Literatura, mój bliźni

Wedle Anny Nasiłowskiej producentem Wielkiej Iluzji literatury i życia literackiego jest układ pomiędzy uczestnikami życia kulturalnego. W układzie tym wszyscy symulują.

04.12.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Nasiłowska, historyk literatury, krytyczka zadziorna w swoich wystąpieniach recenzenckich, poinformowała nas, że jej dwie książki literackie - “Domino" oraz “Czteroletnia filozofka" - to była tylko zmyłka. Napisała je, aby sprawdzić, czy znajdzie się ktoś, kto powie, że to literaturka, nie zaś literatura. A ponieważ nikt taki się nie znalazł, więc autorka odczekała kilka dobrych lat i powiedziała sama: “Specjalnie podsunęłam wam fałszywkę, żeby zobaczyć, jak zareagujecie, a wy zaczęliście pisać normalne recenzje".

Ktoś nieśmiało mógłby oponować, że przecież pojawiło się kilka recenzji negatywnych, ale autorka odpowie na to, że krytyka nie wypracowała mocnej, jednolitej opinii. Ktoś mógłby jeszcze słabszym głosikiem dodać, że niektórzy w ogóle o tej książce nie pisali, ale riposta byłaby pewnie równie ostra i prosta: fałsz w literaturze powinien być zdemaskowany, więc ci, którzy nie napisali, muszą zostać uznani za kolaborantów układu.

Symulakrum

Dzięki odważnemu tekstowi “Literaturka" wiemy zatem, że całe nasze życie literackie ostatnich piętnastu lat - a być może i pięćdziesięciu - było symulakrum. Żyliśmy w przetwórni papieru, w której jedni pisali książki, inni zamieniali te książki na artykuły, a jeszcze inni oddawali to wszystko do punktów skupu makulatury, która zostanie przerobiona na pulpę, by mogły powstać nowe książki. Ponieważ jednak model recyklingowy nie odpowiada Annie Nasiłowskiej, więc postanowiła ujawnić reguły gry.

W jej wersji producentem Wielkiej Iluzji literatury i życia literackiego jest układ pomiędzy uczestnikami życia kulturalnego. W układzie tym wszyscy symulują. Gazety - masowe zwłaszcza - udają, że recenzują książki, bo dzięki temu gazeta może uchodzić za pismo społeczno-kulturalne, a te, jak wiadomo, cieszą się na rynku największym wzięciem - w odróżnieniu od pism wyłącznie politycznych, biznesowych czy zgoła rozrywkowych.

Symulowane recenzje zamieszczane w gazetach pozwalały nam udawać, że sięgamy po gazety tylko dla ich zawartości krytycznoliterackiej. Redaktorzy tych gazet, zorientowani, w czym rzecz, zamawiali u wydawców książki, wydawcy zaś - ponaglani przez redaktorów, którym lekko drżały ręce z obawy, że sprawa się wyda - molestowali przygodnie spotkanych ludzi, aby pisali teksty przypominające literaturę. Pisarze-symulanci sięgali po książki innych symulantów, takich jak Stasiuk, Tokarczuk, Gretkowska czy Filipiak, i naśladowali ich, aby uzyskać podobny “efekt literackości". Tak oto my, mieszkańcy Matrixa, żywiąc wydawnictwa i redakcje gazet, dając zarobić pisarzom, recenzentom i wydawcom, żywiliśmy złudzenia.

Nie wiadomo jednak, dlaczego je podkarmialiśmy. Co nas, miłośników wielkiej literatury, zajadłych czytelników Stendhala i Tołstoja, pożeraczy arcydzieł biblioteki światowej, podkusiło, żeby sięgać po literaturkę polską.

Dwie trumny

Dwie trumny rządzą polską krytyką: Prusa i Żeromskiego. W pierwszej zamieszkuje trup polskiego realizmu, wstający z martwych każdego roku porą jesienną. Wtedy - gdy nagrody Nobla i Nike zostały rozdane, gdy minęły targi książki, a jeszcze nie nastąpił wysyp literaturki pod choinkę - któryś z krytyków zadaje nieśmiertelne pytanie: dlaczego polska literatura nie odzwierciedla, nie ukazuje i nie wymierza?

Kto pierwszy poda ton, ma prawo ciągnąć w nieskończoność listę zarzutów i przeprowadzać kompromitujący bilans. Po jednej stronie tego skontrum stają najważniejsze wydarzenia historyczne i polityczne: “Solidarność", stan wojenny, wyemigrowanie miliona Polaków w latach 80. z kraju, odzyskanie niepodległości, transformacja ustrojowa roku 1989... Po drugiej - nieskończony wykaz literackich niedociągnięć, sygnowanych starym hasłem “Nie przedstawia!". Kiedy wampir Prusa ukąsi krytyka prawicowego, okazuje się, że polska literatura nie przedstawiła zbrodniczości PRL-u i heroizmu zwykłych ludzi, kiedy zaś zęby wampira toną w szyi krytyka lewicowego, wówczas okazuje się, że w polskiej literaturze nie ma obrazów transformacji ustrojowej i zrodzonej w nowej Polsce mnogości różnic.

Druga trumna skrywa zwampirzonego trupa polskiej literatury zaangażowanej. Żeromski ma wystające zęby, którymi niegdyś pokąsał Polskę, gdy zamiast szklanych domów dała swoim mieszkańcom domy brudne, a nieposłusznych odsyłała do więzień. W tej samej trumnie - narażeni na lekki ścisk - leżą Kaden i Nałkowska. I choć Żeromskiemu ciasno, to nie narzeka, bo nowi lokatorzy, nawet wcześniej niż gospodarz trumny, zareagowali na polski śmietnik, pokazując, że teraz już można się z niego cieszyć, tylko trzeba wystrzegać się militaryzmu i patrzeć władzy na ręce.

Od czasu do czasu, najczęściej w porze Zaduszek, wampiry polskiego realizmu i zaangażowania wstają, by zatopić zęby w szyi jakiegoś krytyka i ten wtedy wysyła do redakcji jakiegoś pisma tekst o tym, że polska literatura nie przedstawia albo nie jest zaangażowana. Niekiedy oba wampiry napadają jednego krytyka, i wtedy Sławomir Sierakowski ogłasza, że polska literatura potrafi przedstawiać, nie potrafi natomiast podpowiedzieć nam, jak mamy sobie poradzić z naszą rzeczywistością.

W obu szkołach cmentarnych - tej realistycznej i tej zaangażowanej - literatura ma najważniejsze zadanie: zaopiekować się zdziecinniałym społeczeństwem. Powinna więc dorosłym dzieciom wyjaśnić świat, ukazać najważniejsze procesy w rzeczywistości zachodzące, odsłonić ukryte podłoże społecznych zachowań, a także wskazać nam drogę wyjścia ze śmietnika. Gdyby ktoś nieśmiało wspomniał, że mało kogo ten śmietnik jeszcze cieszy - w końcu Kaden powitał II Rzeczpospolitą zdaniem “Radość z odzyskanego śmietnika", a III Rzeczpospolitą Pilch zdaniem “Rozpacz z powodu utraty furmanki" - to pewnie usłyszy, że chodzi o rangę literatury, a radość niech zostanie na śmietniku.

Do czego nam literatura

Wydaje mi się znaczące, że w swoim tekście Anna Nasiłowska wskazała właśnie na tych pisarzy. Ich nazwiska to przywołanie tradycji realistyczno-politycznej, a jednocześnie - przywołanie współczesnych pisarzy i krytyków do porządku. Przypomina się nam w ten sposób, że powołanie literatury - wymierzać sprawiedliwość widzialnemu światu - pozostaje zadaniem nieprzedawnionym. I że jest to jedyna droga do wielkości, do zdobycia uznania w oczach społeczeństwa, do osiągnięcia poważnego miejsca w społecznej debacie nad rzeczywistością.

Tu leży pierwsza różnica między myśleniem Nasiłowskiej i moim. Zacząć należy od tego, że tęsknota do wydarzeń literackich na miarę “Przedwiośnia" jest co najmniej w tym samym stopniu związana z zawartością dzieła, co z dyskusją, która wokół niego się rozegrała. Jednakże przy tego rodzaju skrótach z historii literatury łatwo się zapomina, że taka dyskusja była ściśle związana zarówno z ówczesną obyczajowością, środkami społecznej komunikacji, jak i stylami uczestnictwa w sferze publicznej.

Mówiąc konkretnie: czy my na pewno pamiętamy, że Żeromskiego wyzywano wówczas od komunistów? Czy nie jest tak, że nostalgiczne wspomnienie “wspaniałych czasów" zamieniło tamtą wielogłosową - więc także pieniacką - dyskusję w sielankę dialogową, która rzekomo ustaliła, że “Przedwiośnie" wielką powieścią jest? Preparując idylliczny obraz międzywojnia jako okresu, w którym dystyngowani panowie formułowali okrągłe zdania na temat wiekopomnych dzieł, kastrujemy historię literatury. Kiedy zaczynamy nawoływać, by tak spreparowana rzeczywistość wróciła, zachowujemy się jak dzieci, które pragną, by postaci z kreskówek weszły do realnej rzeczywistości.

Warto też uświadomić sobie, że literatura w tamtym świecie mąciła w zbiorowej wyobraźni, mając za konkurenta właściwie tylko prasę. Zasięg tej literatury był ograniczony, ale jej oddziaływanie na inteligencję - znaczne. Spory o zawartość i wymowę dzieł literackich były namiętne, ponieważ stanowiły jeden ze sposobów ustalania własnej tożsamości, jeden z trybów walki o miejsce w przestrzeni publicznej, model reagowania na nowe sposoby ekspresji.

Nie ma zatem “Przedwiośnia" bez problemów, z którymi borykało się tamto społeczeństwo i bez ówczesnego przeświadczenia, że literatura jest równoprawnym głosem w ich rozwiązywaniu. Nie da się wypreparować książek z kontekstu, tak jak nie da się powtórzyć wielkiej debaty bez społecznego mitu literatury. Mit ten w epoce międzywojennej sprawiał, że inteligencja spierała się na noże nawet o książki mniej wartościowe (Kaden i Dołęga-Mostowicz zostali pobici za swoje powieści). Dzisiejsza mitologia literatury to, jak się zdaje, przeświadczenie o jej trzech rolach: odświętnej (załatwia tę sprawę poezja metafizyczna oraz książki Paula Coelho), rozrywkowej i emancypacyjnej. Pierwsze dwie mają szansę wzbudzić kurtuazyjną dyskusję, trzecia... trzecia powinna chyba dać do myślenia.

Jeśli bowiem szukamy nie tyle zwierciadła przechadzającego się po gościńcu, ile wielogłosowej dyskusji, czyli jeśli uważamy, że znakiem wielkiej literatury jest wielka debata, to trudno prześlepić, że w latach 90. rozgrywały się na łamach różnych czasopism kolejno bardzo ważne, choć rozproszone, spory sprowokowane przez literaturę: o komunistyczną przeszłość, o społeczne skutki transformacji ustrojowej, o miejsce kobiet w polskiej kulturze, o przeszłość polsko-żydowską i wreszcie o inności seksualne. Można odnieść wrażenie, że media - które starają się podporządkować takie spory swoim potrzebom - osiągnęły znaczną sprawność w kulturalnym pacyfikowaniu dyskusji: o ile więc pierwsze spory przebiegały w miarę spontanicznie, to debata nad literaturą gejowską była już medialną prezentacją ciekawostki.

Wskazać też należy przynajmniej dwie ogromne dyskusje, które rozsadziły ramy sporu literackiego. Pierwsza dotyczyła “Sąsiadów" Jana Tomasza Grossa, druga - pochówku Czesława Miłosza. Były to dwa rzeczywiste, niesymulowane i żywiołowe spory, dla których punkt wyjścia stanowiła literatura. Ktoś mógłby natychmiast zareplikować, że “Sąsiedzi" to reportaż historyczny, spór zaś o Miłosza był karczemną awanturą o miejsce pochówku, a zatem że w obu przypadkach literatura była tylko pretekstem.

I właśnie o to chodzi. Ponieważ w ich trakcie literatura - rozumiana po prostu i najszerzej jako “to, co czyta społeczeństwo" - na przemian wchodziła w samo centrum, by po chwili zejść do roli pretekstu. Ale dzięki temu oba spory uświadomiły nam, do czego służy literatura w dzisiejszym społeczeństwie polskim i kiedy tekst może znaleźć się w ogniu prawdziwej debaty, odsłaniając rzeczywiste poglądy społeczne na temat miejsca, jakie wyznacza się literaturze w życiu zbiorowym. Otóż debata wybucha wtedy, gdy dzieło dotknie polskiego kompleksu niewinności (to znaczy pokaże, że bywaliśmy strażnikami i katami braci swoich), gdy zakwestionuje opowieści, które uważaliśmy za prawdziwe, gdy wkroczy w przestrzeń symboliczną, podważając nasze prawa własności.

Łatwo wyprowadzić stąd przynajmniej dwa wnioski. Po pierwsze, dyskusja pojawia się wtedy, gdy społeczeństwo uznaje, że zostały gdzieś naruszone jego żywotne interesy - jakiś rodzaj światopoglądowego status quo, jeden z żywotnych mitów podtrzymujących komunikację społeczną, jakiś składnik tożsamości zbiorowej. Po wtóre - patrząc na rzecz z drugiej strony - żadna książka wywodząca się z tradycji Prusa i Żeromskiego nie ma szans na pobudzenie takiej dyskusji.

Nie dlatego, że jest to tradycja gorszego rodzaju. Wręcz przeciwnie - właśnie dlatego, że jest to jedna z najważniejszych tradycji literackich polskiej kultury współczesnej i że jako taka współtworzy nasz model edukacji literacko-patriotycznej, wszystko, co do niej należy, jest doskonale przewidywalne. Ponawianie oczekiwań na literaturę wzorowaną na Żeromskim, Kadenie czy Nałkowskiej jest tedy zamawianiem “znanego" - programowaniem kolejnych książek, które powiedzą nam to, co już wiemy.

Najlepszy dowód stanowić może powieść Dawida Bieńkowskiego “Nic" - wystylizowany na powieść realistyczną tekst, którego zawartość poznawcza odpowiada gazetowemu felietonowi. Nazwana przez recenzenta “Gazety Wyborczej" “»Lalką« nowej rzeczywistości" być może zasłużyła na to określenie, pod jednym wszakże warunkiem: że dzisiejsza “Lalka" to po prostu reprezentacja światopoglądu medialnego mieszczaństwa.

Dlatego nie będzie dyskusji obudzonej przez pisarzy, których pokąsali Prus albo Żeromski. Bo są to ukąszenia wampirów wyprodukowanych przez narodowe symulakrum. Będzie natomiast dyskusja wtedy - a pojawia się ona na szczęście zawsze niezapowiedziana, niezaprogramowana, nieprzewidywalna - gdy ktoś naruszy stan naszego kapitału komunikacyjnego.

Milczące głosy

Warto na moment wrócić do książek, którymi tak często szantażujemy się nawzajem, chcąc wykazać literaturze najnowszej, że nie potrafi przedstawić świata i wymierzyć mu sprawiedliwości. Wrócić jednak tylko po to, by zastanowić się nad tekstami pominiętymi.

Dlaczego przy okazji takiej debaty nad relacją między literaturą i rzeczywistością nie przywołujemy Schulza, Gombrowicza czy Witkacego? W końcu “Ferdydurke" - uznana przez Kazimierza Wykę za najbardziej realistyczną powieść międzywojenną - więcej mówi o tamtym świecie niż dziesiątki narracji realistycznych. Jeśli jednak ich nie przywołujemy - bo trudno wymachiwać Schulzem przy okazji pokrzykiwania o konieczności realizmu - to pewnie dlatego, że należą one do tradycji pisania idiomatycznego. Osobne, nasycone własnym językiem, niepodległe wobec wzorców pisania zbiorowego, nieufne wobec rozmaitych gramatyk wspólnych, wyznaczają kłopotliwe dziedzictwo.

Dla zwolenników literatury realistycznej jest to kłopot podwójny. Po pierwsze, dzieła te kpią sobie wyraźnie z rozmaitych konwencji mimetycznych, a mimo to widzimy w nich pokaźny kawał świata, wzbogacony ponadto obrazem reguł działania społeczeństwa (Gombrowicz), wyobraźni (Schulz) czy historii (Witkacy). Kłopot drugi wiąże się ze społecznym odbiorem. Oto żadna z książek napisanych przez tę trójcę nie rozpętała przed wojną dyskusji ogólnospołecznej, nie posłużyła społeczeństwu do przeszeregowania ideowego, nie sprowokowała elity do ujawnienia czy zmiany poglądów. Żadnej polaryzacji, żadnej wielkiej debaty, żadnych konkluzji.

Nie rozgrywam w ten sposób łatwej bitwy, w której Prusa pokonuje w moim imieniu Gombrowicz, a Żeromskiego - Schulz. Nic z tych rzeczy. Wolę jednak literaturę polską, która składa się z wielu tradycji - bo ta wielość nie upoważnia już nas do redukowania jej możliwych kształtów do jednej estetyki realistycznej i redukowania tejże estetyki do jednej formuły. Raczej nakłania do przemyślenia swoich pretensji i preferencji. Dzięki takiemu przemyśleniu przypominamy sobie pisarzy niepomiernie trudniej przyswajalnych. Ważny pisarz to nie zawsze ten, kto wywołał wielką dyskusję. Ważna dyskusja to niekoniecznie debata sprowokowana przez wielką książkę.

Kiedy wreszcie zaczniemy chcieć od literatury czegoś więcej niż tylko tego, by była klonowaniem Prusa, Żeromskiego, Kadena i Nałkowskiej?

Nie przestawaj

Z całego tekstu Anny Nasiłowskiej zgadzam się tylko z jednym słowem, ale i ono, prawdę mówiąc, wydaje mi się wątpliwe. Chodzi o “dialog". Jak rozumiem, autorka lokuje w tym słowie przede wszystkim rozmowę o literaturze, nie zaś to, co i jak literatura do nas mówi. Trudno bowiem - mam taką nadzieję - oskarżać literaturę o to, że nie prowadzi z nami dialogu. Można raczej próbować określić, co literatura robi, niż nakazywać jej, by robiła coś określonego. Jeśli zatem pokusić się o taką próbę zdefiniowania literatury, to pewnie najbliższe byłoby mi stwierdzenie, że literatura mówi. I tyle.

Mówi tyloma językami, ile ma ich społeczeństwo, tyloma stylami, ile mieści się ich w języku. Żongluje naszymi słownikami, zderza ze sobą rozmaite konwencje, łączy gatunki. Gada o nas, do nas, czasem za nas. Na kartach literatury rozgrywa się to, co w rzeczywistej komunikacji: niepełne racje, kłopoty z ekspresją, niezrozumienia i nieporozumienia. Oznacza to, że literatura nie jest od dialogu - jest od komunikacji. Od porozumiewania się, nie od “porozumienia", od polilogu i bełkotu, a nie od dialogu i płynnie wypowiadanej racji. Właśnie dlatego literatura to mój bliźni.

Jeśli zatem literatura nie jest od dialogu, to na jakiej podstawie mielibyśmy zakładać, że rozmowa jej poświęcona ma być właśnie dialogowa?

Tu już dochodzę do ostatniej spornej kwestii - jakiego odzewu społecznego oczekuje zwolennik realizmu wówczas, gdy pojawia się powieść ważna. Sądzi on mniej więcej tak (i jest to całkiem spójne): skoro powieść przedstawia nasz świat wspólny i robi to w sposób doniosły, tedy zasługuje na poważną debatę w ciężkich mediach; wynikiem takiej dyskusji powinien być szczególny podwójny konsens: zgoda na to, że przybyło nam jedno dzieło znaczące, i na to, że jego wymowa wiąże się z nowym przedstawieniem świata.

Sądzę, że jedno i drugie nadaje się do zakwestionowania. Możemy się spierać, możemy kłócić się do upadłego, możemy wypychać z przestrzeni publicznej jedne książki i na ich miejsce wprowadzać nowe, ale nie znaczy to, że dążymy do uzgodnienia wspólnej interpretacji. Jednym z najciekawszych zjawisk w polskim życiu literackim ostatniego piętnastolecia jest właśnie różnicowanie się stylów czytania, a przy zróżnicowanych sposobach interpretacji nie ma mowy o konsensie. Kiedy zwrócimy uwagę na ten aspekt życia literackiego, okaże się on równie ważny, co literatura.

Dopóki bowiem upieramy się, że powieść jest wyłącznie od przedstawiania świata - i to w dodatku świata doświadczeń wspólnych, ważnych, ideowo wyraźnych - dopóty jesteśmy w stanie wyczytać z niej tylko tyle. Dlatego ośmieliłbym się powiedzieć: nie przestawajmy pytać, co literatura może nam dać. Pytajmy też jednak, ile jesteśmy w stanie z niej wziąć.

PRZEMYSŁAW CZAPLIŃSKI (ur. 1962) jest historykiem literatury, krytykiem i tłumaczem, profesorem Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Zajmuje się historią literatury współczesnej, historią idei oraz socjologią literatury. Ostatnio opublikował “Efekt bierności. Literatura w czasie normalnym" (2004).

---ramka 400379|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2005