Jad pytona

Polska proza silnie ciąży ku społecznemu zaangażowaniu. Mamy tu przemoc Kościoła, państwa i jego instytucji oraz korporacji. Mamy przemoc symboliczną i domową. Najwięcej w tym klisz, najmniej literatury.

27.08.2018

Czyta się kilka minut

 / ZYGMUNT JANUSZEWSKI
/ ZYGMUNT JANUSZEWSKI

Pyton zrzucił skórę i ślad po nim zaginął. Tymczasem w strachu żyją nie tylko mieszkańcy Mazowsza, ale i Kujaw, bo warszawski pyton – rekordzista w skoku wzwyż – pokonując tamę we Włocławku, dotrzeć miał co najmniej do Torunia. Odświeżający popłoch, jaki wśród pospolitych, skończenie powtarzalnych letniskowych rozkoszy wywołała medialna wrzawa wokół gada, przywodzi na myśl udręki niepewności, jakie wzbudza istnienie innego, ponoć także zabójczego gatunku. Polskiej powieści rozrachunkowej.

W czym rzecz? Kilkanaście lat temu, w zapoczątkowanej przez Annę Nasiłowską na łamach „Tygodnika” dyskusji nad „literaturką” Przemysław Czapliński słusznie wskazał trumny Prusa i Żeromskiego jako centra dowodzenia fantazjami o polskiej literaturze. Gdy ich wygłodniali mieszkańcy, jak dwa wampiry, ruszają na łowy, natychmiast któryś z krytyków, pokąsany przez taką bestyjkę, odkurza i publikuje tekst, którego treścią jest nieśmiertelne pytanie: dlaczego polska literatura nie przedstawia (rzeczywistości), nie ukazuje (nas w zwierciadle) i nie wymierza (sprawiedliwości kapitalistom i neoliberałom)?

Zdarzało się, że oba wampiry napadały naraz jednego krytyka i wtedy Sławomir Sierakowski potrafił ogłosić, że polska literatura co prawda odzwierciedla, ale nie potrafi podpowiedzieć, jak my, głupi, mamy sobie z tą narracją objawioną poradzić.

Byliście głupi

Jeszcze dekadę temu autorzy wydanego przez Krytykę Polityczną zbioru „Polityka literatury”, w tym Sierakowski, powtarzali głosy krytyki z lat 60., która zarzucała „małym realistom”, że idzie im tylko o święty spokój i hołdowanie gustom czytelników kolorowych magazynów. Literatura miała porządkować i nadawać sens „amorficznej rzeczywistości”, gwałtowne zmiany społeczno-gospodarcze domagały się przecież opisania. Tymczasem proza lat 90. nie miała ochoty angażować się w tarapaty młodej demokracji, podchodząc do symptomów transformacji raczej lekceważąco. Dopiero około roku 2000, wraz z książkami Dawida Bieńkowskiego, Agnieszki Drotkiewicz, Sławomira Shutego czy Krzysztofa Vargi, pojawiły się teksty wobec przemian ustrojowych krytyczne – część z nich rozpatrywała kapitalizm korporacyjny wręcz w kategoriach czwartego rozbioru Polski. To wtedy „leming”, wyrodne dziecię elit, stał się symbolem wygodnictwa, głupoty i bezwzględności, amatorem ciepłej wody w kranie. Gorszym, bo wykształconym na prywatnej uczelni w zakresie marketingu japiszonem.

W publicystycznym dyskursie, referującym stosunek Polaków do nowego kształtu państwa, dominowały dwie przeciwstawne narracje, do których kilka tygodni temu na łamach „Tygodnika Powszechnego” wrócił Paweł Marczewski. Z jednej strony mieliśmy więc zaradnych, przedsiębiorczych prywaciarzy na wzór amerykańskich „self-made manów” budujących kapitalizm „szczękowy”, podnoszących gospodarkę z zapaści lat 80. „Jesteś kowalem własnego losu”, „możesz więcej” – przekonywały media. „Na 68,03 FM ktoś zapytał: »Czy czasy, w jakich żyjemy, bardziej nas budzą, czy gubią?«. Zaraz zadzwonił mężczyzna, który udowadniał, że nowa Polska daje nowe możliwości. Radio go pochwaliło” – pisał Mariusz Szczygieł w reportażu z lat 90. Pracownikom upadających PGR-ów i fabryk, którzy nie potrafili odnaleźć się na nowym rynku pracy, to samo radio radziło, by starali się bardziej. Tymczasem szokowa terapia przekształceń własnościowych sprawiła, że ci najbardziej bezbronni wpadli z deszczu pod rynnę.

Te narracje sprzęgnięte są z początkiem przemian ustrojowych, bo już w 1988 r., gdy pakiet ustaw liberalizujących polską gospodarkę był w powijakach, Paweł Śpiewak zwracał uwagę na mogące rozwinąć się na jego podłożu społeczne nierówności (podobną diagnozę zawierają nawet fragmenty „Dzienników” bulteriera terapii szokowej, Waldemara Kuczyńskiego). Dekadę później Śpiewak był już pewien rosnącego, na korzyść uprzywilejowanych i najlepiej zarabiających professionals, dystansu międzyklasowego. Ale potrzeba było jeszcze kilku dobrych lat, by na powierzchni liberalnej demokracji i gospodarki wezbrała fala nacjonalizmu, pod naporem której pokolenie „rodziców III RP” próbowało dokonać oczyszczającej samokrytyki, już nie tylko na kartach dzienników. „Niepotrzebnie stworzono nadzieję i dano obietnicę, z której państwo nie potrafiło się wywiązać” – mówił Marcin Król do Grzegorza Sroczyńskiego w głośnym wywiadzie z 2014 r. „Popełniliśmy zbiorowy błąd” – tłumaczył dwa lata później Śpiewak w rozmowie z synem.

Estetyka usterki

Anachroniczny, wydawałoby się – a przynajmniej trwający długo jak III RP – spór obsesyjnie wraca w książkach autorów urodzonych w latach 80., dla których Leszek Balcerowicz, Jacek Kuroń czy Marcin Król to postaci fascynujące na miarę tych z amerykańskiego serialu „Mad Men”. I równie widmowe.


Czytaj także: Magdalena Nowicka: Byliśmy głusi


Rzeczywiście, mniej więcej od roku 2012, wraz z pojawieniem się książek Anny Dziewit-Meller, Dominiki Słowik, Sylwii Chutnik, Joanny Lech, Jacka Melchiora, Krzysztofa Siwczyka, Grzegorza Bogdała, Anny Cieplak, Weroniki Gogoli, czy Marcina Wichy – by wymienić tych najważniejszych – obserwowaliśmy falę nostalgicznych, mniej lub bardziej biograficznych opowieści zanurzonych w dusznej duchologicznej mgiełce.

Skąd przyszła ta moda? Znudzony przepuszczoną przez filtry, instagramową bezbłędnością świata, glitch art i vaporwave zainspirował i podbił najpierw sieć. Pod ich wpływem nostalgię za czasami pełnymi szumów, skaz i usterek skapitalizował rynek książki – nie tylko zresztą beletrystycznej, bo wystarczy rzucić okiem na wydawnictwa dotyczące architektury, designu czy pogranicza antropologii i socjologii, jak właśnie „Duchologia” Olgi Drendy. Na fali popularności tematu jeszcze na początku tego roku ukazała się „Robbo. Solucja”, artefakt, rzecz w całości wygenerowana na ośmiobitowym komputerze Atari.

Zasada kierująca tymi opowieściami jest prosta. Chodzi o gromadzenie niemal zapomnianych, pospolitych, ale wspólnych dla pokolenia dzisiejszych 30- i 40-latków wspomnień: o cinkciarzach i Ruskich ze stadionu, grach na Amigę 500, rowerach BMX, hamburgerach z kiszoną kapustą i pizzach na gofrze czy zgrzebnych reklamach fluorescencyjnego pumeksu. Większość historii kapryśnie uobecniających po dziecięcemu zapamiętane lata 80. i 90. oraz te (jak w tytule drugiej powieści Cieplak) „powyżej zera” nie chce wyrażać wyjątkowego doświadczenia. Są one raczej, jak pisze Krzysztof Siwczyk w eseju „Koło miejsca”, poszukiwaniem „kodu nieistniejących wspólnot”, tworzącym uwiarygodniające rusztowanie dla fikcji (jak w przypadku „Diska” Anny Dziewit-Meller czy „Kochanka” Jacka Melchiora) albo zawiązującym czytelniczą wspólnotę (jak w „Latach powyżej zera”).

Z „Lat powyżej zera” Cieplak, „Florydy” Bogdała, „Po trochu” Gogoli czy „Stancji” Wioletty Grzegorzewskiej tu i ówdzie przenika bezradność wobec ówczesnej rzeczywistości. Ktoś musi zamknąć zakład fryzjerski, bo klientki wybierają sieciówkę w galerii handlowej, ktoś inny udaje ­Freddiego Mercury’ego na imprezach integracyjnych, tyra w fast foodzie albo lepi gipsowe siusiaki i cycki na eksport (do Niemiec oczywiście).

Celem tej prozy nie było jednak nigdy, szczęśliwie, cięcie gordyjskiego węzła odwiecznych polsko-polskich sporów.

Tracimy krew

„Kod nieistniejącej wspólnoty” bardzo szybko zmienił swoją pożywkę. Zastąpiła go kontra do inteligenckiego pokolenia ojców założycieli III RP. „To jest jak wojna generacyjna w dysfunkcyjnej rodzinie przeniesiona w skalę całego społeczeństwa” – powiedziała kilka tygodni temu w rozmowie z Aleksandrą Pawlicką Agata Bielik-Robson, filozofka. Ta społeczna w zamyśle diagnoza nieźle sprawdza się na użytek prozy, która ochoczo powiela skompromitowane kilkanaście lat temu w książkach Dawida Bieńkowskiego trywialne tezy, wedle których kapitalizm deprawuje, korporacja niszczy, a urlop ojcowski kastruje.


Czytaj także: Dorota Masłowska: Zjazd do zajezdni


I tak, najnowsza książka Doroty Masłowskiej „Inni ludzie” to, wedle samej pisarki, obraz „społeczeństwa postkomunistycznego, w którym agresywny kapitalizm zrujnował porządki, wymienił ludziom dusze na aparaty do przeliczania pieniędzy. Ta zmiana była nienaturalna, gwałtowna, spowodowała rozmaite wynaturzenia”.

Warto się zastanowić, jakie porządki, ku utrapieniu autorki, zrujnował drapieżny kapitalizm. Bo podczas gdy w „Pawiu królowej” sprawnie ujawniała, jak doskonale zaprojektowany system konsumpcji połyka i przerabia wszystko, łącznie z nią samą, na towar, dziś – wbrew deklaracjom – Masłowska nie rozbija już symbolicznych reżimów opresji.

„Inni ludzie” to formalnie udająca kontestację mdła wariacja na temat powieści mieszczańskiej, w której bogata i uzależniona od xanaxu Iwona, współczesna Emilia Korczyńska, w odwecie za mężowski romans wybiera sobie na kochanka „witalnego” pomocnika hydraulika z artystycznymi ambicjami.

Sama Masłowska w wywiadzie dla „Dwutygodnika” umacnia szkodliwą wizję świata, zgodnie z którą osoby niewykształcone mają jednocześnie mniejszą skłonność do zaburzeń nastroju, i wynaturzenia kapitalizmu charakteryzuje tak: „mężczyźni łażą po parku z wózkami, role płciowe się zamazują, jest moda na unisex, również w podziale obowiązków domowych. Tymczasem świat busów i bloków jest pełen staminy, duży fokus na dobór naturalny, na seks, na podkreślanie cech płciowych – kobiety mają długie rzęsy i ostrzyknięte usta; mężczyźni przerysowane mięśnie, dużo radykalniejsze zachowania seksualne, dyskoteki, taniec, szybkie samochody – są po prostu bardziej witalni, seksualni i w jakiś sposób żywi. A my cierpimy na depresję, oglądamy seriale i tracimy krew”.

Tak oto dotkliwie pokąsane elity zamieniają się w swoich SUV-ach w leniwe zombies: „Na Instagramie #szczescie #wolnyweekend #noraczej, / w realu #znowusamawłóżkupłaczę #błagamprzyjedźMaciek”.

Sytuacje wymyślone

Mdłe-elity, „pier...ni public intellectuals” wkurzają z kolei Patrycję Pustkowiak, która wzorem Śpiewaka marzy o nowej, innej inteligencji. Jej „Maszkaron” to słuszna satyra na japiszonkę, pisana w kontrze do Rycerzy Solidarności i z punktu widzenia tych, o których z pewną taką nieśmiałością troszczył się Waldemar Kuczyński w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Tyle że, choć słuszna, to pozbawiona kąśliwej mocy i znaczenia. Bo zamiast przynosić jakiś rodzaj wyzwolenia tym, o których się przecież domyślnie upomina, zamyka ich w obserwacyjnej bańce jak „intrygującego, egzotycznego gada umieszczonego za szybą terrarium”. Oczywiście, satyra lubi oswojone tematy i proste kontrasty, ale jeśli jej żarliwym celem jest zrzucenie społecznych masek i rezygnacja z niewygodnych, wartościujących ról, to sięgnięcie po stereotyp tylko umacnia status quo.

Tymczasem autorzy „powieści krytycznych” nie kryją, że ich książki to tendencyjna publicystyka w beletrystycznym przebraniu. „Wymyśliłam sobie sytuację, w której bohaterka gwałtownie potrzebuje duchowości, żeby wzmocnić się jako osoba, jako dusza, jako spójna całość cielesna i emocjonalna. Najbliżej domu Karoliny stoi kościół, więc ona do niego idzie i szuka tam pociechy” – mówi Natalia Fiedorczuk-Cieślak, autorka „Ulgi”, przyznając, że temat duchowości oraz przykościelnych grup wsparcia zgłębiała na podstawie wpisów na forach internetowych i blogi „kobiet, które piszą o religii i o chrześcijaństwie w kontekście współczesności”.

Polska proza (mam tu na myśli przede wszystkim ostatnie książki Natalii Fiedorczuk-Cieślak, Wojciecha Kuczoka, Doroty Masłowskiej, Michała Olszewskiego, Agnieszki Szpili czy Katarzyny Wiśniewskiej) silnie ciąży ku społecznemu zaangażowaniu, próbując opisać zarówno przemoc Kościoła, państwa i jego instytucji oraz korporacji, jak też przemoc symboliczną czy wreszcie domową.

Niestety zwykle przeważa w nich, zawieszony w psychologicznej próżni i oparty na swoistym basic polish, obrazek obyczajowy okraszony mdłymi, wtórnymi tezami.

Paradoksalnie, trywialność tej prozy próbuje się uzasadniać poprzez wpisanie jej, nawet wbrew jednoznacznie deklarowanej fikcyjności, w nurt tzw. wypowiedzi konfesyjnych, tworzących „krąg współodczuwających czytelników”, którego zadaniem jest oddziaływanie terapeutyczne bądź polityczna aktywizacja odbiorcy. Rolą, a jednocześnie niepodważalną wartością wypowiedzi konfesyjnych ma być ich funkcja emancypacyjna.

Tym samym jakakolwiek recenzencka wątpliwość dotycząca literackiej jakości „wyznań” staje się, z jednej strony, równoznaczna z atakiem na mówiącego, negacją jego doświadczeń oraz pragnieniem odebrania mu głosu, a z drugiej – domagającą się kłopotliwego literackiego sztafażu próbą przysłonięcia autentycznej traumy. I tak, wedle redaktor naczelnej Culture.pl Joanny Stryjczyk, dylemat, przed którym obecnie stoi polska proza (głównie kobieca), wygląda następująco: „powiedzieć dużo i dosadnie, ale przez to zamieszkać w wiecznym literackim przedpokoju” albo „opuścić go na rzecz salonu, ale wyrzec się części własnego głosu”.

Poirytowanej krytyce chodzi przecież nie o to, że ktoś pisze źle – spiskuje z kolei na stronach „Wakatu” Joanna Bednarek – ale że wdziera się na salony, próbując pisać „o sobie w sposób niezawoalowany i bez przepraszania, że zajmuje przestrzeń, domaga się uwagi, obnosi się przed nami ze swoimi neurozami i lękami, robiąc spektakl ze swojego cierpienia”. A przecież jeśli jest to „spektakl”, to właśnie taki, w którym doskonale odnajdują się oskarżane o jego uciszanie media, o czym świadczy stała w nich obecność autorów, pełniących rolę ekspertów lub terapeutów określonego „kręgu czytelników” w zakresie uzależnień, depresji poporodowej czy różnic między tymi z bloków i busów a bezpłciową resztą Polski, która zasypia przy Netfliksie.

Tym samym konfesyjna i krytyczna proza rozrachunkowa nie wypełnia wypełnia założonej przez jej rzeczników emancypacyjnej funkcji. Staje się za to doskonałą pożywką krzywdzących i płytkich, momentami zaś niebezpiecznych – jak w przypadku Masłowskiej – społecznych diagnoz.

Legitymizacji jakiego świata domagają się twórcy nowej powieści rozrachunkowej? Czy nie tego, który jest właśnie najsilniej umocowany w stereotypowej publicystyce głównego nurtu? Jeśli katolicyzm, to „blogowy” albo „rydzykowy”; jeśli rodzina, to patologiczna, patriarchalna, przemocowa; macierzyństwo – w cieniu baby blues; praca – źle płatna, uzależniająca i nikomu niepotrzebna; wakacje – za 500 plus w polskiej strefie w Grecji, zatłoczonej przez Januszów i Grażyny. Co ciekawe, najgorszym „złym” polskiej prozy od ponad 20 lat pozostaje kapitalista – przedsiębiorca albo pracownik korporacji.

Różnica jest taka, że podczas gdy na początku XXI w. wysadzaliśmy supermarkety w powietrze, dziś – bladzi, słabi, anemiczni – próbujemy je kochać. Czyżby „literaturkę”, która chciała być „Lalką” III RP, zastąpiła właśnie „paraliteraturka” pisana dla pokrzepienia? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Od 2018 r. związana z „Tygodnikiem Powszechnym”, dziennikarka i redaktorka Działu Kultury, wydawczyni strony TygodnikPowszechny.pl. W 2019 r. nominowana do nagrody Polskiej Izby Książki za najciekawszą prezentację książek i czytania w mediach drukowanych. Od… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2018