Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Sygnał zajętego bądź automatyczny komunikat o braku możliwości połączenia – niejeden z nas próbujący w ostatnich tygodniach skontaktować się z własnym państwem w sprawie dotyczącej stanu swojego zdrowia natrafiał na taką barierę. Bywały i inne, np. wiadomość po wielogodzinnym oczekiwaniu w kolejce do testu, że tego dnia odejdzie się z kwitkiem. Albo teleporada, z której wynikało, że sama utrata węchu nie jest podstawą do skierowania na test, a związku z tym (rzecz dotyczy nauczyciela, kilka dni później już jednego z wielu chorujących w szkole) nie sposób uzyskać opinii sanepidu w sprawie ewentualnego przejścia placówki na nauczanie zdalne. Dodajmy do tego poczucie fikcyjności nadzoru nad kwarantanną, w której teoretycznie znajduje się ponad 300 tys. Polaków. Albo dylemat, jak uszanować przepisy o ograniczeniach w transporcie publicznym, a równocześnie zdążyć do pracy czy szkoły.
Przykłady kryzysu państwa można mnożyć i celowo dobieram nie te najbardziej dramatyczne, by nie narazić się na zarzut epatowania cierpieniem – choć nie da się łatwo zapomnieć nagrań rozmów dyspozytorek pogotowia z zespołami ratunkowymi, które próbowały znaleźć dla pacjentów miejsce w szpitalu; podobnie jak nie da się przejść do porządku nad statystyką ofiar śmiertelnych. To nie jest przejaw jakiejś rzekomo typowo polskiej skłonności do narzekania – to opis doświadczenia będącego już udziałem milionów rodaków.
CZYTAJ WIĘCEJ: AKTUALIZOWANY SERWIS SPECJALNY O KORONAWIRUSIE I COVID-19 >>>
Łatwo w tej sytuacji o irytację i wściekłość. Łatwo o oskarżenia, z tymi najpoważniejszymi na czele: że w ostatnich miesiącach rząd, zamiast przygotowywać się na nadejście drugiej fali epidemii, ogłaszał, że właściwie problem zniknął – a później wydatkował mnóstwo energii na wewnętrzny konflikt i zastępczą wojnę ideologiczną. Łatwo o podważanie sensowności wielu wprowadzanych w ostatnich dniach ograniczeń, skoro nie towarzyszy im przejście wszystkich szkół na nauczanie zdalne. Łatwo o frustrację związaną z tym, że przepisy powstają na kolanie i są publikowane za pięć dwunasta. Trudniej o dostrzeżenie dylematu, przed którym stoi władza nie tylko w Polsce: jak walczyć o ograniczenie liczby zachorowań bez wprowadzenia kolejnego lockdownu, czyli bez faktycznego zdławienia gospodarki. Jeszcze trudniej o spojrzenie w lustro i przyznanie, ile razy samemu zlekceważyło się zasady bezpieczeństwa epidemicznego w poczuciu, że przecież żyć trzeba. Najtrudniej o poradzenie sobie z lękiem i obawą przed utratą kontroli nad własnym losem bez próby okiełznania ich kierowaną na zewnątrz agresją – nie tylko zresztą pod adresem rządzących.
Nie mamy złudzeń w kwestii przygotowania władz, ale pamiętamy, że od samego wytykania ich błędów nie staniemy się zdrowsi. Zdajemy sobie sprawę, że cudownych recept nie będzie i że wielu z nas albo już się zaraziło, albo wkrótce się zarazi koronawirusem. W tym sensie jesteśmy minimalistami: jak pisał w poprzednim numerze „Tygodnika” Maciej Müller, cięższy przebieg choroby mogą powodować np. stres i brak snu. Wiemy, że podobnie jak o dystans, dezynfekcję i noszenie maseczek, powinniśmy dbać o dietę i ruch. Wiemy, że ograniczenie kontaktów społecznych, choć przy tym poziomie napięcia tak trudne, jest niezbędnym wsparciem dla robiących wszystko, co w ich mocy, pracowników ochrony zdrowia. Wiemy, że dbając o siebie, możemy pomóc także im.
Naszym strategicznym celem musi być rozłożenie zakażeń na możliwie najdłuższy okres. A wzajemna życzliwość w tym czasie wcale nie brzmi jak postulat minimalistów.