Prosimy spróbować ponownie

Kontrolują kolonijne stołówki, na zapleczach restauracji sprawdzają, czy droga naczyń brudnych nie przecina się z drogą czystych – tak kojarzyli się do tej pory. Dziś sanepid jest na froncie walki z pandemią.

27.07.2020

Czyta się kilka minut

W punkcie poboru próbek do testów na obecność COVID-19. Leszno, 22 czerwca 2020 r. / WITOLD SPISZ / REPORTER
W punkcie poboru próbek do testów na obecność COVID-19. Leszno, 22 czerwca 2020 r. / WITOLD SPISZ / REPORTER

Marcin Jakubionek, grafik komputerowy z Krakowa, zachorował na początku marca. Najpierw jego syn przywlókł jakąś infekcję z przedszkola. – Tak działo się co roku: najpierw chorował on, potem jego zarazki powalały mnie. Ale nigdy przedtem nie doszedłem do temperatury powyżej 41 stopni. Bolały mnie też mięśnie, kości i stawy – wspomina.

COVID-u nie brał pod uwagę, bo pediatra stwierdził u syna bakteryjne zapalenie płuc – pomógł mu antybiotyk. Poza tym nie widzieli się z nikim, kto wrócił do Polski z Chin, Włoch czy Szwajcarii. Zaniepokoił się, kiedy zapalenia płuc dostała teściowa, która przyjechała pomóc przy dziecku. A potem teść. Powtarzany w mediach przekaz rządu był jasny: podejrzewasz infekcję, dzwoń do lokalnej stacji sanepidu. Był 10 marca.

Marcin: – Wszedłem na stronę i wynotowałem telefony, bo podano kilka numerów przydzielonych do różnych godzin. Szybko odkryłem, że bez względu na porę i numer telefon był zajęty. Na jednej z linii można było czekać, automat podawał, że czas oczekiwania to pięć godzin. Próbowałem łączyć się w ten sposób, ale po upływie wskazanego czasu sygnał zmieniał się tak, jakby ktoś miał odebrać, po czym mnie rozłączało. Po dwóch razach dałem sobie spokój. Próbowała jeszcze żona, ale też bez skutku.

Zajęte

Okres lockdownu oznaczał dla sanepidów urywające się telefony, a dla podejrzewających u siebie zakażenie – doświadczenie wielogodzinnego wiszenia na linii. Popularność zdobyła aplikacja automatycznie ponawiająca połączenie. Niektórzy chwalili się, że po kilkuset próbach ktoś odebrał. I radzili, by dzwonić w nocy.

Podobne historie nie dziwią dr. Marka Posobkiewicza, Głównego Inspektora Sanitarnego w latach 2012-18, który podczas walki z pierwszą falą pandemii pracował w jednym ze szpitali jednoimiennych jako koordynator ds. oceny ryzyka ­COVID-19. I nie uważa, by zawiniły tu braki kadrowe albo niedobór narzędzi informatycznych. – Problemem jest skala – tłumaczy. – Były momenty, kiedy na kwarantannie przebywało sto kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Dyżurujących pracowników zawsze było wielu, ale i tak za mało, by z wszystkimi porozmawiać i uniknąć błędów. Obecnie sytuacja jest o niebo lepsza, m.in. dzięki wprowadzeniu elektronicznego systemu rejestracji zakażonych i poddanych kwarantannie.

Mijały dni, temperatura nie spadała; Marcin Jakubionek postanowił zadzwonić do lekarza rodzinnego. Ten zrobił telefoniczny wywiad i stwierdził: grypa. Przepisał leki przeciwwirusowe i polecił zażywać ibuprofen. Marcin: – Przez jakiś czas eksperci twierdzili, że on wzmaga objawy [doniesienia okazały się nieprawdziwe – red.], ale tylko dzięki niemu mogłem przez dwie-trzy godziny funkcjonować w miarę normalnie.

Tymczasem u teściów Marcina choroba przyjęła drastyczną formę: doszły duszności. – Nie mieli kontaktu z nikim, kto wracał z zagranicy, więc lekarze przekonywali, że to grypa.

Ostatecznie teściowie Marcina zostali hospitalizowani, a testy wykazały zakażenie SARS-CoV-2. – Wcześniej, kiedy prosili o test, powtarzano im z uporem, że to nie może być COVID-19 – wspomina mężczyzna. – Pomyślałem, że jeśli dodzwoniłbym się do sanepidu, usłyszałbym to samo.

Kryterium

Jakubionek ma rację. Przez bardzo długi czas do testu kwalifikowało tylko jednoczesne spełnienie dwóch kryteriów: klinicznego (objawy, jak gorączka, duszności, utrata węchu) i epidemiologicznego (podróż do regionu z dużą liczbą zakażeń bądź kontakt z osobą, która stamtąd przyjechała). To dlatego chorzy tacy jak Marcin i jego bliscy słyszeli: grypa, test się nie należy. Zaczęło się to zmieniać dopiero pod koniec pierwszego miesiąca lockdownu. 23 marca Główny Inspektorat Sanitarny opublikował nową „Definicję przypadku na potrzeby nadzoru nad zakażeniami”, w której osłabił wagę kryteriów epidemiologicznych, a dzień później wydał komunikat: „Nie ma możliwości odmowy wykonania testów w kierunku koronawirusa, jeśli jest wskazanie lekarskie”, czyli pacjent ma objawy niewydolności oddechowej, gorączkę, kaszel, duszności. „Nie jest konieczne spełnienie żadnych dodatkowych kryteriów epidemiologicznych” – głosił komunikat.

Niemniej jeszcze w kwietniu lekarze szpitalni oraz chorzy z ewidentnymi objawami COVID-19 skarżyli się, że od sanepidu odbijają się jak od ściany – ­inspektorzy nie zgadzali się na testy bez spełnienia kryterium epidemiologicznego. Powód może być trywialny. Na poziomie Ministerstwa Zdrowia czy GIS deklarowano dostęp do testu dla każdego potrzebującego, w terenie wiedziano, że testów po prostu brakuje. Dlatego ściśle je reglamentowano. Do tego dochodził problem małej liczby laboratoriów mających sprzęt do badań PCR. W dodatku nierówno­miernie rozmieszczonych.

Celem działań służby sanitarnej jest przerywanie łańcuchów transmisji koronawirusa. Chodzi o to, by możliwie szybko namierzyć osoby zakażone i ich kontakty, po czym je odizolować. Gdy potencjalnie chorzy muszą tygodniami czekać na test, ani zakażenia nie są identyfikowane, ani kontakty monitorowane, strategia walki z wirusem pozostaje modelem skutecznym na papierze.

Pionizacja

Sprawdzają, czy woda w basenie jest czysta, wycofują ze sklepów partie skażonych parówek czy źle zapakowanej fasolki. Kontrolują kolonijne stołówki, na zapleczach restauracji sprawdzają, czy droga naczyń brudnych nie przecina się z drogą czystych. Z takimi działaniami kojarzyli się do tej pory inspektorzy sanepidu. Od prawie pół roku znajdują się na froncie walki z pandemią SARS-CoV-2.

– Służba sanitarna powstała sto lat temu i od tamtego czasu pełni różne funkcje – mówi Marek Posobkiewicz. – Pilnuje bezpieczeństwa żywności, wody do picia i tej w kąpieliskach, bezpieczeństwa związanego z higieną pracy i epidemiologicznego. Opanowuje ogniska chorób zakaźnych i pokarmowych, ale także tworzy program szczepień ochronnych. W ostatnim dziesięcioleciu Państwowa Inspekcja Sanitarna mierzyła się też z problemem dopalaczy, choć trzeba pamiętać, że nie posiada uprawnień organów ścigania, a tylko administracyjne.

W całym kraju PIS zatrudnia ok. 16 tys. osób, wliczając w to pracowników administracji, kierowców itd. Potocznie o każdym kontrolerze z sanepidu mówi się „inspektor”; tymczasem inspektorami de iure są tylko szefowie poszczególnych stacji i ich zastępcy. Pozostały personel to pracownicy PIS – przydzielani do różnych sekcji. Z koronawirusem walczą ci z epidemiologicznej.

Przed reformą, wprowadzoną rzutem na taśmę w lutym tego roku (postulowaną od lat, a procedowaną od miesięcy), PIS była zdecentralizowana. Stanowiła sieć – ale tylko pozornie. Szef całości, czyli Główny Inspektor Sanitarny, nie powoływał bowiem inspektorów wojewódzkich (robił to wojewoda, za zgodą GIS) ani powiatowych (powoływanych przez starostę). Urzędnicy ci nie odpowiadali więc przed nim (z wyjątkiem kwestii merytorycznych), ale przed rzeczonymi urzędnikami. Stacje powiatowe nie odpowiadały natomiast przed wojewódzkimi. Reforma polegała na wyjęciu stacji powiatowych spod nadzoru samorządów i przekazaniu ich wojewodom; z kolei szefów stacji wojewódzkich mianuje odtąd GIS.

Celem zmian miało być m.in. wprowadzenie jednolitych w całym kraju procedur kontroli. Główny Inspektor dostał też do ręki możliwość przerzucania pracowników z miejsca na miejsce, co okazało się na wagę złota w momencie zapaści epidemicznej na Śląsku, w pierwszej połowie maja.

Śledztwo

W kwietniu Marcinowi Jakubionkowi spadła temperatura, ale wciąż bolały go płuca. Stracił 10 kilogramów. Ponownie zadzwonił do lekarza rodzinnego. – Spytał, czemu nie skontaktowałem się z sanepidem – wspomina Jakubionek. – Poradziłem mu, żeby sam spróbował. Pół godziny później oddzwonił i powiedział, że porozumiał się ze szpitalem w Prokocimiu i że mam tam wykonać test. Pojechałem 6 kwietnia, wynik okazał się pozytywny. Dzień później zadzwonili z sanepidu. Próbowali ustalić, gdzie mogłem się zakazić, ale nie doszliśmy do konstruktywnych wniosków. Nałożyli kwarantannę na mnie i całą rodzinę.

– W przypadku każdego pozytywnego testu pracownicy PIS prowadzą dochodzenie epidemiologiczne – tłumaczy Marek Posobkiewicz. – Rozmawiają z zakażonym, ustalają jego kontakty służbowe i prywatne z ostatnich dni, dzwonią do tych ludzi. Czasem chodzi o kilka lub kilkanaście osób, ale niektórzy mają tak aktywne życie zawodowe, że w grę wchodzi nawet powyżej setki. A wszyscy oni muszą zostać objęci kwarantanną wraz ze współmieszkańcami.

Dochodzenie epidemiologiczne prowadzi na ogół kilku pracowników wedle ścisłych procedur. Przykład? – Załóżmy, że pan się spotkał z osobą zakażoną, a ja z panem. Sanepid na tym etapie nie zainteresuje się mną, ponieważ kontakt z kontaktem nie jest kontaktem – wyjaśnia dr Posobkiewicz. – Ale gdyby u pana rozwinęło się zakażenie, sanepid sprawdzi, kiedy się spotkaliśmy. Jeśli np. dzień po pana kontakcie z zakażonym, to mnie nic nie grozi, bo infekcja u pana jeszcze się wtedy nie zdążyła rozwinąć. Dochodzenie jest pełne tego typu szczegółów. A elementów komplikujących jest wiele, żeby wspomnieć tylko o wynikach fałszywie dodatnich i fałszywie ujemnych.

Aplikacja

Pracownicy Państwowej Inspekcji Sanitarnej nie opisali Marcinowi dokładnie, na czym polegają ograniczenia związane z kwarantanną – miał je sam sprawdzić w internecie. I zainstalować sobie obowiązkową aplikację „Kwarantanna domowa”, przygotowaną przez Ministerstwo Cyfryzacji. Użytkownik w losowo wybranych godzinach dostaje powiadomienie, że ma 20 minut, by wykonać w aplikacji selfie. Władze sprawdzają w ten sposób, czy przebywa w miejscu zamieszkania.

– Nie ściągnąłem tej aplikacji – mówi Marcin. – Nie byłem w stanie zainstalować jej w telefonie, zresztą byłem wściekły na sanepid. Zainteresowali się mną dopiero, kiedy wykonano mi test. Poza tym sam na siebie nałożyłem kwarantannę już w momencie, kiedy zachorował syn. Niemniej codziennie przychodził ktoś z policji albo z Wojsk Obrony Terytorialnej. Musieliśmy wtedy wychodzić na balkon albo po kolei zgłaszać się przez domofon. Funkcjonariusze byli mili, zawsze pytali, czy nie potrzebujemy pomocy.

Do Chin daleko

Czy sanepid wykazał się brakiem kompetencji? Zawinił niski poziom informatyzacji? Nie jest tajemnicą, że podstawowym narzędziem pracowników pozostaje skoroszyt i arkusz kalkulacyjny. Krzysztof Łanda, wiceminister zdrowia w latach 2015-17, założyciel Fundacji Watch Health Care, która zajmuje się m.in. sprawdzaniem dostępności świadczeń zdrowotnych i mierzeniem kolejek do nich, nie zarzuca inspektorom braku wyszkolenia. – Temat chorób zakaźnych, bakteryjnych, wirusowych czy wywoływanych przez grzyby zawsze znajdował się w spektrum zainteresowania sanepidu – wskazuje. – To naturalne, że inspektorat włączono w akcję przeciwko pandemii, bo to ogromna struktura, prawdziwa armia, obecna w każdym województwie i powiecie, przygotowana do tych działań znacznie lepiej niż policja czy wojsko.

Łanda problemu upatruje gdzie indziej: – 16 tys. osób w skali kraju to spore nad­zatrudnienie. Nie słyszałem o miarodajnych badaniach wydajności w tej instytucji. Zarobki są nieatrakcyjne, co skutkuje selekcją negatywną. Spora część personelu to ludzie, którzy nie byli w stanie znaleźć innej pracy, a dawno przestali się rozwijać. I nie chodzi o niedofinansowanie. Tę instytucję da się naprawić, nie dosypując do niej pieniędzy, ale przeprowadzając profesjonalny audyt zewnętrzny, zmniejszając zatrudnienie, stawiając na kompetencje i oczywiście wyposażając w nowoczesne narzędzia informatyczne. Oraz konsekwentnie tworząc strukturę pionową, zdolną do szybkiego reagowania.


Polecamy: Koronawirus i Covid-19: specjalny serwis "Tygodnika Powszechnego"


 

Błędów Łanda szuka nie w działaniach szeregowych pracowników, ale w polityce GIS. Według niego zabrakło ostrożności w podejściu do rekomendacji Światowej Organizacji Zdrowia. – Oczekiwałbym od GIS czy Państwowego Zakładu Higieny, by weryfikowały zalecenia WHO, a nie bezkrytycznie przekazywały je ministrowi zdrowia. Stąd tyle błędnych decyzji i zaleceń wydawanych w styczniu, lutym i marcu. Szef GIS Jarosław Pinkas mówił w wywiadzie dla RMF, że „wirus jest w Chinach, a my mamy całkiem daleko do Chin” i że groźniejsza jest grypa. Powtarzano za WHO, że maseczki powinni nosić tylko zakażeni. To bez sensu, bo można być zainfekowanym i o tym nie wiedzieć, natomiast ludzi z wykrytym zakażeniem izoluje się w szpitalach, a podejrzanych wysyła na kwarantannę.

GIS zalecał też, znowu za WHO, by dokładnie gotować jajka i mięso, tak jakby miało to wpływ na infekcje. To, według Łandy, świadczy o braku profesjonalizmu.

– Kiedy już było wiadomo, że koronawirus jest bardziej niebezpieczny niż grypa, i że epidemia rozleje się po świecie, u nas jeszcze w lutym trwała kampania uspokajania społeczeństwa – ciągnie Łanda. – Nie wykonywano testów, minister Szumowski obśmiewał noszenie maseczek. Reakcja rządu była zdecydowanie spóźniona. Brakowało sprzętu ochronnego, zawiodły koordynacja, zdrowy rozsądek i profesjonalizm. Całe szczęście, że społeczeństwo samo się zmobilizowało i przestrzegało podstawowych środków bezpieczeństwa MDD: maseczki, dystans, dezynfekcja.

Tyle że, jak przypomina założyciel Watch Health Care, od stycznia do marca brakowało w Polsce środków dezynfekcyjnych: – GIS powinien wcześniej zwrócić uwagę na to, jak ważny jest powszechny do nich dostęp. A w Polsce, która jest mocarstwem buraka cukrowego, nie powinno brakować płynów dezynfekcyjnych na bazie alkoholu etylowego. Świetnie dezynfekuje też woda utleniona, której mogliśmy produkować dowolne ilości. Ceny spekulacyjne, które hulały aż do kwietnia, są w tym świetle zupełnie niezrozumiałe.

Lód

Szef GIS, prof. Jarosław Pinkas, chirurg, od lat utrzymuje się na ważnych stanowiskach w ochronie zdrowia. Był m.in. szefem PCK i Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego – Państwowego Zakładu Higieny, dwukrotnie wiceministrem zdrowia, ostatnio za Konstantego Radziwiłła w latach 2015-17. Zredukowany w ramach odchudzania rządu, wkrótce został jego pełnomocnikiem ds. utworzenia instytucji odpowiedzialnej za bezpieczeństwo żywności. We wrześniu 2018 r. premier wręczył mu nominację do GIS.

Pinkas zasłynął kilkoma wywiadami na temat koronawirusa. Jeszcze głośniejszy od tego dla RMF był udzielony „Dziennikowi Gazecie Prawnej” – padły tam słynne sformułowania o lodzie, który powinni sobie wsadzić do majtek ci, „którzy posługują się straszeniem koronawirusem jako elementem gry politycznej”. Stwierdził też, że „jeśli to ma nas uspokoić, nauczmy się sami robić maseczki. Można też przeciąć biustonosz na pół”. Na początku lutego powiedział w parlamencie, że SARS-CoV-2 „to nie jest wirus, którego będziemy się bali tak jak SARS czy szczególnie MERS. W jego przypadku śmiertelność jest stosunkowo niska, można ją przyrównać do śmiertelności związanej z grypą”.


Czytaj także: Koronawirus jest w Polsce w natarciu. Ale izolacja podobna do marcowej nie ma sensu – potrzeba szybkich, punktowych decyzji na poziomie powiatów.


 

Od początku lockdownu aż do majowej podróży na Śląsk, gdzie chwalił pracę swoich inspektorów, Pinkas nie udzielał się w mediach. „Wypowiadał się z taką swadą, jakby nie miał świadomości, że trzeba ważyć słowa. Został wycofany, bo to był styl z imienin u cioci” – mówił TVN24 anonimowy poseł PiS.

Doświadczenie

22 kwietnia Marcin Jakubionek pojechał do Prokocimia na test, który wyszedł negatywnie. Po dwóch dniach go powtórzono: zgodnie ze stosowaną na całym świecie procedurą dopiero drugi negatywny wynik pozwala uznać, że chory wyzdrowiał. Niemniej, zgodnie z przepisami, sanepid przedłużył kwarantannę o kolejne dwa tygodnie. – Lekarka ze szpitala tłumaczyła, że płuca są już czyste, ale wirus jest jeszcze obecny w różnych wydzielinach ciała. Ostatecznie izolacja skończyła się 8 maja – mówi ­Jakubionek.

Podczas kwarantanny był wściekły na pracowników sanepidu, ale, jak mówi, dawno mu przeszło. Wie, że to nie ich wina.

Marek Posobkiewicz uważa, że PIS będzie w większym stopniu gotowa na kolejne fale COVID-19 bądź na inne epidemie. Nie tyle dzięki reformom czy informatyzacji, ale za sprawą doświadczenia nabytego w ogniu walki. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu „Wiara”, zajmujący się również tematami historycznymi oraz dotyczącymi zdrowia. Należy do zespołu redaktorów prowadzących wydania drukowane „Tygodnika” i zespołu wydawców strony internetowej TygodnikPowszechny.pl. Z „Tygodnikiem” związany… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2020