Wielkie udawanie

Autor "Biało-czerwonego pisze wyłącznie książki słuszne, wktórych uprawia nachalną moralistykę społeczną.

28.09.2007

Czyta się kilka minut

Rys. ALEKSANDER PIENIEK /
Rys. ALEKSANDER PIENIEK /

Mimo skromnego dorobku Dawid Bieńkowski wydaje się pisarzem uznanym i utytułowanym. Jego debiutancka powieść "Jest" (2001) otrzymała m.in. Nagrodę im. Andrzeja Kijowskiego i Nagrodę Fundacji im. Kościelskich. Następna powieść ("Nic", 2005) również została wyróżniona, choć nie aż tak spektakularnie. Przegląd recenzji i komentarzy, jakie pojawiły się czy to w związku z wymienionymi utworami, czy to z powieścią najnowszą, "Biało-czerwonym", pokazuje, że proza Bieńkowskiego raczej się podoba. Warto więc zapytać, co zyskało uznanie: jaka postawa pisarska, jaki pomysł na literaturę może dziś liczyć na dość szerokie wsparcie.

Ciuciubabka

Gdyby trzy powieści Bieńkowskiego, wliczając "Biało-czerwonego", o którym za chwilę osobno, mogły służyć za dowód w sprawie, wyszłoby na to, że najbardziej popłaca pisarski oportunizm i anachronizm. Już wyjaśniam.

Autor "Jest" pisze wyłącznie książki słuszne, w których uprawia nachalną moralistykę społeczną. W debiutanckiej powieści dał obraz stanu wojennego jak z czytanki, stał się piewcą czynu antykomunistycznego podjętego przez grupkę warszawskich licealistów, sprytnie zagrał na patriotyczno-martyrologicznej strunie. W "Nic" sformułował słuszną (jak zawsze!) krytykę błędów i wypaczeń, które wystąpiły na początkowym etapie budowy kapitalizmu w Polsce. Wreszcie w "Biało-czerwonym" słusznie piętnuje męski szowinizm i równie słusznie demaskuje polski patriarchat.

Wyborów ideowo-tematycznych Bieńkowskiego nie sposób kwestionować, niepodobna z nimi dyskutować. Przede wszystkim dlatego, że walory poznawcze tej prozy nie wykraczają poza poziom publicystycznych stereotypów, a z nimi nikt rozsądny spierał się nie będzie. Fabuły Bieńkowskiego żerują na potocznych wyobrażeniach, mówią nam tylko to, co już wiemy. Że stan wojenny był zbrodnią, kapitalizm deprawuje, a tradycjonalistyczny model męskości jest nie do utrzymania w nowoczesnym świecie.

Życzliwość, jaka towarzyszy kolejnym wystąpieniom tego pisarza, bierze się zapewne stąd, że w autorze "Nic" rozpoznano bardzo poważnego pisarza z duszą Żeromskiego, prozaika, który podejmuje tzw. tradycyjne obowiązki, a więc uświadamia, wychowuje, nie pozostaje obojętny. Osobliwa to ciuciubabka, gdy obie strony mają zawiązane oczy. Krytycy udają, że nie widzą literackiej łopatologii, warsztatowej chropowatości, skrajnej konwencjonalności, grubych nici i uproszczeń, sam zaś pisarz, niesiony tyloma pozytywnymi wzmocnieniami, udaje wielkiego, zatroskanego wychowawcę, prozaika serio. Obie strony tej zabawy spotykają się na gruncie powieściowego anachronizmu. "Jest" - realistyczna powieść pokoleniowa z mocną publicystyczną tezą (warszawska młodzież dojrzewająca w stanie wojennym okazała się godna tradycji AK-owskiej)? Proszę bardzo. "Nic" - podróbka realizmu krytycznego, naciągana "Lalka" III RP. Żaden problem. "Biało-czerwony" - satyra jak z kiepskiego kabaretu. W porządku. Nikomu (prawie nikomu) powieka nie zadrży.

Powtórzę: owa bezprzykładna wielkoduszność znacznej części krytyki literackiej wynika z przywiązania do prastarych wyobrażeń na temat roli i powinności pisarskich. Oto pojawił się inteligencki pisarz (zapewne z Żoliborza), który zwraca się do inteligenckiej publiczności czytającej, wierząc, że ta (nawet gdyby istniała, a przecież nie istnieje) potrzebuje moralistyki społecznej, chętnie wsłucha się w głos literackiego wychowawcy. Tymczasem ci, do których rzekomo zwraca się pisarz, są jak główny bohater "Biało-czerwonego" - jeśli cokolwiek czytają, to tylko ilustrowane magazyny w poczekalni u dentysty lub fryzjera.

Świat według Kiepskich

Ale mówmy o tych, którzy jeszcze sięgają po współczesne polskie powieści. Dla nich (dla mnie) postawy i konflikty, problemy i sytuacje, które wykreował w swoim najnowszym utworze Bieńkowski, mogą istnieć tylko na papierze lub Księżycu. Bo co my tu mamy? Ano dwa dni z życia świetnie prosperującego prawnika Pawła, któremu autor przypisał wszystkie możliwe męskie wady i słabości, którego uczynił - nie bójmy się słów - zwykłym debilem, choć zamierzał uczynić groteskowym męskoszowinistycznym wieprzem. (Jak nazwać faceta, który nie potrafi usmażyć jajecznicy, zająć się przez kilka godzin własnym pięcioletnim dzieckiem, za to czule przemawia do swojego samochodu?) Obok Pawła widzimy także trzy inne męskie dziwadła: "Dziadka, a być może Ojca w jednej osobie" (figura Sarmaty, arcy-Polaka), "Posła i Ministra" (prawicowy polityk) oraz Alexa, wziętego kucharza wyspecjalizowanego w gotowaniu na ekranie (gwiazda mediów). W kontrze pojawia się Nowoczesny - mężczyzna, który budzi w Pawle obrzydzenie, ponieważ troskliwie zajmuje się swoim dzieckiem.

Tak bohaterowie, jak i zdarzenia powieściowe mają tu tyle wspólnego z rzeczywistością, co postaci i intrygi z sitcomu "Świat według Kiepskich". Tyle że "Kiepscy" są nieporównanie bardziej skuteczni dydaktycznie i uczciwsi, jeśli idzie o traktowanie odbiorcy. Telewidzowie oglądający polsatowski serial mogą przejrzeć się w krzywym zwierciadle podstawionym im pod nos. Czytelnicy "Biało-czerwonego" nie mają takiej szansy. I to właśnie nazywam wielkim udawaniem, trzecią powieściową odsłoną niebywałego spektaklu.

Obsesyjnie trzymam się myśli o odbiorcy, gdyż jego rolę uważam tutaj za kluczową. No i zadaję pytanie, o kim myślał autor, układając tę satyrę na leniwych i pozbawionych mózgu chłopów, gdzie słuszność i oczywistość walczy o lepsze z prostackim żartem i bujdą na resorach. Wszak ci, którzy oglądają "Kiepskich", nie czytają współczesnej prozy. Kto niby ma się przejąć ową siermiężną dydaktyką, kogo ma rozbawić seria marnych kabaretowych skeczów? Czy tych, którzy potrafią ocenić, jak pisarz dialoguje z Gombrowiczowskim "Trans-Atlantykiem", do którego "Biało-czerwony" - w dużych fragmentach - został stylistycznie upodobniony? A więc także tych, którzy - by nawiązać do tytułu powieści - potrafią wydobyć z "Biało-czerwonego" wątek dyskusji z polskością, prawidłowo rozpoznać, co do tej odwiecznej inteligenckiej debaty dokłada warszawski pisarz?

Załóżmy przez chwilę, że ten ostatni adres czytelniczy jest poprawny. Komunikacyjne nieporozumienie wcale nie zostaje przezwyciężone; przeciwnie - pogłębia się. "Trans-Atlantyk" powstał blisko 60 lat temu. Bieńkowski chce nas przekonać, że od tamtej pory nic się nie zmieniło, że chwyt Gombrowicza zachował prowokacyjną i wywrotową moc, że pozostałości ideologii i mentalności sarmackiej, tradycyjne cnoty Polaka-patrioty, zjawiska, do których odnosił się Gombrowicz, nadal są żywotne, ba!, w ogóle istnieją w dzisiejszym polskim uniwersum symbolicznym.

Tere-fere. Kluczowa teza najnowszej powieści Bieńkowskiego, zgodnie z którą współczesny nadwiślański patriarchat wraz z krajową mizoginią wyrasta z anachronicznej powstańczo-ułańskiej polskości, jest tezą z gruntu fałszywą. I zarazem wygodną. Pisarz omija w ten sposób trudne problemy, przeskakuje nad polem minowym, unieważnia krąg spraw związanych z obyczajowością seksualną, wychowaniem (tak domowym, szkolnym, jak i religijnym), konserwatywnymi normami, o które w Polsce od lat toczy się namiętny spór ideowy, nie mówiąc o całym kontekście feministycznym. Sprytna zamianka ("Twardość" - "Miękkość" w miejsce "Ojczyzny" - "Synczyzny") jest po prostu szalbierstwem. Ale też szachrajstwo to specjalnie nie dziwi - Dawid Bieńkowski uwielbia dostarczać łatwych odpowiedzi (tu: skąd patriarchat i mizoginia?) na trudne pytania. Taki już urok jego prozy.

Nonsens skalkulowany

A może to nie żadne uproszczenie, lecz spryt pisarski? W końcu pytania o polskość to próba podbicia stawki. Gdyby Bieńkowski poprzestał na satyrze, dał coś w rodzaju "Testosteronu" Andrzeja Saramonowicza, jego powieść łatwiej przyszłoby zlekceważyć. Tymczasem pisarz w kabaretową, grepsiarską materię wcisnął dyskurs z wyższej, starointeligenckiej półki. Nie jest zapewne sprawą przypadku, że w "Biało-czerwonym" ponownie posłużył się tym samym arcypolskim finałem: tak jak w "Nic" kazał bohaterom zatańczyć poloneza, wypełnić narodowy rytuał. Znamienne, co tę scenę poprzedza. A poprzedza ją wizyta policjantów, którzy wręczają Pawłowi "nagrodę Biało-Czerwonego Promila za kultywowanie kawaleryjskich i szlacheckich tradycji na polskich drogach". Łamanie przepisów o ruchu drogowym, jazda po pijaku - przekonuje Bieńkowski - także mają swe źródło w polskości. Zupełnie bez sensu. Wszelako twierdzę, że jest to nonsens skalkulowany. I skuteczny. Stare apetyty trzymają się mocno, a Gombrowicz triumfuje: ważna powieść i poważny pisarz rodzą się z imitacji ważnej powieści i poważnego pisarza.

Dawid Bieńkowski, "Biało-czerwony", Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2007.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2007