miechów. Żółte dymy płożące się wstrętnie wokół panierowanej w siarce duszy przynosiły nam spełnienie i radość, że nie każda, nie każda dusza jest nieśmiertelna.

Rzecz jasna nie miewamy żadnego poczucia niestosowności tych wizji. Nie po to poszliśmy, nie po to szliśmy cmentarną aleją, moknąc i marznąc, by żałować marzeń, by godzić się na obce naszej wrażliwości wersje i projekcje mówców. Przyszliśmy, żeby odebrać triumf i by skłamać przed wdową. Iluż żałobników czuło to, co my? Pięciu, dziesięciu, stu? Czy wszyscy oni przybyli, by wniwecz obrócić chłopięce marzenie nieboszczyka, marzenie takie oto, że tłumy będą szczerze szlochać nad jego trumną? O, tak. A potem? Potem spragnieni wspomnień piliśmy na stypie wino, za drogę pochowanego bynajmniej nie tę po drabinie Jakubowej, zatłoczonej przez sześcioskrzydłych serafinów, a za tę wiodącą omszałymi schodami w dół. Ku wilgotnym piwnicom ludzkiej wyobraźni. Wszystko to w tajemnicy rzecz jasna, pod najlepszymi maskami schowanymi na co dzień w pałacach naszej śródziemnomorskiej kultury i obyczaju.

Śmierć jako powód do radości nie jest zatem czymś obcym, zwłaszcza gdy siedzimy sobie sami, nad piwem bez piany, w czyśćcu, jakim jest niemożność śmiania się w sytuacjach, gdy śmiech jest nie na miejscu. Bywają rzadkie chwile w życiu, gdy część z nas wychodzi z tą radością z domu, bez żadnej z masek. Tak oto prosto próbuję wytłumaczyć niedawno widziany karnawał pod Białym Domem, gdzie zebrało się towarzystwo takie samo, jak naonczas w Palestynie, gdy samoloty uderzyły w nowojorskie wieże. Naprawdę pozornie zaskakujące było to tylko, że tak samo skakali, to samo śpiewali, i chyba to samo pili.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Felietonista „Tygodnika Powszechnego”, pracuje w Instytucie Literackim w Paryżu.

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2011