Geniusze, blagierzy, piromani

Ostrza myśli już stępiały, radykalna forma zdążyła się opatrzyć, ale francuscy myśliciele są wciąż kochani za coś innego. Za rozsmakowanie się w ludzkich namiętnościach.

09.07.2018

Czyta się kilka minut

Roland Barthes i Michel Foucault, Paryż, luty 1978 r. / GILBERT UZAN / GAMMA-RAPHO / GETTY IMAGES
Roland Barthes i Michel Foucault, Paryż, luty 1978 r. / GILBERT UZAN / GAMMA-RAPHO / GETTY IMAGES

Przed chwilą wyszedł od prezydenta François Mitterranda. „Roland Barthes idzie ulicą Bièvre. (...) Ma jeszcze kilkadziesiąt metrów do swojego gabinetu, kiedy wpada na niego furgonetka. Jego ciało wydaje matowy, charakterystyczny, przerażający odgłos uderzenia o metal, po czym turla się po jezdni jak szmaciana lalka. Przechodnie wzdrygają się. Tego popołudnia 25 lutego 1980 r. nie mogą wiedzieć, co się stało na ich oczach, i to nie przypadek, bo świat do dziś tego nie wie” – tak zaczyna się „Siódma funkcja języka” Laurenta Bineta. Wydana właśnie po polsku powieść stała się rewelacją paryskiego sezonu literackiego i sprzedała się w ponad 200 tys. egzemplarzy.

Kogoż tam nie ma wśród bohaterów! Paryski olimp intelektualny w komplecie. Philippe Sollers nazywa Julię Kristevą „wiewióreczką”, Hervé Guibert sypia z Michelem Foucaultem, Jacques Lacan z młodymi kobietami, które sypiają też z innymi kobietami, a Gilles Deleuze, jeśli nie tworzy maszyn (nie)bezpieczeństwa narracyjnego, kibicuje szalejącemu na korcie Johnowi McEnroe. Obiektem zgodnych drwin, takim wioskowym głupkiem w rozchełstanej koszuli i opaleniźnie z Saint-Tropez, jest BHL, czyli Bernard-Henri Lévy, popfilozof i „szybkomyśliciel”. Ta śmietanka okaże się zamieszana w wypadek Barthes’a, który idealnie nadaje się do snucia teorii spiskowych.

Rzeczywiście, 25 lutego 1980 r. wracając z obiadu u prezydenta Francji do Collège de France, Barthes wpadł pod furgonetkę z pralni. Miesiąc później zmarł w paryskim szpitalu Pitié-Salpêtrière, gdzie w czerwcu 1984 r. umrze także Foucault.

Filozofia „śmierci autora”, „końca człowieka” i „rozpadu podmiotu” tryumfowała w kulturze dzięki magnetycznym osobowościom jej twórców. Bo przecież nie dlatego, że doprowadziła do masowych objawień o naturze języka, władzy i seksu. Choć Binet otwarcie podśmiewa się z mistrzów i mistrzyń mętnego rezonowania, choć nieraz zarzuca im blagę podszytą narcyzmem, to daleko mu do bezpardonowego sarkazmu Alana Sokala i Jeana Bricmonta, autorów pamfletu „Modne bzdury”, odmawiających temu nurtowi statusu jakiejkolwiek wiedzy. Postfilozofów nie trzeba wielbić, ale wstyd ich nie znać. Zwłaszcza że niektórzy stali się podobnymi obiektami popkultury jak Fantomas, Barbara i citroën DS.

Specjalność domu

Byli nieodrodnymi dziećmi kultury spektaklu, której sprzeczności tak bezkompromisowo sami odsłaniali. Wybuch postmodernistycznej bomby był zaprawdę silny, nawet jeśli nie zburzył opresyjnej konstrukcji społecznej. O ikoniczności myśli francuskiej przesądziła jej recepcja wykraczająca poza gabinety akademików. Po pierwsze, Francuzi uczynili przedmiotem dyskursu filozoficznego nie tylko zmysłowe oczywistości dnia powszedniego, ale sam dyskurs służący tłumaczeniu maluczkim świata. Przekonując (jak Barthes), że wszystko może być znaczącym, uwolnili filozofię od jednej, wydeptanej ścieżki interpretacji. Zdemokratyzowali lekturę swoich pism i użytek, jaki można z nich czynić.

Brali na warsztat najbardziej podniecające dla szerszej publiczności tematy: seks, władzę, przemoc i śmierć. Obnażali powiązania między wolą a instynktami, nikogo nie czyniąc pierwszym świętym ani ostatnim grzesznikiem.

Co ważne, pokochano ich w Stanach Zjednoczonych, największej na świecie fabryce wiedzy. Dziwna to była miłość, gdyż Francuzi z lubością demistyfikowali amerykański sen. Ale jednocześnie nie gardzili przywilejami sławy za oceanem. Amerykanie cudze chwalą, swego nie znają? To nie tak. Pośrednio dzięki politycznej ekonomii rozwinęła się w USA filozofia moralnie słuszna, podejmująca ważne tematy, krytycznie zaangażowana, ale dość przewidywalna, co gwiazdy amerykańskich kampusów boleśnie uświadamiały sobie w zderzeniu z francuskimi supernowymi. „Mają wrażenie, że jacyś kuglarze, błazny i szarlatani ukradli im show, to normalne, że są wściekli. Ale trzeba powiedzieć, że Foucault jest jednak bardziej sexy od Chomsky’ego” – tak Binet czyta ich myśli. Foucault z kolegami stworzyli wzajemnie adorujące i nienawidzące się środowisko-towarzystwo zamiast typowego akademickiego organizmu, gdzie każdy ma przypisaną funkcję. Byli błyskotliwym trzmielem, rozkoszną pijawką na ciele systemu, dzięki któremu robili karierę. I co najważniejsze, popkultura nie zdołała ich w całości pożreć i przetrawić, jak uczyniła to z egzystencjalistami. Ich poprzednicy zostali przez show-biznes sprowadzeni do czarnych golfów, cygaretek i koniaku, materialnych rekwizytów służących uwodzeniu niewinnych panienek. Oni grali o wyższą stawkę.

No właśnie, jeśli nie wiadomo o co chodzi, chodzi o władzę nad ludźmi, o ich uwodzenie, także dla słusznej sprawy. Binet trafnie wskazuje, że kamieniem filozoficznym ponowoczesności wcale nie jest receptura wolności, lecz zniewolenia.

Tytułowa siódma funkcja języka nawiązuje do listy sześciu zadań języka wyróżnionych przez rosyjskiego językoznawcę Romana Jakobsona. Brakującym ogniwem, tym „jednym, by wszystkimi rządzić”, ma być jego funkcja magiczna. Jak tłumaczy powieściowy Umberto Eco: „Wyobraźmy sobie funkcję języka, która pozwala w sposób znacznie bardziej ekstensywny przekonać kogokolwiek do zrobienia czegokolwiek w jakiejkolwiek sytuacji”. Rozporządzanie nią pozwoliłoby uczynić wiedzę sprawczą i mieć realną władzę nad umysłami. Dlatego zdobyciem siódmej funkcji są zainteresowani także prezydent Valéry Giscard d’Estaing (rówieśnik Foucaulta) i jego rywal François Mitterrand (rok młodszy od Barthes’a).

Foucault Superstar

Roland Barthes, którego śmierć jest spiritus movens fikcji Bineta, nie stanowi tu głównego obiektu fascynacji. Jego biografia jest raczej przypomnieniem, że nawet najbardziej wyrafinowana refleksja nad kulturą i człowieczeństwem nie ocali plejady od lęku i nieutulonej żałoby. W powieści Bineta Barthes to łatwopalny wrażliwiec i godny pożałowania stryjek, przeglądający się w sławie kolegów i uczniów. Wszyscy oni uważają, że nie pozbierał się po śmierci matki, jego wykłady spotykają się z oporem studenckiej materii, a miłosny dyskurs, poddany czułej wiwisekcji w jego najsłynniejszej pracy, nie przełamuje „nieodwracalnej oziębłości chłopców”, których pożąda. Swój homoseksualizm skrywa i, jak twierdzi powieściowy Foucault: „co do seksu, to na zawsze pozostał owieczką”.

Michel Foucault / FOT. JERRY BAUER / OPALE / EASTNEWS

Cierpi na twórczą niemoc i pragnienie zrewolucjonizowania wiedzy. Zamiast tego dorobił się loży szyderców: Michela-Antoine’a Burniera i Patricka Rambauda bez skrupułów parodiujących go w książce „Le Roland-Barthes sans peine” („Roland Barthes bez trudu” albo „bez bólu”) oraz Renégo Pommiera, autora prześmiewczej rozprawki „Dość dekodowania!”. Jakby tego było mało, w połowie powieści okazuje się, iż to nie on odkrył siódmą funkcję języka, lecz Roman Jakobson, o którym zapomniano, że wówczas jeszcze żyje (zmarł w Ameryce w 1982 r.). Do Giscarda, a potem Mitterranda Barthes idzie po to, by zaimponować Deleuze’owi i zdobyć uwagę Foucaulta. Elitę zabawia semiologiczną analizą serwowanych dań, bo możni nie chcą od niego niczego ponad erudycyjne dykteryjki.

W powieści, jak w życiu, pierwsze skrzypce gra kto inny. Jeśli nazwisko Barthes’a byłoby znakiem czystego języka francuskiej humanistyki, to Foucault byłby jej mitem i ekscesem. Przyjaźnił się z Barthes’em, spędzali razem wakacje, ale po kilku latach więź osłabła. Może to Fou- cault był zazdrosny o szacunek, jakim darzono starszego kolegę, a może to starszy nie mógł się pogodzić z kultem młodszego. W białym golfie i aksamitnej marynarce Foucault nosił się jak dandys. Był pierwszym filozofem, który jeździł jaguarem (cóż z tego, że używanym). Na jego wykłady w Collège de France trzeba było przychodzić parę godzin wcześniej, żeby mieć miejsce w auli, reszta słuchała przez radiowęzeł. Noce miał długie, rzadko samotne, i dobrze reagował na kolejne narkotyki. „Przy stoliku do kawy Michel Fou- cault owinięty w czarne kimono objaśnia dwóm młodym ludziom w slipach (...), jak seksualność słonia rozumiano i komentowano w XVII wieku we Francji” – pisze Binet.

Oto szalenie ponętny i gładki obraz wpływowego intelektualisty, pana samego siebie – ale są w jego życiorysie i dziele fragmenty chropowate, zasługujące na refleksję krytyczną.

Po pierwsze, ten zaangażowany obrońca wolności i praw człowieka dał się uwieść doktrynie Chomeiniego i jako krytyk władzy, która „zewsząd się wyłania”, dziwnie entuzjastycznie reagował na prezydenturę Mitterranda.

Po drugie, absolutyzował projekt sztuki życia – życia dla siebie i życia wyzwolonego z ograniczających dyskursów – bagatelizując jego elitarny i ekskluzywny charakter. Kłopotliwy jest też jego stosunek do neoliberalizmu, w którym widział formę władzy wytwarzającą wolność – ale jaką? Dla każdego? Jakim kosztem?

Po trzecie, można spytać, na ile Foucault, jeden z największych umysłów XX wieku, był świadomy swojej choroby, AIDS, i co z tą świadomością uczynił. Owszem, ta dżuma końca minionego wieku, którą przywiózł pewnie z kalifornijskich klubów gejowskich, była wówczas przypadłością dość tajemniczą. Ale nie na tyle, żeby nie postawić pytania o jej konsekwencje dla innych, dla młodych, czasem przygodnych kochanków. Foucault żył do końca tak, jakby nie chciał o tej chorobie wiedzieć. W wysublimowanej formie taki problem stawia Hervé Guibert, intymny przyjaciel Foucaulta, w autobiograficznej powieści „À l’ami qui ne m’a pas sauvé la vie” („Do przyjaciela, który nie uratował mojego życia”, 1990). To zapis obserwacji śmierci bliskiej osoby na AIDS (jej postać jest wzorowana na słynnym filozofie) i własnego umierania na tę chorobę, która stała się przyczyną śmierci Guiberta w 1991 r.

Postawa Foucaulta może zadziwiać, zwłaszcza że ostatnie cykle wykładów poświęcił mówieniu prawdy ponad wszystko oraz braniu etycznej odpowiedzialności za siebie i innych. Parę tygodni temu ukazało się polskie tłumaczenie wykładów wygłoszonych w 1981 r. na Katolickim Uniwersytecie w Louvain, pt. „Zło czynić, mówić prawdę”. Foucault rozważa w nich akt wyznania prawdy, tego zwodniczego wynalazku kultury śródziemnomorskiej.

Materiałem na psychologiczną powieść z suspensem są już początki jego kariery. W latach 1958-59 był dyrektorem Ośrodka Kultury Francuskiej w Warszawie, mieszkał przy ul. Rutkowskiego 32 (dziś Chmielna 27), a wyrzucono go z PRL za „złe prowadzenie się” z chłopcami. Próbę napisania reportażu o pobycie Foucaulta nad Wisłą podjął niedawno Remigiusz Ryziński w „Foucault w Warszawie”. Niestety, tytuł jest mylący. To barwna opowieść o gejowskim mieście i jego esbeckiej inwigilacji, ale brakuje w niej Foucaulta. Większość świadectw pobytu przepadła, zachowały się tylko szczątkowe informacje w archiwum IPN, które nic nowego o nim nie mówią. Żyją jedynie ci, którzy znali tych, którzy znali Foucaulta. Podobno mówiło się o nim: „ten Francuz, wiesz. I każdy wiedział”. Dziś pozostała po nim miejska legenda, idealna nie na reportaż, lecz na fikcję. Prawdzie się bowiem ów Francuz wymyka.

Parasolki z Sofii

U Bineta wszystkie tropy w sprawie zabójstwa Barthes’a prowadzą do kobiety. Złej kobiety z Europy Wschodniej. Kierowcą feralnej furgonetki jest Bułgar, a dwóch krzepkich jegomości z Sofii, uzbrojonych w parasole, podąża śladem powierników siódmej funkcji języka. Nawet Fou­cault „widzi wszędzie wiewiórki”. Binet wykorzystuje tu sprawę „bułgarskiego parasola”, czyli zabójstwa w Londynie w 1978 r. Georgiego Markowa, pisarza i dysydenta, za pomocą trucizny wstrzykniętej szpikulcem parasola. Mózgiem operacji przechwycenia lingwistycznego zaklęcia czyni Julię Kristevą – jako szpiega bułgarskich służb specjalnych.

Prawdziwa Kristeva z Sofii do Paryża przyjechała pod koniec 1965 r., została jedną z ulubionych studentek Barthes’a i żoną Philippe’a Sollersa, założyciela kontrkulturowego czasopisma „Tel Quel”. Razem przeżyli typową dla młodej paryskiej lewicy fascynację maoizmem. Kristeva poszła wkrótce własną ścieżką antropologicznie wrażliwej psychoanalizy, o emancypacyjnym i feministycznym zacięciu. W mediach prezentuje się jako swobodna i nieuprzedzona obywatelka świata. W powieści Bineta cechuje ją jednak „jadowity, lodowaty, strukturalistyczny słowiański wdzięk”, wystudiowane pohamowanie emocji i dążenie po trupach do celu.

W roli czarnego charakteru, który chce zawłaszczyć owoce zachodniej humanistyki, tendencyjnie obsadzono przybyszkę ze Wschodu – można by się żachnąć. Problem w tym, iż fikcja ściga się z rzeczywistością. W ostatnich dniach marca „Nouvel Observateur” ogłosił, że Kristeva od 1970 r. była tajnym współpracownikiem bułgarskich służb specjalnych i przyjęła pseudonim „Sabina”. Sprawa się wydała, kiedy zgodnie z bułgarskim prawem badaczkę poddano lustracji jako redaktorkę magazynu „Literaturen Vestnik”. Z udostępnionych w kwietniu dokumentów wynika, że przekazywała mało istotne informacje o francuskich komunistach i lewicy, a wywiad zrezygnował z jej raportów na początku 1973 r. Nie wiadomo, czy dostawała wynagrodzenie. Kristeva gwałtownie zaprzecza tej współpracy. Twierdzi, że dokumentacja o rzekomej agenturze została sfabrykowana, a dziś jest ujawniana, by zniszczyć jej dorobek. Za wcześnie, by rozstrzygać, gdzie leży prawda (a z nią w postmodernizmie jest wyjątkowo krucho), lecz francuskie media już przypięły psychoanalityczce etykietkę „agentki bułgarskiego KGB”, wspominając przy tym bestseller Bineta. Zła to fama, ale o Kristevej znowu się mówi.

Smutek peryferii

Na przełomie lat 70. i 80. do repertuaru pogawędek francuskich intelektualistów należały polskie tematy na czele z Solidarnością, stanem wojennym, papieżem, Wałęsą oraz antysemityzmem i współudziałem Polaków w Zagładzie. Ale francusko-polskiego fermentu intelektualnego na kartach powieści próżno szukać. Mimo że w tym czasie we Francji mieszkał Konstanty Jeleński i wiele innych fascynujących osób.

Polscy twórcy także nie widzą w rodzimych humanistach bohaterów popkultury. Traktują ich śmiertelnie poważnie albo jak czcigodne babcie i dziadków. Zwykle na smutno – bo niby taki los peryferyjnego naukowca. A szkoda, bo niektórzy są gotowymi postaciami literackimi. Czyż nie mogłaby powstać powieść o Zygmuncie Baumanie w roli detektywa na tropie płynnych tożsamości dżentelmenów z Uniwersytetu w Leeds? Albo (choćby i podlane patriotycznym sosem) zbeletryzowane perypetie wojenne akowskiej łączniczki Ewy, czyli Barbary Skargi? Czy w konwencji sagi fantastycznej nie można by przenieść Leszka Kołakowskiego w czasie, by pomógł starożytnym ocalić Sokratesa od cykuty? Czy odpowiedzią na zagraniczne bestsellery nie mógłby być „Kod Janion”, dochodzenie w sprawie tajnego spisku romantyków, którego korzenie sięgają niesamowitej słowiańszczyzny, a gałęzie Instytutu Badań Literackich PAN? ©

Laurent Binet, SIÓDMA FUNKCJA JĘZYKA, przeł. Wiktor Dłuski, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2018