Zaangażowani i bezradni

Dzisiejsze powieściowe wołanie o wolność przybiera rozmaite kształty, na wielu polach boje o taką czy inną sprawę się toczą. W grę wchodzi nawet Sprawa.

26.01.2010

Czyta się kilka minut

Debata: co pisarzom po wolności? / rys. Mateusz Kaniewski /
Debata: co pisarzom po wolności? / rys. Mateusz Kaniewski /

Zachodzę w głowę, którzy pisarze przeżyli "szok wolności", a następnie "utracili głos" ("zakrztusili się"). Zostawiam na boku świat poetycki, przyjmuję, że to prozaicy doświadczyli owej przykrości. Ale kto konkretnie? Na pewno nie ci, którzy w dużej mierze nadali ton prozie ostatniego dwudziestolecia, bo ich przed 1989 r. na scenie literackiej nie było albo dopiero nań wchodzili (np. Paweł Huelle, Jerzy Pilch czy Stefan Chwin ukrywający się pod pseudonimem Max Lars).

Anna Nasiłowska musi mieć tedy na myśli twórców, którzy przed tą graniczną datą dobrze zaznaczyli swoją obecność. Zdaje się, że w grę wchodzi - choć nie mam pewności, czy to dobry kandydat - tylko jeden "zakrztuszony", Tadeusz Konwicki, który po ogłoszeniu "Pamfletu na siebie" (1995) bezterminowo zawiesił działalność literacką. To wyjątek potwierdzający regułę. A tą regułą był brak jakichkolwiek dolegliwości oddechowych. Nie zakrztusili się ani nie odkrztusili tacy pisarze, jak Marek Nowakowski, Kazimierz Orłoś, Wiesław Myśliwski, Jan Józef Szczepański, Piotr Wojciechowski, Włodzimierz Odojewski, Edward Redliński, a to przecież mocno niekompletna lista.

Szkoła wdzięku i przetrwania

Wymieniłem nazwiska różnych - pod wieloma względami, także pod względem zaangażowania w Sprawę przed 1989 r. - prozaików. Łączy ich to, że żaden z nich, jak sądzę, nie doznał "szoku"; robili swoje przed przełomem i po nim. Wielu z nich robiło nawet to samo. Przed i po bili na alarm, głosem pełnym obywatelskiej troski mówili, że nasza rzeczywistość jest źle urządzona, napiętnowali odpowiedzialnych za ten stan rzeczy, bywali zaangażowani w sferę publiczną oraz moralizatorsko usposobieni.

O żadnym z nich nie pomyślałbym jako "dostarczycielu rozrywki". Ich wystąpienia miały oczywiście charakter polityczny, jeśli polityczność przyszłoby definiować szeroko jako obieranie pozycji w ramach zastanego sporu, konfrontowanie światopoglądów i wizji życia społecznego. Czy upominali się o wolność (obojętnie: zbiorową bądź indywidualną)? I tego nie mógłbym wykluczyć, a nawet mógłbym to pokazać, odwołując się do takich "wolnościowych" powieści, jak "Homo Polonicus" (1992) Nowakowskiego, "Szkoła wdzięku i przetrwania" (1995) Wojciechowskiego czy "Transformejszen" (2002) Redlińskiego. Każda z nich - to także dalece niepełna lista - była wymierzona w nowe formy zniewolenia, które nastały wraz z rozwojem kapitalizmu w Polsce.

Nasiłowska nie zgadza się z obiegowym przekonaniem, że literatura straciła na znaczeniu. Jak w takim razie wytłumaczyć tę prawidłowość, że twórcy prozy perswazyjnej, piszący na dobrą sprawę to samo i tak samo, do pewnego momentu byli szykanowani przez władzę, a od pewnego momentu traktowani są z obojętnością (nie tylko przez władzę, ale przede wszystkim przez czytelników)? Weźmy pod rozwagę "gorące", interwencyjne opowiadania zgromadzone w "Drewnianych mostach" (2001) Orłosia. Nie ma żadnej różnicy między literackim interwencjonizmem zamanifestowanym we wspomnianej książce i we wcześniejszych książkach tego autora, np. w "Cudownej melinie" (1973) czy "Trzecim kłamstwie" (1980). W każdej z nich pisarz przedstawia moralną degradację polskiego społeczeństwa, ujawnia skandale i horrenda, które rozsadzają naszą (tamtą i obecną) rzeczywistość, oburza się, protestuje. Podobnie Nowakowski - nie sposób zgadnąć, która Polska bardziej go gniewa, ta do czy po 1989 r.

Może wszystko, nic nie musi

Nie chodzi mi o porównywanie dawnych i aktualnych "donosów na rzeczywistość" oraz zakresów zaangażowania i odmian tendencyjności. Nie układają się one w przekonującą paralelę przede wszystkim dlatego, że dzisiejsze powieściowe wołanie o wolność przybiera rozmaite kształty; zaiste na wielu polach boje o taką czy inną sprawę się toczą. W grę wchodzi nawet Sprawa. Przecież w niektórych utworach należących do nurtu antykapitalistycznego (obok wymienionej powieści Redlińskiego, np. "Nic", 2005, Dawida Bieńkowskiego) antagonizm między polskością a kapitałem został do tego stopnia zradykalizowany, że i myśl o kolejnym rozbiorze Polski musi być brana pod uwagę. Czy bohaterowie "Doliny Nicości" (2008) Bronisława Wildsteina bądź późnych powieści Marcina Wolskiego rzeczywiście żyją w wolnym kraju? Oni raczej marzą o wolności, zabiegają o nią, niźli się nią cieszą. Z oznajmieniem, które pojawia się w artykule Nasiłowskiej ("Ojczyzna jest wolna"), nie wszyscy polscy pisarzy by się zgodzili.

Spraw pisanych małą literą, choć nie mniej ważnych, jest całe mnóstwo. Dość pomyśleć o wypowiedziach, w których doszły do głosu "cudzoziemki we własnym kraju" (określenie Przemysława Czaplińskiego, który, nawiasem mówiąc, obliczył, że w latach 1989-2007 ukazało się ponad sto książek literackich poświęconych kwestii kobiecej). To, co wyłoniło się w ostatnim dwudziestoleciu z opowieści traktujących o kobiecym doświadczenia - a dominowały przecie ujęcia krytyczne i emancypacyjne, na ogół wymierzone w porządek patriarchalny - jako żywo rymuje się z postulatami Nasiłowskiej ("rzetelny opis przestrzeni konfliktów, z których większość to wewnętrzne kolizje, zachodzące między różnymi akceptowanymi normami i poziomami refleksji").

Być może to właśnie polskie pisarki najpełniej nawiązały do tego, na czym autorce "Historii miłosnych" (2009) tak bardzo zależy: pokazały, że także w wolnej Polsce "jednostka odczuwa presję, dominację i spętanie przez okoliczności". A literatura nie tyle jest zobowiązana do reakcji, ile może wziąć na celownik owe formy zniewolenia. No i wzięła - wiele razy, na różne sposoby. Nie wiem, dlaczego Anna Nasiłowska nie chce tego dostrzec.

Literatura może wszystko, ale nic nie musi. Na tym polega, tak bliska sercu warszawskiej autorki, wolność. Nie pojmuję więc, dlaczego Adam Zagajewski jest postponowany za to, że zamknął się w wieży z kości słoniowej i tam też uprawia "własną odmianę estetyzmu". Z prozaikami podobnie - wolno im (np. Andrzejowi Stasiukowi) snuć swoje "autystyczne" opowieści, oddawać się prywatnym i nieprzekładającym się na żaden społeczny zysk obsesjom, krążyć nieprzerwanie wokół kilku tematów i wątków. Piotr Szewc od 1987 r. po lata ostatnie pięknie opisuje jeden dzień z życia przedwojennego Zamościa. Nie wolno mu? Jest pisarzem rozrywkowym? Wolne żarty.

Recepcja zredukowana

Celowo przywołałem nazwisko Zagajewskiego, którego zaczepia Nasiłowska. Otóż twierdzę, że to właśnie poeci najpełniej po 1989 r. praktykują wolność, i nie mam tu na myśli aktywności "parnasistowskiej", lecz całokształt poetyckich działań. Siła poezji polega na tym, że poza koneserskim i specjalistycznym kręgiem, w którym na co dzień funkcjonuje, nie ma ona najmniejszego znaczenia, nie dysponuje żadną możliwością społecznego oddziaływania. Jest zatem wolna do potęgi. W przeciwieństwie do prozy nie jest uwikłana w żadne gry rynkowe i medialne, w zasadzie nie ulega polityzacji i ideologizacji; nie sposób jej połączyć z jakkolwiek pojmowaną interesownością (bodaj tylko jeden Igor Stokfiszewski chciałby ją zaprząc do roboty interwencyjnej).

Paradoks i zarazem główne nieszczęście naszej literatury polega jednak na tym, że to właśnie w poezji najlepiej realizuje się to, co Nasiłowska, odwołując się do Irzykowskiego, nazwała "zasadą komplikacji". To współczesna poezja generuje kontrdyskursy, proza czyni to w bardzo ograniczonym stopniu. Tyle że użytkownicy dominujących dyskursów - jak chce Nasiłowska: medialnego i politycznego - w ogóle nie wiedzą o tym, że ktoś od ich mowy próbuje się odbijać, żeruje na niej czy ją dekonstruuje.

Przykładów prozatorskiego zaangażowania lub - ostrożniej - mniej lub bardziej zamierzonego interwencjonizmu literackiego mamy w dwudziestoleciu 1989-2009 mnóstwo, ale bardzo rzadko dałoby się owe przedsięwzięcia pisarskie skojarzyć z subwersją bądź dywersją, czyli z postulowaną "zasadą komplikacji". Proza sprzeciwu (bez różnicy - lewicowo czy prawicowo zorientowanego) na dobrą sprawę nie mówi nam niczego, o czym byśmy nie wiedzieli. Na przykład, że praca w korporacji jest ogłupiająca i pełna upokorzeń, że działalność takiej instytucji finansowej jak Hamburger Bank ze "Zwału" (2004) Sławomira Shuty polega - mówiąc słowami tej powieści - na "patroszeniu leszcza", czyli sprzedawaniu klientom usług, których nie potrzebują, że podstawową zasadą jest dwumyślenie pracowników przykutych do biurek, zwłaszcza udawanie pełniej identyfikacji z firmą, jej celami i sloganami. Korporacja jest piekłem, zaniechanie lustracji i dekomunizacji to skandal, patriarchat to ideologia zbrodnicza. Ale czy musimy czytać powieści, żeby odkryć te "prawdy"?

Nie jest sprawą przypadku, że niezgoda na taki czy inny stan rzeczy jest zazwyczaj wyrażana przy użyciu najprostszych, przebrzmiałych gatunków prozy realistycznej. Obok prościutkiej powieści z tezą i agitki pojawiają się obrazki, wzruszające historyjki "z życia wzięte"; "pisarze z misją" chętnie posługują się też niezbyt wyszukaną satyrą. Lecz nie słabość poznawcza i zaglądanie do lamusa konwencji literackich jest tutaj podstawowym problemem.

Opowieści zaangażowane lub odczytywane przez niektórych uczestników życia literackiego jako zaangażowane (to nie to samo) nie mogą się wymknąć "zasadzie symplifikacji i sensacji" (Nasiłowska), ponieważ funkcjonują w ramach komunikacji masowej. A więc nawet wtedy, kiedy pojawiają się interesujące, nieoczywiste, a więc subwersywne opowieści o naszym świecie, nie mają one większych szans na takie odczytanie. To, co niepodobne i wymykające się dyskursom dominującym, zostanie natychmiast sprowadzone do już istniejącego. Czyż nie na tym polegała recepcja powieści Doroty Masłowskiej, zwłaszcza utworu debiutanckiego? Czy "Gnój" (2003) Wojciecha Kuczoka nie został zredukowany do publicystycznych frazesów mówiących o przemocy w rodzinie?

***

Tworzenie "błękitnych mostów między ludźmi" to piękne zadanie, ale - tak z ręką na sercu - gdzie i na jakich zasadach miałoby się realizować? W moim odczuciu współcześni pisarze robią swoje, a to, że niewiele z ich wysiłków wynika, to całkiem osobny problem.

Dariusz Nowacki (ur. 1965 r.) jest krytykiem literackim i literaturoznawcą, pracownikiem Uniwersytetu Śląskiego. Autorem takich książek jak "Zawód: czytelnik" i "Wielkie Wczoraj".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2010