Bohater naszych czasów

Zamiast kpić z Silvio Berlusconiego i Włochów, którzy znów nie potrafili skutecznie odesłać go do domu, warto zobaczyć w nim doskonały wzorzec nowego typu polityka. Zmierzają doń wszyscy nami rządzący. Powstał na nasze zamówienie, widzów głupich lub jeszcze głupszych telewizji.

18.04.2006

Czyta się kilka minut

Silvio Belrusconi jako "Bananowy Król", karnawał w Viarregio, 2001 r. /
Silvio Belrusconi jako "Bananowy Król", karnawał w Viarregio, 2001 r. /

- Nie myślcie, że już się mnie pozbyliście - odgrażał się dziennikarzom Silvio Berlusconi, kiedy w zeszłą środę występował z postulatem ponownego przeliczenia głosów i nie chciał słyszeć o swojej przegranej. W dniu, kiedy tekst ten trafi do druku, będzie już prawdopodobnie po wszystkim - liczba "niepewnych" kart do głosowania była, wedle zapewnień władz, niewielka, a sojusznicy premiera z centroprawicowej koalicji "Dom Wolności" nie wykazywali woli przewrócenia stolika, aby odmienić niepomyślny dla nich wynik gry.

To nie koniec

Włosi nie pozbędą się tak od razu Berlusconiego. Po pierwsze: prezydent Carlo Azeglio Ciampi, który właśnie kończy kadencję, zapowiedział, że nie będzie chciał w ostatnich dniach urzędowania powierzać zwycięzcy wyborów Romano Prodiemu misji tworzenia rządu. Zanim więc zbierze się parlament i znajdzie się stosowny, kompromisowy kandydat na miejsce Ciampiego, którego gładko przełkną obie strony bardzo skonfliktowanej sceny politycznej, minie dobry miesiąc. Obecny premier ma zatem szansę pozostać na stanowisku co najmniej do końca maja i można się wiele spodziewać po tej końcówce.

Berlusconi nieraz już dawał dowody, że nie czuje się spętany konwencjami życia politycznego, takimi jak np. zwyczaj, że po wyborach przegrany premier nie podejmuje już ważnych decyzji. Także i potem pozostanie istotnym graczem z pełnym prawem do ciągłej obecności w życiu publicznym. Co prawda, koalicja centroprawicy przegrała wybory o włos, ale kierowany przez Berlusconiego ruch Forza Italia i tak utrzymał swoją pierwszą pozycję. Pozostanie więc najsilniejszą partią w obu izbach parlamentu. Posiadanie własnego, bardzo licznego zastępu posłów i senatorów będzie tym bardziej istotne, że przyszły premier Prodi jest co prawda wielbiony przez swoją centrolewicę jako zbawca i "zjednoczyciel", ale nie ma żadnego zaplecza, jest pozapartyjnym moderatorem mogącym liczyć w głosowaniach na tyle rąk, ile sam żmudnie wynegocjuje ze swoimi niepokornymi partnerami. Jednym z niewielu objawów rozsądku liderów ugrupowań złączonych walką przeciw Berlusconiemu był fakt, że zawiesili (zapewne chwilowo) własne ambicje i oddali się w ręce człowieka, który nie dysponował żadnym aparatem ani kapitałem, ale dawał rzeczywiste szanse na połączenie szerokiego elektoratu. Na jak długo wystarczy im rozsądku, nie wiadomo. Nawet najbardziej optymistycznie nastawiony obserwator musi mieć w pamięci fakt, że już raz, w 1996 r., Prodi wygrał wybory na czele podobnego pospolitego ruszenia centrolewicy, po czym rychło komunistyczni koalicjanci zatopili jego rząd, a sam "profesor" wyniósł się do Brukseli na stanowisko szefa Komisji Europejskiej.

Niewykluczone, że także Berlusconi padnie w najbliższych miesiącach ofiarą frustracji własnych sojuszników. Pozostali lokatorzy "Domu wolności", czyli szef postchadeckiej UDC Pierferdinando Casini oraz Sojuszu Narodowego Gianfranco Fini, od roku przebąkują o zmianie warty. Premier - pan na telewizji w dosłownym i przenośnym sensie - był im niezbędny do wygrania wyborów. Skoro to się nie udało, wszystkie scenariusze rodzinnych porachunków są możliwe.

Mówić ludem

Pozostawmy zdezorientowanym Włochom prognozowanie perspektyw nowego rządu i kolei losu samego Berlusconiego. Tyle tu niewiadomych, że nawet agencja ratingowa Standards&Poor zagroziła kolejnym obniżeniem oceny bezpieczeństwa inwestycyjnego kraju, a w anglosaskiej prasie ekonomicznej przewija się złowieszcze słowo "Argentyna". Z pewnością nie warto na razie kupować rządowych obligacji, ponieważ włoski dług publiczny jest trzeci co do wielkości na świecie. Warto natomiast próbować zrozumieć (bez gniewu i uprzedzenia) fenomen Berlusconiego i inne zjawiska włoskiej polityki ostatnich

12 lat. Stanowiły one bowiem awangardowe laboratorium procesów, które zachodzą w Europie, a zwłaszcza w Polsce.

Pora trzeźwo dostrzec, jak bardzo przypominają go wcale liczni politycy z rzekomo stabilniejszych i przyzwoitszych krajów, gdzie coraz bardziej popłaca opakowany w antypolitykę populizm. Sprzedany w dobrym czasie antenowym.

Polskim prześmiewcom Berlusconiego dobrze zrobi przypomnienie czasów, kiedy sami czuliśmy zażenowanie z powodu zachowania prezydenta RP Lecha Wałęsy za granicą. Panu prezydentowi potrafiły się wymsknąć niewczesne uwagi i groteskowe odzywki godne ciężkiego dowcipu Berlusconiego o roli kapo dla niemieckiego eurodeputowanego czy o wdziękach włoskich sekretarek mających być główną zachętą do inwestowania we Włoszech. Na gazetowych forach internetowych Włosi zamieszkali za granicą piszą, że głosowali za lewicą, bo mieli dosyć "obciachu", jakiego narobił im w Europie czy USA Berlusconi - czytając to, mam nieodparte wrażenie, że słyszałem te same słowa po polsku, w okolicach wyborów z 1995 r.

Analogia z Lechem Wałęsą sprawdza się także częściowo wobec retoryki i obyczajów na wewnętrznej arenie politycznej. Obaj nieraz wyskakiwali jak Filip z konopi, wprawiając w konsternację media i stołeczną klasę gęgaczy, po czym okazywało się, że ich słowa idealnie wpisują się w nastrój szerokiej opinii publicznej. Nasz prezydent miał korzenie chłopskie, podczas gdy z Berlusconiego wyłazi mentalność i postawa drobnego sklepikarza - obaj jednak dawali nieraz dowód wyczucia tego, co czuje lud, choć tego głośno nie powie, bo nie wypada. W pewnych przypadkach przykro było słuchać, ale niekiedy owe wyskoki okazywały się ożywcze. U Berlusconiego taką rolę pełniły np. wypowiedzi bagatelizujące skalę represji za czasów faszyzmu ("opozycjonistów zsyłano na długie wakacje") i przypomnienie, że komunistyczna partyzantka miała na swoim koncie także czyny haniebne. Powszechnie panujące przekonanie, że Włochy Mussoliniego były o wiele lepszym miejscem niż Niemcy Hitlera, nie istnieje w oficjalnej pamięci zbiorowej, bo idzie wbrew mitowi założycielskiemu włoskiej republiki. Gra szła o ochronę ledwo co zaprowadzonej demokracji, ale 60 lat po wojnie utrzymywanie dawnych uproszczeń wydaje się już irracjonalne; jeśli elity same nie potrafią rozstać się z niepotrzebnym mitem, zostawiają otwarte pole dla demagogów.

Berlusconi nie odznaczył się w roli dyżurnego bufona Unii Europejskiej tylko dlatego, że jako prostak mimowolnie łamał zasady poprawności politycznej i obyczajowej ku uciesze sporego odłamu męskich zwłaszcza wyborców. Wiele z lejtmotywów kolejnych trzech kampanii wynikało z proroczego wyczucia społeczeństwa telewizyjnego. Jego imperium powstało niewątpliwie dzięki szemranym układom z establishmentem politycznym lat 80. i kupowaniu urzędników, ale nie rozkwitłoby, gdyby nie był on samorodnym talentem w marketingu medialnym. Być może pierwszą i najważniejszą intuicją, jaka pchnęła go do polityki w 1993 r., było zrozumienie, że im bardziej polityka staje się spektaklem telewizyjnym na równi np. z serialami, tym bardziej reguły powiększania widowni stają się przepisem na zdobycie elektoratu.

Dziś jest to już wiedza potoczna całej klasy politycznej. Nikogo nie dziwi rola wynajętych speców od marketingu w kampaniach wyborczych i obecność speców od wizerunku w gabinetach władzy. W Polsce ludzie pokroju Michała Kamińskiego czy Jacka Kurskiego chodzą w aureoli demiurgów politycznych, kilka lat temu odejście sławetnego "spin-doctora" Alastaira Campbella z ekipy brytyjskich laburzystów uznano za bardzo poważny cios dla Tony'ego Blaira. Berlusconi zrozumiał wcześniej od innych, że w demokracji podmiotem są telewidzowie, a nie obywatele, po drugie zaś - nie potrzebuje nikogo wynajmować do pomocy.

Dzięki temu jest bardziej konsekwentny i skuteczny, stąd podszyta zazdrością irytacja jego europejskich kolegów. Owszem, pokpiwają, ale trudno uwierzyć, by się od niego nie uczyli. Musi im imponować finisz tegorocznej kampanii, kiedy centroprawica startowała z 10-punktową stratą do Unii Prodiego, a skończyła przegraną o zaledwie 30 tys. głosów. Pozornie kuriozalne obietnice Berlusconiego, jak ta, że nie będzie współżył z żoną przez dwa miesiące przed wyborami, znakomicie nadawały się do utrzymania jego ciągłej obecności w coraz bardziej płytkich i szybkich serwisach informacyjnych. Berlusconi idealnie wyczuwa konwencję obowiązującą w czasach, kiedy publicystyka telewizyjna karmi się wyłącznie krótkimi, wyrazistymi fakcikami, które da się streścić na "pasku" biegnącym u dołu ekranu. Jaki jest sposób, by telewizje mówiły o tym, że centroprawica dogania rywali, w dniu, kiedy nie wolno już publikować sondaży? Otóż wystarczy wyznać (rzecz jasna "w gronie zaufanych", którzy zadbają o przeciek), że dzwoniło się do wielu seks-telefonów i większość pracujących tam pań zapewniła o swoim poparciu dla Forza Italia. Obecność podtekstów seksualnych tylko podwaja szansę, że wszyscy - łącznie z BBC - podchwycą newsa, a ludzie będą rozmawiać o tym przy kolacji. Do tego utrwali się wizerunek silnego, przystojnego "faceta z jajami", który koresponduje z tak ważnymi wciąż dla Włochów stereotypami płci i obsesją na punkcie wyglądu. Analogicznym zagraniem na gruncie polskim byłoby stworzenie familiarnego wizerunku polityka, który, tak jak każdy porządny rodak, "lubi wypić".

Czysty interes

Berlusconi jest więc w awangardzie operacji zamiany polityki na efektowny bełkot wzbogacony o balet z pióropuszem w tyłku. Nawet nieznoszący go publicyści i satyrycy, kiedy już - choć z rzadka - zostaną dopuszczeni na wizję, startują w tej konkurencji. Głośny zeszłej jesieni cykl programów "Rockpolitik", prowadzonych przez gwiazdę włoskiej piosenki Adriano Celentano w publicznej telewizji RAI, był wyjątkowym okazem pozbawionej autocenzury kpiny z premiera i jego ekipy, ale krótkie sceny satyryczne były poutykane w gęstej wacie cukrowej starych przebojów z obowiązkową obecnością stada skąpo odzianych tancerek. Występujący tam Roberto Benigni w skeczu, którego poziom zjadliwości przyprawiłby naszą Krajową Radę o zawał, szydził: "Pan premier nie ma wcale konfliktu interesów. On ma same interesy".

Sławny komik dotknął istoty najważniejszego patentu Berlusconiego na wielokrotne sukcesy wyborcze. Od chwili pierwszego pojawienia się w polityce ("wejścia na boisko" - jak sam lubi mawiać) pod koniec 1993 r., Berlusconi grał na strunie antypolityki. Doskonale wtedy wyczuł, że po ponad roku opada wielkie napięcie rewolucji, jaką dokonywali prokuratorzy spod znaku "czystych rąk". W ciągu parunastu miesięcy antykorupcyjna miotła dosłownie unicestwiła większość dotychczasowych partii i struktury władzy, okrzyknięte szybko I Republiką. Oprócz satysfakcji na widok możnych tego świata gnijących w celach z narkomanami, przyniosło to jednak paraliż zwyczajnego życia w kraju. Ludzie zaczęli pragnąć spokoju, zapewnienia, że teraz wszyscy już są czyści i dobrzy. Najmniej tknięta przez tę rewolucję postkomunistyczna lewica nie zrozumiała tego w porę i pozwoliła, by Berlusconi, zebrawszy m.in. resztki po nieboszczce chadecji, zaproponował nowej, II Republice "nową jakość", czyli wolnego od uwikłań przedsiębiorcę. Nigdy nieuczestniczący w skostniałym teatrze dotychczasowej polityki, mówił o konkurentach: "oni już byli". I powtarza to z dobrym skutkiem do dziś, choć przez 12 lat zdążył - wydawałoby się - bez reszty unurzać się w polityce jak Andrzej Lepper, który na szczęście nie ma jeszcze własnej telewizji. Jednak pochodzący z tamtej kampanii komunikat antypolityczny potrafi się odnawiać ze zdumiewającą świeżością. Dlatego między innymi 50 proc. wyborców lekceważy jaskrawy konflikt interesów magnata telewizyjnego stanowiącego prawo medialne. Nadal nie widzi w nim polityka z biznesowym zapleczem. Druga połowa elektoratu widzi zaś przestępcę, szarlatana i powód do wstydu.

Amerykański politolog, eksdoradca prezydenta Billa Clintona Charles Kupchan, zwraca uwagę, że włoski elektorat - tak jak w USA - osiągnął stan skrajnej polaryzacji, a dwie główne siły polityczne traktują siebie jak śmiertelnych wrogów, odmawiając wzajemnego uznania racji. W Ameryce i we Włoszech nie ma właściwie żadnej przekonującej odpowiedzi na pytanie, jak skleić z tych dwóch połówek jedno ciało obywatelskie. Tym bardziej że były premier, aby dalej istnieć, będzie musiał przejść od nazywania swoich przeciwników "fiutami" do coraz cięższych inwektyw.

Paweł Bravo jest dziennikarzem i tłumaczem. Był m.in. redaktorem działu angielskiego tygodnika "Forum", pracował także w Fundacji Batorego, a przy Okrągłym Stole był asystentem rzecznika prasowego strony solidarnościowej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2006