Jest nad czym myśleć

06.01.2002

Czyta się kilka minut

Nie chcemy dokonywać bilansu ubiegłego roku ani ostatnich lat. Nie chcemy, bo jeśli chodzi o Polskę, musielibyśmy uprawiać nielubianą propagandę sukcesu i powiedzieć, że na przekór wszystkiemu jest dość dobrze, a w każdym razie nie jest tak źle, jak się wydaje.

Mamy bowiem kraj, gdzie wolność nie jest ograniczana, a raczej bezczelnie nadużywana. Kraj suwerenny tak dalece, że wielu sądzi, iż wręcz możemy się obejść bez innych, bez Unii Europejskiej i bez NATO, kraj, w którym przy nadmiarze głupoty i pazerności nikt od dwunastu lat nie dokonał zbrodni zakwestionowania demokratycznych podstaw ustroju. Dzieją się tu, poczynając od 1989 r., jeszcze inne zdumiewające rzeczy. Mimo piramidy przeróżnych stresów i niedostatków przeciętne trwanie życia ludzkiego wydłużyło się u nas w stopniu raczej niespotykanym w tak krótkim odcinku czasu. Niedouczone społeczeństwo samo dokonało rewolucji oświatowej, szturmując za własne pieniądze wyższe uczelnie. Potroiła się liczba studentów, mamy dwa razy więcej wyższych uczelni (nawet jeśli 10 proc. z nich należałoby zlikwidować). W dodatku Polska stała się krajem atrakcyjnym, skąd mniej ludzi wyjeżdża na stałe, a więcej wraca bądź chce przez dłuższy czas pracować.

Nie ma jednak sensu podkreślać naszych osiągnięć, bo w nie i tak nikt nie uwierzy (przecież za Gierka było lepiej...). Narzekamy nie tyle dlatego, że już jest źle, ale dlatego, że naszym zdaniem będzie gorzej. Nasza mentalność utkana jest z lęków przed zagrożeniami, zarówno tymi realnymi, jak bezrobocie, odrzucenie na margines, spadek popytu wewnętrznego czy deficyt budżetowy, ale także tymi wydumanymi, często chorobliwymi, a zazwyczaj odziedziczonymi w spadku po tych naszych rodakach, którzy z różnych względów bali się Żydów, masonów, Niemców, Rosjan, nowinek zachodnich, obcych, kapitalistów, Cyganów, liberalizmu, modernizmu, nowoczesności i wielu, wielu innych rzeczy.

Boimy się o nasz byt materialny, ale jeszcze bardziej tego, co nam przyniesie jutro. Lęk przed przyszłością paraliżuje i frustruje. Rosnąca przestępczość, rosnące bezrobocie, rosnąca dziura w naszym rodzinnym budżecie pcha nas w objęcia różnej maści populistów obiecujących prostą i jakoby skuteczną obronę i samoobronę naszego bezpieczeństwa, naszej kieszeni, ziemi, tożsamości, wiary i polskości. Rozmawiałem ostatnio z Tadeuszem Syryjczykiem, który uważa, że taki splot ekonomicznych i psychologicznych uwarunkowań z reguły doprowadzał w historii do erozji systemów demokratycznych. Sfrustrowanym, zalęknionym i biedującym zaczyna być wszystko jedno, kto rządzi i jakimi metodami, byle był porządek, praca i stabilizacja.

W takiej atmosferze demokracja słabnie, bo reguły demokratycznych zachowań wymagają zbiorowej akceptacji. Demokracja ginie nie wtedy, gdy pojawiają się jej wrogowie, lecz gdy nie ma jej kto bronić. Przyzwolenie społeczne często rozzuchwala rządzących i wtedy zaczyna się psucie państwa i demokracji od góry w imię chwytliwych skądinąd haseł, których nie sposób zrealizować, co z kolei zmusza do użycia siły. Rządząca większość staje się wtedy niebezpieczna, gdy brakuje legalnej opozycji bądź gdy jest ona tak słaba, rozbita i skłócona, że niczemu nie potrafi zapobiec.

Rodzi się zatem w Polsce pytanie, jak długo i za jaką cenę SLD, wyrosły przecież z niedemokratycznych korzeni, będzie bronić demokratycznych zasad, w dużej mierze przed własnymi ludźmi i przed panoszącym się w parlamencie populizmem. Innymi słowy: jak walczyć z populizmem nie ulegając mu? Jak ma funkcjonować demokratyczna Polska, w której głównymi siłami politycznymi są SLD i „Samoobrona”? Złowrogo zabrzmiały przytoczone przez tygodnik „Wprost” słowa Mussoliniego - bliźniaczo podobne do enuncjacji Leppera - wygłoszone na trzy lata przed przejęciem władzy we Włoszech. No cóż, demokracja jest dla niektórych o tyle dobra, o ile im sprzyja.

Chcę wierzyć, że to tylko czarny scenariusz, bardziej przestrogi niż rzeczywistość, że obronimy konstytucyjne ramy ustrojowe, że już najbliższy rok pozwoli wejść na szybką ścieżkę wzrostu gospodarczego. Ale i tak pozostanie problem polskiej mentalności, która ulega dużo wolniejszej transformacji niż jakiekolwiek inne dziedziny życia.

Za dwa lata mamy referendum w sprawie przystąpienia do Unii Europejskiej. Rozstrzygnie się, czy wejdziemy do świata cywilizowanego, czy też pozostaniemy przez długie lata na jego marginesie. Dziś największą polską proeuropejską siłą polityczną jest SLD. Zakładam, że nie zabraknie mu determinacji w tym względzie, ale czy to wystarczy, by wygrać referendum? Tu trzeba dużo szerszego frontu, trzeba współdziałania z rozsądną opozycją - a dzieje się wręcz odwrotnie: opozycję traktuje się jako coś nieznośnego, a polityka kadrowa przypomina wszystkie najgorsze wzory przejęte z PSL i AWS. Jakoś nie dociera do świadomości polityków SLD, że przegrana referendum to klęska Polski, ale także ich partii i rządu premiera Millera. Przeważa doraźne spojrzenie bez oglądania się na to, co będzie za
chwilę. Rozumowanie jest takie: my, SLD, wygramy referendum, ten sukces nas umocni, a to da nam wygraną w następnych wyborach.

Problem jest bardziej skomplikowany. Wygrane referendum nie kończy sprawy. Wejście do Unii Europejskiej będzie w Polsce połączone z gwałtowną reakcją negatywną, silniejszą niż w innych krajach europejskich. Tej reakcji trzeba będzie stawić czoło - inaczej każdy rząd wprowadzający Polskę do Unii zostanie zmieciony przez rozgoryczonych rodaków (miało być lepiej, a jest tak samo albo gorzej). Podziały będą tak głębokie, że zmieni to układ polityczny w kraju, rozbije niektóre partie z SLD włącznie. W tym sensie jesteśmy nieprzygotowani na wejście do Unii Europejskiej.

Krótkowzroczność polityczna nie pozwala dostrzec obecnej koalicji także i tego, że bez odważnej reformy finansów publicznych dziura budżetowa będzie się powtarzać z roku na rok i coraz trudniej będzie ją łatać przy rosnącym sprzeciwie społecznym, że wreszcie najbliższe wybory samorządowe za pół roku mogą się odbyć przy dramatycznie niskiej frekwencji. A to oznaczałoby naruszenie jednego z filarów naszej demokracji, jakim jest samorząd terytorialny. Na tym tle małostkowość i demagogia obecnych debat sejmowych jest dość porażająca.

Tymczasem oczywiste jest, że żadne ugrupowanie, nawet najsilniejsze, nie rozwiąże dzisiejszych i przyszłych problemów Polski samodzielnie, że interes Polski to coś więcej niż interes partii, że do uprawiania polityki potrzeba choć trochę charakteru i że mamy wszyscy dosyć dużo do stracenia. 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 1/2002