Jeden sezon, cztery spektakle...

Przedstawienia "mistrzów" - Lupy, Warlikowskiego, Klaty. Ale też wysyp ciekawych propozycji startujących reżyserów: Krzysztofa Garbaczewskiego, Szymona Kaczmarka, Radka Rychcika, Barbary Wysockiej...

14.07.2009

Czyta się kilka minut

Fot. Bartłomiej Sowa, Teatr Dramatyczny /
Fot. Bartłomiej Sowa, Teatr Dramatyczny /

Kilkanaście godzin i kilkaset wyrazów na skomentowanie kilkumiesięcznej pracy całego zespołu ludzi. Pół biedy, jeśli spektakl jest słaby. Ale są przecież przedstawienia, które rosną w głowie jeszcze długo po obejrzeniu: nie sposób ich ogarnąć, co chwila wymykają się, atakują z innej strony. Do tego zmęczenie, bo sobotnia premiera była w Warszawie, Wrocławiu, Wałbrzychu, wracało się całą noc, w pociągu, w autobusie, półdrzemiąc - więc niedzielne pisanie idzie opornie. Moment, kiedy w poniedziałkowe przedpołudnie recenzja wędruje do redakcji, a stamtąd do druku, to nierzadko dopiero początek spotkania z przedstawieniem - na pewno zbyt wcześnie na tezy i myśli, które trzeba zaryzykować.

Pisanie recenzji teatralnych rzadko przynosi satysfakcję, dużo częściej poczucie niedosytu; zawsze obawę, by strzał nie był krzywdzący. Oglądanie świetnego spektaklu po raz drugi, jakiś czas po premierze, sprawia dwuznaczną przyjemność, bo spektakl dojrzał, nabrał szlifu i teraz wydaje się, że jest niczym wyniosły komentarz wobec mojego komentarza. Podsumowanie sezonu jest momentem, kiedy można wrócić do takich przedstawień i przynajmniej w sposób dekoracyjny, w kilku zdaniach - skoro 8 tys. znaków nie pozwala na więcej - raz jeszcze spróbować oddać im sprawiedliwość.

Ironia i esencja

Ten sezon obrodził w takie "męczące" spektakle - w mojej ocenie był to najciekawszy sezon od kilku lat. Zadecydowały o tym z jednej strony przedstawienia "mistrzów" - Krystiana Lupy, Krzysztofa Warlikowskiego, Jana Klaty; z drugiej - wysyp ciekawych propozycji startujących reżyserów. Szymon Kaczmarek, Radek Rychcik, Barbara Wysocka - choć niektórzy debiutowali już w poprzednim sezonie, jednak dopiero w tym dało się w pełni odczuć, jak polski krajobraz teatralny zagęszcza się i komplikuje. Michał Borczuch, Wiktor Rubin, Monika Strzępka czy Michał Zadara - przez ostatnie lata wciąż "młodzi" i "obiecujący" - powoli muszą ustępować z tej wygodnej pozycji.

W gronie startujących wyróżnia się Krzysztof Garbaczewski. Po świetnych "Opętanych" Garbaczewski zrobił "Nirvanę" i jeśli reżyserów oceniać jak skoczków narciarskich - nie po jednej, a po dwóch udanych próbach - Garbaczewski nie pasowałby do polskiej reprezentacji. Szczególnie "Opętanych" (Teatr Dramatyczny w Wałbrzychu) oceniam wysoko; to spektakl intrygujący, dojrzały, inteligentny, zasługujący na dużo więcej uwagi niż ta, jaką poświęcono mu w prasie. Reżyser zaskakuje repertuarowymi wyborami (przyszły sezon zaczyna od "Odysei" Homera; "Nirvana" powstała na podstawie "Tybetańskiej księgi umarłych"), a jeszcze bardziej sposobem, w jaki je realizuje: tam, gdzie inny współczesny twórca już dawno wycofałby się na pozycję zdystansowanego postmodernisty, Garbaczewski wciąż atakuje od frontu, zawzięcie, na poważnie, jakby rzeczywiście oczekiwał, że świat kryje w sobie jakieś fundamentalne prawdy i tajemnice, do których warto się dobijać.

Anna Maria Kaczmarska (kostiumy), Katarzyna Warnke (dramaturgia), Krzysztof Zarzecki (aktor) - Garbaczewski umiał zgromadzić wokół siebie grupę utalentowanych współpracowników (co trzeba zauważyć - związanych także z Michałem Borczuchem). Na szczególną uwagę zasługuje pozycja, jaką konsekwentnie buduje w teatrze Krzysztof Zarzecki: w spektaklach Borczucha ("Leonce i Lene"), Rubina ("Terrodrom Breslau"), a teraz Garbaczewskiego występuje w roli centralnej, kogoś, kto nosi w sobie kluczowe pytania i dylematy. Umiejętnie poruszając się na granicy powagi i parodii, swoim scenicznym dociekaniom potrafi Zarzecki nadać odpowiedni balans i siłę. Pytany o kogoś w polskim młodym teatrze, kto potrafi zabrać głos w imieniu widzów, w imieniu rówieśników, wskazałbym właśnie na Zarzeckiego.

Profanacja przez zabawę

Ostatnie dwa sezony to skok w wykonaniu Jana Klaty z pozycji reżysera intrygującego, ale też kapryśnego - na pozycję artysty, który robi spektakle za każdym razem istotne, ważne, a przy tym bardzo równe. Nie znaczy to, że teatr Klaty sklasyczniał, nabrał ogłady: jego ostatnie spektakle są niepokorne, przewrotne, tyle że zrobione ręką reżysera, który świetnie panuje nad rzemiosłem i wdrażanie scenicznych pomysłów przychodzi mu z łatwością.

Ktoś kiedyś - z sympatią - porównał Klatę do dziecka, które bawi się teatralnymi klockami. Sądzę, że trop jest dobry, ale wymaga uściślenia. Klata jest niczym Agambenowskie dziecko, które tak jak klockami, bawi się narodowymi skarbami i relikwiami, przedmiotami uznawanymi za poważne, dorosłe, święte. W "Trylogii" (Stary Teatr w Krakowie), jednym z wydarzeń sezonu, w miejsce wizerunku Czarnej Madonny na obrazie pojawia się twarz aktorki, dzięki czemu Matka Boska może wziąć udział w dialogu; w innej scenie aktorzy tańczą w rytm marsza żałobnego. Są to gesty nie tyle świętokradcze, ile - nieodpowiednie, niewłaściwe, ignoranckie, proszące się bardziej o pouczenie niż oburzenie. I właśnie ta niedbałość, niefrasobliwość, z jaką Klata porusza się w sferze sacrum, jest instrumentem profanacji - dużo bardziej prowokacyjnym i skutecznym niż próba ostentacyjnego naruszenia tabu.

Klata nakłuwa miejsca społecznie drażliwe; przesuwając znaczenia, odsłania fałsz, infantylizm i grozę kryjącą się za fasadą tego, co oficjalnie nabożne i dojrzałe. Ten podejmowany w spektaklach Klaty dialog należy obecnie do najbardziej wartościowych składników polskiego życia teatralnego. Artystyczną strategię od Klaty przejął i na swój sposób realizuje reżysersko-dramaturgiczny duet Monika Strzępka-Paweł Demirski. I choć praktykowana przez nich forma teatralnego czarnego kabaretu jest na pewno mniej wyrafinowana, bardziej czytelna - jednak daje ważne rezultaty, jak choćby w jeleniogórskiej "Sztuce dla dziecka".

Projekty otwarte

Zwieńczeniem sezonu były inscenizacje Krystiana Lupy i Krzysztofa Warlikowskiego. "Persona: Marilyn" to w jakimś sensie rozwinięcie podjętego w "Factory 2" gigantycznego eksperymentu teatralnego, przede wszystkim w pracy z aktorem. W rzeczy samej Lupa nie pozostawia na tym polu innym reżyserom wiele przestrzeni. Rola Sandry Korzeniak to kreacja w sposób radykalny zakorzeniona w czymś bardzo prywatnym, intymnym, do czego widz nie ma dostępu i tylko może domyślać się skali ryzyka. Ryzyko polega także na tym, że jeśli ogromnym wyzwaniem dla aktorki jest udział w przedstawieniu, jeszcze trudniejszy wydaje się kolejny krok - chociażby powrót do "zwykłego" teatru, do "normalnego" grania. "Marilyn" jest częścią powstającego w warszawskim Teatrze Dramatycznym tryptyku, będzie zatem okazja, by do przedstawienia wrócić.

"(A)pollonią" Krzysztof Warlikowski zainaugurował działalność swojego warszawskiego Nowego Teatru. Gdyby czytać spektakl jako deklarację założycielską, trzeba by stwierdzić, że teatr Warlikowskiego wymaga nie tyle widza, ile uczestnika: inscenizacja, w słowach skierowanych wprost do nas, w gestach wykonywanych wobec nas, definiuje przestrzeń teatralnego wydarzenia jako miejsce spotkania, konfrontacji i otwartej wymiany pomiędzy sceną a widownią. To obiecujące i niełatwe zaproszenie: projektowana w "(A)pollonii" wspólna przestrzeń jest niespotykanie rozległa i gęsta. Chce objąć całe uniwersum, rozciągnięte na przecięciu dwóch perspektyw - historii i mitu, prywatności i ponadjednostkowego losu - których nie sposób uzgodnić.

Spektakl jest dzisiaj dla mnie równie trudny jak w dniu premiery. Przy tym powracają obrazy i słowa, które wtedy nie były aż tak ważne: prześladuje mnie na przykład słowo "kibel", którym Maciej Stuhr tytułuje przeszkloną łazienkę - pomieszczenie śmierci. Mocniej absorbują widoczne na gładkiej fakturze inscenizacji szczeliny i pęknięcia, przez które dostrzec można ukryte pokłady melancholii - stąd finałowe przejście ze sfery cienia na jasną stronę wydaje mi się gestem proporcjonalnie trudniejszym, jeszcze bardziej ryzykownym, bardziej "mimo wszystko". Trudno ocenić, co jest bardziej niepokojące: sposób, w jaki Warlikowski komplikuje i zapętla teatralne ścieżki - czy też sposób, w jaki jednym finałowym, arbitralnym gestem projektuje ocalenie.

***

Przedstawienia Lupy i Warlikowskiego trudno porównać, niemniej w jednym i drugim przypadku mamy do czynienia z czymś więcej niż po prostu spektaklem. To raczej autorskie projekty, platformy eksperymentalne wymagające oddanych współpracowników, przestrzenie teatralnych manifestacji. W obydwu przypadkach są to projekty otwarte - co dobrze wróży na kolejne sezony.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyk teatralny, publicysta kulturalny „Tygodnika Powszechnego”, zastępca redaktora naczelnego „Didaskaliów”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2009