Kłamstwo wpisane w konstytucję

Włochami rządzą trumny - zapewnia w najnowszym filmie Marca Bellocchia reżyser, który sfingował swoją śmierć w wypadku, żeby dostać wreszcie upragnioną nagrodę środowiskową. Z dobrym skutkiem. Podobne wrażenie kraju rozchwianego wstrząsami w nierozpoznanych do końca katakumbach odnosi się codziennie z lektury prasy i faktów nawet tak pozornie odległych od rozliczeń dziejowych jak wskaźniki ekonomiczne.

07.11.2006

Czyta się kilka minut

Dwaj sojusznicy: Benito Mussolini i Adolf Hitler /
Dwaj sojusznicy: Benito Mussolini i Adolf Hitler /

Weźmy choćby świeżą wiadomość o obniżeniu wiarygodności kredytowej kraju przez dwie czołowe agencje ratingowe; to wyraz braku zaufania w politykę sanacyjną, którą musi prowadzić wybrana wiosną tego roku centrolewica premiera Romano Prodiego. Musi, bo taki jest nacisk fatalnych okoliczności w gospodarce i strukturze społecznej, ale zapewne nie odniesie większego sukcesu. Dziś już widać, że nie uda jej się wytworzyć wystarczająco rozległej zgody politycznej na reformy w kraju podzielonym niemal równo na pół wedle kryteriów co prawda mętnych, ale mających widoczne skutki.

Włochy pozostaną więc chorym człowiekiem Europy - a jedno ze źródeł tej choroby to ogólna schizofrenia, wynikająca z zupełnie nietkniętych rozliczeń historycznych. Tradycja Włoch jako jednego państwa jest krótka, ledwie półtora stulecia - a jako jednego narodu jeszcze krótsza, możemy ją zapewne umieścić w połowie zeszłego wieku. Ale to, że krótka, nie znaczy, że mało w niej jadu. Wręcz przeciwnie. Nigdy dotąd nie posłużyła jeszcze za spoiwo, a z każdym pokoleniem przybywa kolejna warstwa porachunków.

Lata, których nie było

Łatwo wskazać, od czego się ten proces wyparcia rozpoczął. Weźmy dowolne, losowo wybrane przemówienie z dowolnego wiecu lewicy przed tegorocznymi wyborami czy przed referendum konstytucyjnym. Najdalej w drugim akapicie padnie słowo "faszyzm".

Pierwszym i naczelnym eksponatem pośród reliktów zamiecionych przez Włochów pod dywan jest właśnie kwestia faszyzmu i antyfaszyzmu. W wielu miastach południa (zajętego przez aliantów już w 1943 r., a więc niemającego właściwie żadnej traumy związanej z okropnościami wojny), do dziś na urzędowych budynkach widać wyraźne ślady po niedbale skutych symbolach fasci [faszystowskich Włoch Mussoliniego - red.]. Na co drugim moście czy akwedukcie z lat 30. przeczytamy, że taki to a taki inżynier postawił go pod auspicjami okręgowego naczelnika partii w którymś roku ery faszystowskiej - bo ktoś zapomniał wyskrobać litery z pamiątkowej tabliczki.

A mimo to odnosi się wrażenie, jakby tych dwudziestu trzech lat faszyzmu w XX--wiecznych dziejach Włoch (1922-45) w ogóle nie było.

Z początku może to dziwić. Pod każdym względem faszyzm był łagodniejszy, mniej krwawy i nieludzki od narodowego socjalizmu, choć nadal nie wypada o tym mówić (o czym jeszcze za chwilę); jeden z licznych tytułów do chwały Federico Felliniego polega na tym, że umiał i chciał pokazać pocieszną twarz faszyzmu, dając nam niezapomniane sceny ze szkolnego boiska w "Amarcord". Ale związany z faszyzmem zator w zbiorowej pamięci jest nieporównywalnie większy niż podobne zjawisko w Niemczech.

Taka negacja ma dwie przyczyny. Jedna jest prosta, arcyludzka i podobna do tego, co odnajdziemy, grzebiąc w XX-wiecznych sumieniach jak Europa długa i szeroka: to niechęć do konfrontacji z własnym oportunizmem, przemnożona przez parędziesiąt milionów przypadków ludzi, którzy przeżyli swoje małe życie pod dyktaturą w świętym spokoju. Zbiorowy wstyd łatwo przechodzi w złudzenie całkowitej odnowy, w chęć wyzerowania licznika i uznania, że od teraz wszyscy są czyści.

Na to nieodreagowane poczucie winy należy nałożyć bardzo wysoki stopień szybkiej kooptacji funkcjonariuszy aparatu niskiego i średniego szczebla w struktury nowej władzy.

Tak powstało typowe dla epoki tużpowojennej podglebie dla zbiorowej amnezji.

Włoska wojna domowa

Ale o toksyczności i długotrwałych konsekwencjach braku rozliczenia faszyzmu decydują we włoskim przypadku kolejne dwa specyficzne czynniki.

Samo życie pod dyktaturą Mussoliniego w latach 30. i na początku 40. było, owszem, mniej okrutne i mniej naznaczone wszechobecną śmiercią niż codzienność III Rzeszy. Ale za to odchodząc w długich konwulsjach (od września 1943 r. do kwietnia 1945 r.), dykatura ta zafundowała Włochom krwawą wojnę domową, okres bezprawia, strachu i bratobójczej podłości.

W momencie, kiedy Włochy wycofały się z "Osi" (internując Mussoliniego), północną i środkową część półwyspu zajęli Niemcy, wkrótce potem instalując marionetkowe państewko pod wodzą odbitego z niewoli i oddelegowanego do pacyfikacji swoich rodaków Duce. Nastały dwa lata rozległej, ale chaotycznej i bardzo skłóconej wewnętrznie partyzantki, w której równie wiele energii poświęcano na sabotaż i podgryzanie wycofujących się pod naporem alianckim hitlerowców, jak i na wewnętrzne zwalczanie konkurentów. Im bliżej końca wojny, tym bardziej nie chodziło już o to, by Niemca bić, lecz aby rozprawić się z politycznym wewnętrznym wrogiem.

Najsilniejszy składnik ruchu oporu - oddziały podległe partii komunistycznej - przechodziły (wbrew woli centrali, świadomej jałtańskich ustaleń) od walki wyzwoleńczej do walki klasowej. Resztówki rozmaitych innych formacji partyzanckich zaczynały zajmować się zwyczajnym bandytyzmem i lokalnymi, niemal plemiennymi porachunkami. Co prawda już w kilka miesięcy po wojnie ustał jawny terror, sprawowany nad sporymi połaciami terytorium przez komendantów niepodległych już żadnemu sztabowi, ale przemoc w skali mikro tliła się co najmniej do 1948 r. Wedle różnych obliczeń, z włoskich rąk zginęło wówczas od 30 do 50 tys. ludzi.

Mimo szczątkowej dokumentacji znamy przypadki małych obozów koncentracyjnych prowadzonych przez komunistów dla "elementów faszystowskich", zbiorowych egzekucji i samosądów, których liczba ofiar przekraczała emblematyczny dla niemieckiej okupacji i odnotowany w każdym podręczniku mord na kilkuset cywilach, dokonany przez Niemców w Rowach Ardeatyńskich. Nieraz stała za nimi uzasadniona obawa, że ani alianci, ani sankcjonowane przez nich władze nie zechcą dość konsekwentnie karać ludzi zaangażowanych w faszyzm; przy okazji jednak masowo ginęli ludzie całkowicie niewinni.

O ile jednak Niemcy winni masakry ardeatyńskiej trafili w sporej liczbie do więzień, to sprawców tych wszystkich wewnątrzwłoskich rzezi z "prawa" i z "lewa" przeważnie nie ścigano albo wskutek rozlicznych amnestii puszczono wolno w ciągu następnych kilku lat. Dokumenty śledcze i świadectwa powędrowały w najciemniejsze kąty archiwów i poza wąskim gronem historyków właściwie przez następne 50 lat nikt się tym nie zajmował. W urzędowej pamięci utrwalanej przez system edukacyjny przyjęło się mówić o okresie zamętu i "pewnych aktach przemocy".

Mit założycielski: historyczne kłamstwo

Za tym przyspieszonym wymazaniem win i manipulacją pamięcią stał fundamentalny pomysł na pokój społeczny, zapewne jedyny, na jaki w ówczesnej anomii mogły zdobyć się elity polityczne, chcące podjąć się budowy państwa. Pomysł polegał na stworzeniu prostego mitu założycielskiego, którym można było podbudować przełom polityczny: usunięcie monarchii, ustanowienie republiki i przyjęcie konstytucji.

Osnową tego mitu jest dychotomiczny podział faszyzm-antyfaszyzm. Republika zaczerpnęła swoją prawomocność z pokonania smoka faszyzmu, któremu nadano cechy jednoznacznie złe, poza wszelką dyskusją, skojarzone dodatkowo ze świeżo pamiętanym koszmarem Holokaustu i wojny światowej. Równolegle trzeba było zmitologizować rycerza, który odciął mu głowę: antyfaszyzm musiał stać się szlachetny, powszechny i jednolity.

Nowe państwo, państwo "prosto spod igły", zyskało legitymację nie tyle narodową lub z tradycji, ile opartą na zasadzie określonego wyboru politycznego. Zasady tradycji być nie mogło, bowiem włoska państwowość w sensie nowoczesnym była wówczas ledwie 80-letnim eksperymentem, tyleż obiecującym, co obfitującym w żałosne epizody kolonialne i skażonym bezradnością wobec niemal feudalnych struktur władzy w południowych prowincjach. Włoska narodowość była zbyt wątła, niespójna, rozbita na regionalne tożsamości, a do tego niebezpiecznie nadużyta przez faszyzm.

Pozostawało więc ogłosić, że nowe państwo jest wspólnotą demokratycznych antyfaszystów i zaprosić do niej wszystkich, gotowych uznać się w ramach konstytucji. Zapanował swego rodzaju habermasowski "patriotyzm konstytucyjny". Podtrzymywał go nie tylko rządzący aż do lat 80. establishment centrowy skupiony wokół chadeków, ale w równym stopniu komuniści, zgłaszający pretensje do władzy w imię swojego znacznego wkładu w antyfaszystowski opór.

Nie byłoby nowoczesnych Włoch bez historycznego kłamstwa, bez podnoszenia oportunistycznej amnezji szarego człowieka do rangi ideologii państwowej i chowania dziesiątek tysięcy trupów do szafy.

Ale ten grzech przy poczęciu powoduje, po pierwsze, poczucie podskórnej obcości wobec państwa ze strony tych wszystkich, którzy przechowują we własnej lub rodzinnej pamięci obraz "znośnego" faszyzmu i ponurych lat 1945-48. Obcość, którą dobrze widać co roku w dniu 25 kwietnia, gdy przypada najważniejsze dla tożsamości republikańskiej święto wyzwolenia (czyli partyzancka rocznica ostatecznego przepędzenia Niemców z północnych Włoch). Organizowane tego dnia pochody były zawsze domeną partii lewicowych i prawa część klasy politycznej bojkotowała je, choć bez ostentacji. Trudno dziwić się tej obcości, jeśli zestawi się pompatyczną retorykę i rycerskie w swej strukturze obrazy wyzwolenia z niesławnymi, ale znanymi każdemu Włochowi zdjęciami barbarzyńskiego poniewierania zwłok Mussoliniego na mediolańskiej ulicy, z których jasno widać skalę emocji i zdziczenia, jakie musiało wtedy panować w tłumie.

Echa z katakumb

Tę obcość wyraził celnie Silvio Berlusconi, czujący znakomicie ducha ulicy. W jednym z wywiadów trzy lata temu orzekł on bez ogródek, że Mussolini nie był taki okrutny, bo

swoich wrogów zsyłał tylko na przymusowe wakacje i prawie do końca dyktatury nie odnosił się wrogo do Żydów. Choć eks-premier ma na koncie wiele wulgarnych gaf i niewczesnych dowcipów, to właśnie za to zdanie spotkały go najcięższe reprymendy ze strony autorytetów z różnych opcji politycznych.

Po drugie, sprawy niezałatwione w latach 40. wracają coraz bardziej absurdalną czkawką i wyznaczają ramy, w których artykułują się kolejne napięcia społeczne.

Tak zwane "lata ołowiu" - czyli trwający przez całe lata 70. okres rozruchów i endemicznej przemocy stosowanej przez ekstremistyczne komórki terrorystów lewackich i ultraprawicowych - został całkowicie ujęty w schemat kolejnej odsłony walki faszystów z komunistami, choć miał też wiele wspólnego z rewolucją obyczajową Zachodu i z rokiem 1968. Po okresie tym zostało równie wiele brudnych sekretów i dziwnie niewyjaśnionych zdarzeń, co po zawierusze końca wojny.

Ale wrodzona włoskiej klasie politycznej niechęć do rozgrzebywania historii oznacza też, że nikt się tym nie przejmuje, choć w innym kraju zapewne poszlaki wskazujące na udział służb specjalnych i mafii (np. przy zamachu na dworzec w Bolonii, który kosztował życie prawie setki ludzi) doprowadziłyby do skandalu i wielu dymisji.

Całkowita wrogość obecnych obozów politycznych, która dzisiaj jest podstawową przyczyną marnych perspektyw reform Prodiego, jest bardziej echem z katakumb niż wyrazem sprzeczności realnych interesów. W obu wielkich koalicjach przecież występują partie o korzeniach chadeckich, których istotny przekaz ideowy i potencjalny elektorat jest niemal identyczny. Ale jest już jasne, że także i obecne pokolenie włoskich elit nie jest w stanie przełknąć tego zatrutego przekładańca. A co więcej, dokłada do niego następną warstwę.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2006

Artykuł pochodzi z dodatku „Historia w Tygodniku (46/2006)