„Jakoś brnę przez żałobę”

Oto lektura ważna dla tych, którzy żyją w poczuciu straty – a więc w gruncie rzeczy, wcześniej czy później: dla każdego.

09.07.2013

Czyta się kilka minut

Roland Barthes / Fot. Marion Kalter / AKG-IMAGES / EAST NEWS
Roland Barthes / Fot. Marion Kalter / AKG-IMAGES / EAST NEWS

Fachowcy od ludzkiej psychiki po lekturze „Dziennika żałobnego” Rolanda Barthes’a stwierdziliby pewnie, że jego przywiązanie do matki wykraczało poza normę: w gruncie rzeczy nigdy się od niej nie oddzielił, z nikim innym nie zdołał zbudować tak bliskiej relacji, nigdzie nie czuł się tak bezpiecznie jak z nią.

Z drugiej strony, Henriette Binger, która jako dwudziestolatka została żoną normandzkiego marynarza Louisa Barthes’a, trzy lata później była już wdową. Czekało ją jeszcze sześćdziesiąt jeden lat życia. Nigdy nie zdecydowała się na powtórne zamążpójście. Mężczyzną życia tej kobiety stał się syn – zdolny, robiący karierę uniwersytecką i publicystyczną (sama musiała podjąć pracę jako introligatorka), a zarazem chorowity (z rozpoznaną gruźlicą), szalenie wrażliwy, mający fascynacje homoerotyczne. Pozostał z nią do końca, przez sześć ostatnich miesięcy towarzysząc w oczekiwaniu na śmierć.


ŚWIADECTWO NIEOPISYWALNEGO


Jednak czytanie krótkich, czasem hermetycznych notatek, które Barthes zaczął zapisywać na pociętych kartkach papieru (jakby na akademickich fiszkach) tuż po śmierci matki, w kontekście psychologicznym czy terapeutycznym byłoby chyba zubożeniem lektury. Wybitny strukturalista i semiolog, intelektualista o trudnej do ogarnięcia skali zainteresowań, stara się w nich bowiem udokumentować najgłębsze i najtrudniejsze ludzkie doświadczenie, silniejsze nawet od lęku przed własną śmiercią – doświadczenie straty kogoś najbliższego. Odczuwane na własnej skórze. Tu i teraz. W sposób absolutny.

Robi to na własny użytek, wchodząc jednocześnie w dwie, pozornie wykluczające się role: badacza-obserwatora i obiektu swoich badań. Ze świadomością, że próbuje nazwać to, co nieprzekazywalne. Że do opisu własnej samotności musi użyć języka, który nie zdoła jej opisać (szybko okaże się zresztą, że słowa najbardziej banalne są najbardziej użyteczne, jak wtedy, gdy notuje: „»Cierpię z powodu śmierci Mamy«. Docieranie do sedna” – tak po prostu). Że stoicka mądrość humanisty musi przegrać z marnością ludzkiej kondycji.

Z całą pewnością „Dziennik żałobny” nie jest wyłącznie książką dla akademickich analityków. Nie jest także zarezerwowany dla krytyków literackich. To lektura ważna dla tych, którzy żyją w poczuciu straty – a więc w gruncie rzeczy, wcześniej czy później: dla każdego. Ważna, bo nieudzielająca żadnych porad.

Barthes daje jedynie świadectwo stanów, emocji, myśli, w których wszyscy doświadczeni śmiercią kogoś bliskiego jakoś się odnajdują. Nierzadko bojąc się do tego przyznać. Bo jak np. powiedzieć głośno, że każda żałoba – także ta po rodzicu, dziecku, przyjacielu – ma w sobie element erotyzmu, który towarzyszy rozstaniu kochanków, że opuszczony mimo woli czuje się przez zmarłego zdradzony?

Jak opowiedzieć o kamiennym spokoju, który spływa nagle na kogoś, kto stojąc przy grobie rodzica uświadamia sobie własną śmiertelność? Siedem miesięcy po pogrzebie Henriette Barthes jej syn notuje: „Prawda żałoby jest całkiem prosta: teraz, gdy mama nie żyje, jestem przyparty do śmierci (nie oddziela mnie już od niej nic oprócz czasu)”. Pamiętam, jak wielkie wrażenie zrobiła na mnie rozmowa z człowiekiem spotkanym przypadkowo w pociągu, który opowiadał, jak odchodzili jego bliscy: gdy przedwcześnie umierała żona, cierpiał i złorzeczył, nie potrafił wyjść z żałoby. Spokój odzyskał, gdy po wielu latach odszedł jego ojciec. Dopiero wtedy zrozumiał, że nieuchronność własnej śmierci bywa pocieszeniem.


CODZIENNOŚĆ ŻAŁOBY


Barthesowskie świadectwo żałoby – doświadczenia, które przeraża samotnością przeżywania go (solidarność nie jest tu możliwa mimo najlepszych intencji otoczenia) – pomaga także czytelnikowi, przypominając, że w gruncie rzeczy wszyscy przeżywamy ją bardzo podobnie. Zapewne dlatego, że na różne sposoby objawia się ona w zderzeniach z codziennością.

Przecież trzeba uporządkować rzeczy zmarłego. A za tym często idzie, jak zauważa Barthes, „opętańcze budowanie przyszłości (wymiana mebli etc.): przyszłościomania. Trzeba porozumiewać się z ludźmi, choćby tylko po to, by zareagować na kondolencje (w „Dzienniku żałobnym” znajdujemy instrukcje, jak zadbać o kontakty z przyjaciółmi). Trzeba pracować, nawet wtedy, gdy ma się poczucie, że praca nie ma sensu (wydaje się, że w żałobie znaleźć go można znacznie więcej, czasem daje ona nawet poczucie szczęścia: „wszystko, co mi przeszkadza zamieszkiwać w mej zgryzocie, jest mi nieznośne” – czytamy).

O zmarłej przypominają bodźce najzupełniej przypadkowe: Ingrid Bergman w filmie „Pod zwrotnikiem Koziorożca”, kelnerka, która podając obiad mówi „voila”, kobieta siedząca na parapecie ze szklanką w ręku, aria z III aktu „Semele” Händla, lampa z plisowanym abażurem – element dekoracji jakiegoś głupiego filmu („Mama zrobiła taki sam”)...

Niewiele natomiast w tych zapiskach rozważań teoretycznych: o sensie śmierci bądź jego braku, o metafizyce bądź fizyczności umierania, o wierze lub niewierze, o religiach i ideologiach. Nawet jeśli się pojawiają, to mimochodem, jakby należały do innego porządku niż żałoba. I zawsze zanurzone są w konkrecie, np. w słowach, które ktoś powiedział na pocieszenie. „W zdaniu: »Ona już nie cierpi« do czego, do kogo odsyła »ona«? Co znaczy ta teraźniejszość?” – pyta autor.

Barthes ma przy tym problem z samą definicją żałoby, zgodnie z którą określa się pewien kryzys psychiczny, „chorobę”, która dotyka każdego, ale która zazwyczaj kończy się samowyleczeniem „pacjenta” (jeśli zaś niebezpiecznie się przedłuża, konieczna jest interwencja z zewnątrz). Docenia tradycję – wszystkie kiry, nekrologi i lamentacje, które stanowią użyteczne lekarstwo w procesie „zdrowienia” po śmierci, która uderzyła za blisko. Notuje nawet, powołując się na encyklopedię, że żałoba po rodzicu winna trwać osiemnaście miesięcy. Sam nie wierzy jednak, by jego własna żałoba mogła się kiedykolwiek skończyć, wyciszyć. Określa jej charakter jako „chaotyczny”, „rozsiany”, „falujący”. Dlatego woli nazywać ją „zgryzotą”. Z którą chyba nie chce się rozstać – nie jest ona bowiem chorobą czy kryzysem, ale sposobem na dalsze życie i formą obecności zmarłej matki w teraźniejszości. Jedyną możliwą.

Zależy mu więc na tym, by „nie wypierać żałoby (zgryzoty) (głupia idea czasu, który ją znosi), ale ją zmieniać, przekształcać, sprawić, aby przeszła ze stanu statycznego (zastoju, zatoru, powtarzających się powrotów tego samego) w płynny”. Innymi słowy: konstruktywny i twórczy – zarówno w sensie emocjonalnym, jak i intelektualnym.

Po odejściu Henriette Barthes cała działalność Rolanda jej właśnie została podporządkowana. Aż powstało „Światło obrazu” („La chambre claire”), studium poświęcone fotografii, sztuce, która rzeczywiście – niczym bursztyn, w którym dawno temu utopił się owad – przenosi w teraźniejszość konkretny moment przeszłości. Niemal fizycznie. Syn odnalazł matkę wśród dawnych zdjęć, zatrzymując się na jednym – co zaskakujące, wykonanym wtedy, gdy była jeszcze dzieckiem i nie wiedziała, jak potoczą się jej losy („Ogród zimowy w Chennevières”, 1898). Jak intymne było to spotkanie, świadczy fakt, że tę właśnie fotografię ukrył przed czytelnikiem swej książki.


***


Barthes przeżył matkę zaledwie o trzy lata. Zmarł w lutym 1980 r. w wyniku wypadku samochodowego, do którego doszło, gdy wychodził z przyjęcia u przyszłego prezydenta Francji François Mitterranda.  


ROLAND BARTHES „DZIENNIK ŻAŁOBNY. 26 października 1977 – 15 września 1979”, przygotowanie i opracowanie tekstu Nathalie Léger, przeł. Kajetan Maria Jaksender, wyd. Teatr Polski we Wrocławiu, Wrocław 2013.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2013