Jej portret

Céline Sciamma wpuszcza nas w zwarty krąg kobiet i ich zakazanych przez kulturę „kobiecych spraw”, wspólnych wszystkim bez względu na ich społeczny status.

14.10.2019

Czyta się kilka minut

Adèle Haenel jako Héloïse i Noémie Merlant jako Marianne w filmie „Portret kobiety w ogniu” / MATERIAŁY PRASOWE
Adèle Haenel jako Héloïse i Noémie Merlant jako Marianne w filmie „Portret kobiety w ogniu” / MATERIAŁY PRASOWE

Głośna powieść Siri Hustvedt „Świat w płomieniach” przyniosła rozpisany na wiele głosów, chwilami tragiczny, a chwilami mocno satyryczny obraz traktowania kobiecej twórczości, która nawet dziś musi sięgać po męskie przebranie, ażeby zyskać należytą uwagę i respekt. Film „Portret kobiety w ogniu” (podobieństwo tytułów czysto przypadkowe) przywdziewa kostium XVIII-wieczny, by opowiedzieć całkiem inną historię, choć i ten wątek – funkcjonowania artystki pod męskim nazwiskiem – pojawia się w filmie Céline Sciammy. Nagrodzony w Cannes za scenariusz melodramat posiada tytuł tyleż uwodzący, co zwodniczy, jakby żywcem wyjęty z serii Harlequina. Dostajemy tymczasem ubrany w ciężkie peleryny i sznurowane gorsety wyrafinowany dyskurs miłosny, a zarazem minitraktat o malarstwie i sztuce patrzenia.

Kiedy Marianne (Noémie Merlant) przybija do wybrzeży Bretanii, by namalować portret młodej dziedziczki na zlecenie jej matki (Valeria Golino), dziewczyna o znaczącym imieniu Héloïse (Adèle Haenel) nie wie zrazu, że jest portretowana. Obraz ma bowiem posłużyć jako „zachęta” dla jej przyszłego męża, obcego człowieka mieszkającego w dalekim Mediolanie. Dzisiaj wystarczyłaby do tego aplikacja randkowa, nie potrzeba byłoby żadnych pośredników, a wybór kandydata czy kandydatki byłby po obu stronach całkowicie suwerenny. W tamtej epoce nikt kobiety nie pyta o zdanie, a jej los jest od początku zdeterminowany.

Podczas nadmorskich spacerów malarka udająca damę dworu intensywnie przygląda się swej modelce, by potem w ukryciu przelewać swoje obserwacje na płótno. Im bliżej ostatniego pociągnięcia pędzlem, tym coraz bliższy staje się kontakt dwóch kobiet: wyzwolonej jak na owe czasy artystki i wychowanej w klasztorze melancholiczki. Gdy Héloïse dowie się w końcu o roli, jaką pełni w jej domu Marianne, przeżyje rozczarowanie. Nie tylko dlatego, że padła ofiarą podstępu, a za chwilę jej wizerunek stanie się czymś na kształt portretu trumiennego. Również dlatego, że obecność Marianne powoduje w niej przyspieszone bicie serca. Co więcej, w gotowym obrazie Héloïse nie rozpoznaje ani samej siebie, ani odwzajemnionego wobec niej uczucia, dlatego niszczy portret i musi on zostać namalowany od nowa. W tym momencie, pod nieobecność kontrolującej wszystko matki, rozpoczyna się zupełnie inny film, dodajmy: jeszcze bardziej frapujący.

Czy udany portret to wierna podobizna, czy raczej projekcja tego, kto patrzy? Czy patrzenie, zarówno na linii portrecista–jego model, jak i między obrazem a jego odbiorcą, jest aktem wyłącznie jednostronnym? Bo kto tak naprawdę patrzy na kogo? Te rozważania, rodem z płócien Diego Velázqueza czy esejów Johna Bergera, znajdują na ekranie nader zmysłowy wyraz. Ale nie dajmy sobie zamydlić oczu, jesteśmy wszak w krainie łagodności, która kryje pod powierzchnią iście wybuchowy ładunek. Sciamma, znana dotychczas z reżyserii „Lilii wodnych” (2007) czy „Chłopczycy” (2011), w których tożsamość seksualna była silnie sprzężona z pojęciem podmiotowości, potrafi być współczująca i drapieżna jednocześnie. „Portret kobiety w ogniu” tylko z początku wydaje się pięknoduchowski i koturnowy. Ze swoim ciepłym, vermeerowskim światłem, łagodnym tonem i rytmem opowieści, z dyskretną, acz wywołującą przyjemne mrowienie fonosferą, która dopiero w finale eksploduje „Latem” Vivaldiego, przynosi przede wszystkim radykalną zmianę punktu widzenia.

Dlatego Laura Mulvey, brytyjska feministka i teoretyczka filmu, tym razem byłaby zachwycona. To ona jest autorką sformułowania male gaze, które oznacza dominujące w głównym nurcie kina „męskie spojrzenie”, powodujące uprzedmiotowienie i seksualizację kobiet na ekranie. W „Portrecie” czuje się, że „władczynią spojrzenia” jest kobieta i że kino w kwestii kobiecej erotyki nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa. Co więcej, nie jest to patrzenie zawłaszczające, niezależnie od tego, czy mowa o malarce portretującej Héloïse, czy o patrzącej na nie obie reżyserce (jej prywatny związek z Adèle Haenel nie był dla nikogo tajemnicą). Odwieczny status kobiety jako biernej „muzy natchniuzy” zostaje tu zakwestionowany podwójnie: to ona staje za sztalugą czy za kamerą, ale nawet będąc po tej drugiej stronie, przestaje być atrakcyjnym, fetyszyzowanym przedmiotem.

W czułym obiektywie operatorki Claire Mathon znalazła się także postać Sophie (Luàna Bajrami), młodziutkiej służącej, która zachodzi w niechcianą ciążę. W ten sposób zostajemy wpuszczeni w zwarty krąg kobiet i tabuizowanych przez kulturę „kobiecych spraw”, wspólnych wszystkim bez względu na ich społeczny status. Stąd też odtworzony w filmie nocny rytuał wokół ognia, w którym biorą udział bohaterki, z szorstką, wielogłosową pieśnią ludową śpiewaną przez miejscowe kobiety. Stąd sceny, których ani tradycyjne malarstwo, ani dotychczasowe kino nie pokazywało i które trudno byłoby nawet wymyślić – jak wizyta u „babki” spędzającej płody, z niemowlętami baraszkującymi na tym samym aborcyjnym łóżku.

Przestrzeń, którą kreuje Sciamma, nie ma jednak nic wspólnego z zamkniętym, dusznym „babińcem”, a jej film równie dobrze spala się w miłosnym ogniu, co oddycha chłodnym powietrzem bretońskiego nadbrzeża. Na dodatek przychodzi mu w sukurs obecna często we francuskim kinie klasyczna literatura, na czele z Heloizą i Abelardem, lecz nade wszystko z mitem orfickim. Czytany i żywo dyskutowany przez bohaterki filmu, dopisuje ich własnej historii przeszywającą puentę. Polskiemu widzowi może się to skojarzyć z tekstem piosenki, stworzonej ongiś przez Jonasza Koftę, której tematem był „niedokończony, jasny portret twój”. Wyidealizowane wspomnienie ukochanej osoby, którą „oglądając się wstecz” podmiot liryczny zdążył utracić raz na zawsze, miało potem towarzyszyć mu do końca życia, hołubione i opiewane. Ta piosenka spokojnie mogłaby promować „Portret kobiety w ogniu” – jeden z piękniejszych kinowych obrazów miłości romantycznej i związanej z nią dialektyki. ©

PORTRET KOBIETY W OGNIU (Portrait de la jeune fille en feu) , reż. Céline Sciamma. Prod. Francja 2019. Dystryb. Gutek Film. W kinach od 18 października.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 42/2019