Innej drogi nie widać

50 lat temu dziennikarze "Tygodnika" Maciej Malicki i Tadeusz Żychiewicz oraz fotoreporter Wojciech Plewiński podróżowali wzdłuż zachodniej granicy, przez tereny, jak głosiły władze, przywrócone do macierzy. Od Nysy do Szczecina. Przywieźli materiał pokazujący Polskę, która przegrywała batalię o kolonizację powojennych nabytków. Miasta znikały, rozbierane na cegłę potrzebną do odbudowy Warszawy, część przesiedleńców uciekła. O przekroczeniu granicy z NRD można było tylko pomarzyć. Przejechaliśmy tą samą trasą, żeby zanotować, jak polski Zachód wygląda pół wieku później.

01.10.2007

Czyta się kilka minut

Nowe Warpno. Przemek pije pożegnalne piwo – jutro rusza do pracy w Holandii. / fot. MICHAŁ KUŹMIŃSKI /
Nowe Warpno. Przemek pije pożegnalne piwo – jutro rusza do pracy w Holandii. / fot. MICHAŁ KUŹMIŃSKI /

Bitwy pod Cedynią

W okolicach sławnej czynem oręża piastowskiego Cedyni, tam, gdzie w roku 972 Mieszko wraz z wojami Czcibora dzielnie dali odpór najeźdźcom dowodzonym przez margrabiego Hodona, nadal trwa walka. Co prawda nie na pięknie położonym Wzgórzu Czcibora, skąd, jak każe tradycja, chytre oddziały Polan rzuciły się na tyły wrażej konnicy, wycinając ją w pień.

Wzgórze Czcibora zarasta samosiejką i krzakami, aż trudno uwierzyć, że były lata, kiedy na stromych zboczach rocznice zwycięstwa nad odwiecznym najeźdźcą germańskim świętowało nawet 30 tys. ludzi. Przyjeżdżali autokarami z całego kraju, żeby zobaczyć, jak na szczycie płoną święte ognie peerelowskiej polityki historycznej, tej spod hasła: "Jak świat światem, nie będzie Niemiec Polakowi bratem". Z tamtych czasów pozostały: wielki postument orła, kamienne schody, klomb wypełniony odpadkami, lastrykowe tablice głoszące, że Mieszko stoczył tę bitwę "w obronie ziem polskich", oraz wcale udana mozaika, na której białe wojska Polan roznoszą na kopytach germańską czerń.

Wzgórze Czcibora zarasta i jest w tym fakcie coś symbolicznego, jakby nie trzeba było już potwierdzać polskiej tożsamości przez potrząsanie repliką średniowiecznego topora. Ostatnio, razem z modą na inscenizacje historyczne, pojawiły się co prawda polskie i niemieckie drużyny, żeby powtórzyć krwawy epizod. Walka była zacięta, polała się nawet krew, ale to wciąż zabawa. Autokary nie przyjeżdżają, wycieczek brak. Tylko Strażnik Góry Czcibora - kiedyś dyrektor firmy na Śląsku, którego omal nie wywieziono na taczkach, obecnie opiekun postawionej na wprost pomnika budki z niemieckimi napisami "Gurken" i "Honig" - jeśli akurat nie pije wódki i ma siłę sprzedawać przejezdnym warzywa, tłumaczy Niemcom, że w tym miejscu po raz pierwszy, lecz nie ostatni, dostali od Polaków łupnia.

W Cedyni i okolicach widać jak na dłoni zmierzch dawnej narracji historycznej. Nie tylko Wzgórze Czcibora zarasta. W szpary pamiątkowego obelisku w Czelinie, tam gdzie stanął w lutym 1945 r. pierwszy polski słup graniczny, wciskają się coraz grubsze trawy i chwasty. Nadchodzi Schengen. Właśnie czelińska strażnica pograniczników ma zniknąć jako pierwsza w Polsce. Już za miesiąc.

Na niedalekie muzea upamiętniające krwawe forsowanie Odry pod koniec II wojny światowej lepiej spuścić zasłonę milczenia. W Siekierkach i Gozdowicach można oglądać pomięte wycinki z gazet sprzed trzydziestu lat, pleśń, grzyb, spróchniałe ze starości dekoracje, pamiątkowe księgi zwalone na kupę i wystukane na maszynie napisy "nie dotykać". Stare zdjęcia, wpisy wzruszonych turystów, pamiątki zlotów i marszobiegów, tarcze szkolne ułożone w kształt głowy orła albo w hasło: "Nigdy więcej wojny".

A przecież 50 kilometrów na południowy zachód, po drugiej stronie, w miejscowości Seelow, gdzie spoczywa kilka tysięcy żołnierzy radzieckich, pokazali, że można - bez zadęcia i nowocześnie, w budynku przypominającym wojskową ziemiankę. Odrobina dyskretnego oświetlenia, trochę odświeżonych zdjęć i odpowiednio eksponowanych mundurów, i historia znowu zaczyna mówić.

Cedynianki Sandra i Ola są w piątej klasie podstawówki, Patrycja w czwartej. Zapytane o bitwę pod Cedynią wertują pamięć, chwilę się spierają, czy rok dziewięćset, czy tysiąc dziewięćset. Ola ustala: 974 rok. Mieszko I. Ale z kim? Patrycja jest pewna, że ze Szwedami, i nie daje się zbić z tropu. Rozpaczliwie szukają w głowie wykutych na pamięć dat, faktów i formułek. - Żeby bronić integralności ojczystych ziem - recytuje w pewnym momencie Ola. A były jeszcze jakieś inne działania wojenne w okolicy? Dziewczyny wiedzą, że w czasie II wojny światowej, że forsowanie Odry. A kto tę Odrę forsował? Konsternacja. I nieśmiała odpowiedź: - Niemcy...

Wygląda na to, że przeszłość ziem zachodnich przestała być potrzebna komukolwiek oprócz topniejącej garstki kombatantów. Tylko cmentarze wojskowe w Siekierkach i Chojnej wyglądają, jakby ktoś się nimi opiekował.

A jednak nadal pod Cedynią trwają walki. Jak w trakcie całej tej podróży, tu również słychać nieustanne larum. Inna jest tylko stawka i przeszkody do sforsowania.

Na przykład burmistrz Mieszkowic wystarał się o unijne fundusze na prom. Po dziesięciu latach pielgrzymek po polskich urzędach udało się: Odrą płynie statek, który łączy polski i niemiecki brzeg. W Gozdowicach mają nadzieję, że pojawi się więcej turystów, że przyjadą po miód z pasiek braci Atroszków i na wycieczki rowerowe.

Andrzej Woźniak remontuje tu dom stojący po sąsiedzku z muzeum sapera. Spalona pół­ruina świeci gładzią gipsową i nową dachówką. Odda go pod wynajem, to przecież na skrzyżowaniu drogi od promu z główną trasą. Przed wojną, mówi, Gozdowice były kurortem berlińczyków. Luftkurort, "Perła nadodrzańska". Mieszkało tu dwa tysiące ludzi.

Paweł Altheim, menadżer luksusowego Klasztoru Cedynia (czterogwiazdkowy hotel z restauracją), przyznaje, że w pewnym sensie bitwę pod Cedynią toczy każdego dnia. Cedynia jest niezbyt bogatym miastem, a spotkani na rynku mieszkańcy z gorzkim uśmiechem mówią, że w bliskiej okolicy działa jedenaście domów publicznych, co w przeliczeniu na liczbę mieszkańców daje na pewno niezły wynik.

Więc podnoszony przez Piotra i Aleksandrę Hrynkiewiczów z ruin romańsko-gotycki budynek przenosi w inną galaktykę. Oferuje niesłychany jak na polskie możliwości standard - wnętrze dopieszczone w każdym calu, meble, lampy, okna na zamówienie. Żadnej prowizorki. Czarny łupek na podłogę ściągali z kamieniołomów chińskich. Kafelki łazienkowe są tak delikatne, że nie można ich zmywać detergentami. Osiem lat ciężkiej pracy właścicieli. Na dodatek odbudowali ruinę zgodnie z regułami rekonstrukcji zabytków. Żadnych tanich nadbudów, blachodachówki i okien PCV. Do tego prywatna galeria malarstwa XVII-wiecznego, zabytkowe meble, klasyczna muzyka w restauracji i klasztorna surowość wnętrz pozbawionych nadmiaru detali. Żychiewicz i Malicki nie mieli szans, by spotkać takich ludzi.

Właściciele Klasztoru są zamożniejszym wcieleniem Jana Sobiesiaka ze słubickiego bazaru. Skala inna, ale zależności identyczne.

Paweł Altheim: - Przede wszystkim odwiedzają nas klienci z Niemiec. Przyjeżdżają na przykład na obiady z Berlina. Organizują imieniny, jubileusze. Zamawiają świeżą dziczyznę, szynkę i dobrego rieslinga. Klient niemiecki jedzie do Polski z poczuciem, że wszędzie chcą go naciągnąć. Musi uwierzyć, że za swoje pieniądze otrzyma, jak się teraz ładnie mówi, produkt wysokiej jakości. Jeden fałszywy ruch z naszej strony, nieświeże mięso, brud w łazience albo arogancki kelner, i przyjazdy z Berlina się skończą. Pojadą gdzie indziej.

W tym samym czasie walczą też chłopaki z niedalekiego przejścia granicznego w Osinowie. Bazar tu mniejszy niż w Słubicach, ale interes się kręci. Dawid, szczupły młodzieniec z włosami ułożonymi na żelu, zaprasza do budki, w której sprzedaje. Od podłogi do sufitu pudełka DVD ze starannie robionymi na drukarce atramentowej okładkami, prawie takimi jak oryginalne. Wszystkie po niemiecku. Na odwrocie większości informacja, że premiera kinowa albo była dopiero co albo niedługo będzie; 10 euro za sztukę. - Naloty? Pewnie, że są. O, w tym aucie siedzi pan z policji - pokazuje Dawid. W tym roku już trzy razy konfiskowali im towar, chociaż nigdy na jego wachcie.

Są sposoby: w pudełkach nie ma filmów. Dawid uśmiecha się szeroko i mówi tonem z reklamy piwa Bosman, że te pudełka to tylko reklama jego budy. Prawdziwy towar jest jakoby na zapleczu - od podłogi do sufitu różowo od filmów porno, które, jak informuje handlarz, nie są w Polsce chronione prawami autorskimi.

I te piraty kupują legalistyczni Niemcy? - A co? Oni też mrówczą - śmieje się Dawid. - Niektórzy dwa, trzy razy dziennie po fajki przyjeżdżają.

Walczą też Wojtek i ekipa z Cedyni, stojąc na myjce niedaleko przejścia. Cent do centa i miesięcznie, jak twierdzą, potrafią wyciągnąć nawet tysiąc euro na głowę. Przy okazji pilnują parkingu sąsiadującego z bazarem.

Na parking wjeżdża srebrne volvo, tak zwany funkiel nówka. Prowadzi starszy mężczyzna. Linie wyznaczające miejsca parkingowe są zatarte, więc zatrzymuje się na przejeździe.

- E, warzywo, wapniaku ty, tutaj się nie parkuje. Tam dalej se zaparkuj, nicht hier. Tu strasse jest. Verstehen?

Niemiec odjeżdża. - To tumany, głąby, nie rozumieją ani słowa po naszemu. Można do nich wszystko powiedzieć, a oni tylko głowami kiwają - tłumaczą chłopaki.

Po czym odchodzą do czarnego mercedesa, którego kupili, tak mówią, dzięki myjce. Wjeżdża kolejne auto, któryś z nich rusza do boju. Niemiec sobie nie życzy. Nie szkodzi. Żona Niemca oblewa chłopaka wodą, wybucha polsko-niemiecka awantura.

Paweł Altheim: - Jest w tych okolicach dziwaczne pomieszanie. Wielu ludzi żyje dzięki Niemcom i jednocześnie Niemców nie znosi.

Również przez wysoki mur z kamienia dochodzą sygnały, że w Klasztorze Cedynia Polacy wysługują się Niemcom. Że inwestor zabrał miejsce, w którym można było wcześniej zapalić ognisko i wypić piwo.

Z drugiej strony miejscowi już wiedzą, że do Klasztornej kuchni mogą sprzedać w sezonie grzyby. Opłaca się bardziej niż siedzenie przy drodze.

***

Im dalej na północ, tym ciszej po obu stronach granicy, jakby bliskość morza uspokajała. Vierraden, Gartz, Geesow, Krackow, Grambow. Unia mogłaby tu zorganizować Europejski Szlak Ciszy. Oś południe-północ jest dobra, bo główne szlaki transportowe biegną w poprzek. A wzdłuż granicy spokój, puste drogi płynnie przechodzące w gruntowe trakty, z pól zapach kiszonki, nieruchome bydło ras mięsnych, dzika Odra sunie niespokojnym nurtem. Po niemieckiej stronie opuszczone koszary, ślady dawnych zon wojskowych, elektrownie wiatrowe pracują z namaszczeniem, farmy słoneczne czekają na słońce. Po wioskach nowe domy łeb w łeb ze zrujnowanymi spichlerzami, sypie się pruski mur. Ludzi brak. Nie czuć tu polskiej energii, ciągłego namysłu nad tym, jak zarobić na życie.

Po polskiej stronie, pomiędzy przejściem drogowym w Lubieszynie a Nowym Warpnem, jest droga wąska na jeden samochód. Miejscowi ostrzegają, żeby nie rozpędzać się zbytnio, bo łatwo przewieźć na masce dzika albo jelenia. Korony drzew złączone w jeden tunel. Półmrok nawet w słoneczny dzień. Gęsty, wilgotny las, przemytnicze ścieżki nikną w ciemności. Coraz mocniejsze z kilometra na kilometr poczucie, że asfalt zwęża się, kruszeje i kurczy jak strumień w najwyższym biegu. Jeszcze chwila i roztopi się w lesie. A to jeszcze nie koniec.

Nowe Warpno. Koniec świata

Schyłek sezonu, po turystach nie ma już śladu, zresztą i tak nie przyjeżdża ich tu zbyt wielu, bo już drugi sezon z rzędu kąpielisko jest zamknięte - sanepid znalazł w wodzie bakterie coli.

Po zmroku jedno z najmniejszych polskich miast, wciśnięte od XIII wieku w wąski cypel pomiędzy Zalewem Szczecińskim i Jeziorem Nowowarpieńskim, wygląda jak wymarłe. W porze dziennika w połowie okien nie widać świateł. Gdzieś już był ten obraz, tak samo wyglądał po zmroku Paczków.

Pod kościołem nieodłączny element nowego krajobrazu granicy zachodniej - tabliczka z gwiazdkami na unijnym polu. Unia pomogła zerwać asfalt i odtworzyć stary bruk wokół zabytkowego kościoła. Pięknie, tylko brukarze trochę zawalili robotę i gdzieniegdzie kamień już się chwieje.

Jeszcze trzy lata temu przez malutki port w Nowym Warpnie przewijało się do 4 milionów pasażerów rocznie. Najmniejsze miasto w Polsce miało najpopularniejszy port pasażerski w Europie. Port, parkingi i targ pękały w szwach. W najlepsze dni port odprawiał nawet 11 tys. pasażerów, wsiadali na pokłady statków wycieczkowych, na których działały sklepy wolnocłowe z tanią jak woda wódką i sprzedawanymi za pół darmo papierosami. Nowe Warpno żyło z przemytu, zarówno drobnego, jak i całkiem poważnego - właśnie tam celnicy wykryli największy jak dotąd ujawniony przemyt wódki i papierosów o wartości prawie 1,4 mln zł. Wsiadało się na pokład po polskiej stronie, nabywało co trzeba, a następnie schodziło na ląd w niemieckim Altwarp.

W maju 2004 r., kiedy otworzyły się granice, sklepy zniknęły, a wraz z nimi przemytnicy. W szczytowym okresie bosmanat w Nowym Warpnie notował 50 zawinięć w ciągu dnia. Dzisiaj co najwyżej osiem, a w poniedziałki trzy. Zyski z portu trafiły do Warszawy.

Po zmroku, na skraju pustego parkingu obok plaży, przy budce z szybkim jedzeniem przysposobionej z przyczepy kempingowej marznie trzydziestoletni Przemek. Sączy swoje pożegnalne piwo - rano wsiądzie do busa i pojedzie do holenderskiego Tilburga. Na początek na trzy miesiące, będzie przygotowywał sandwicze w barze.

- Mam posranie ostre - przyznaje. - Nigdy jeszcze tam nie byłem, holenderskiego nie znam. Ale już zdecydowałem, przecież mnie tam nie zjedzą, nie? Unia też jest dla ludzi.

Obsługuje Magda. - Nasze miasto zmieniło się w stolicę słomianych wdów - mówi. - Mężczyźni powyjeżdżali, do Danii, Norwegii, Anglii, mój też pracuje za granicą. I ściągają rodziny, ostatnio dwie wyjechały. Wracać na razie nie zamierzają. A ja? A ja na razie zostaję.

Kiedyś. To jedno z tych magicznych słów, które w miastach takich jak Nowe Warpno mają duże znaczenie. Kiedyś pływały statki wolnocłowe. Kiedyś było kino, miejscowa stocznia nie nadążała z pracą, mężczyźni pracowali na wodzie, a woda od zawsze dawała węgorze, sandacze, sieje, leszcza wielkiego jak koń. Jeszcze dawniej, przed wojną, za Niemca, przyjeżdżali tutaj wypoczywać letnicy i emeryci.

Kina nie ma od dawna, stocznia splajtowała, turystów zbyt mało, by mogli ożywić miejscowość.

A ryby? Gdzie są ryby?

W liczącym 1300 mieszkańców Nowym Warpnie zostało dwunastu rybaków. Zamiast 60 kutrów, jak jeszcze dziesięć lat temu, na Zalew Szczeciński wypływają cztery. Wszyscy odchodzą z zawodu, złożyli już odpowiednie dokumenty albo są w trakcie. Ci, którzy z rybałką pożegnali się wcześniej, dostali odprawy po 140 tys. złotych. Wystarczyło na remont domu i samochód, reszta jakoś się rozeszła.

O świcie w bazie rybackiej na wracających z połowu czekają trzy osoby: miejscowy psychicznie chory, któremu właśnie tam utopiło się dziecko, sprzątaczka oraz 24-letnia Joanna Grajewska, z zawodu fryzjerka. Przychodzi co rano pomagać rybakom i pobawić się z kotami na opustoszałym parkingu. W doku zarośnięty pajęczyną kuter czeka na złomowanie.

Jest zimno, nad Nowym Warpnem wiszą już siwe, jesienne chmury. Przypływa łódź. W nylonowych siatkach jakieś sześćdziesiąt kilo małych okoni i płotek. Szlachetne gatunki zdarzają się w wytrzebionych do dna okolicznych łowiskach od wielkiego dzwonu. To efekt kilkudziesięciu lat rabunkowej gospodarki. W okolicach Warpna, niegdysiejszego zagłębia węgorzy, sprzedaje się tę rybę prosto z wędzarni, ale sprowadzaną w mrożonkach z Chin. Niemiec nie pozna. Ale tamten jest gumowaty, opowiadają w miasteczku, a ten warpieński był jak masełko...

Dobra ryba się skończyła. Nie ma, zniknęła, tak jak rozpłynęły się kutry, stocznia, wolnocłowa prosperita.

Ludzie tutaj czują, że nieodwołalnie następuje koniec starego świata i nie bardzo wiadomo, jak będzie wyglądał nowy. Czy miasto się obroni, czy też za kilkanaście lat trzeba je będzie zamknąć na kłódkę?

Joanna Grajewska: - Ten bruk wokół kościoła bardzo ładny, naprawdę mi się podoba. Tylko ciekawe, dla kogo te remonty, jak wszyscy w moim wieku chcą stąd prysnąć albo już prysnęli? Dla tych Niemców, co do fryzjera przyjeżdżają? Ja bym też... Tylko nie bardzo wiem dokąd.

Na bazę wpada czasem burmistrz Władysław Kiraga. Urodzony nowowarpianin, zakochany do bólu w swoich rodzinnych stronach. Miał propozycję, żeby przenieść się z rodziną pod Kopenhagę - odmówił. Nawet do niedalekich Polic nie chciał wyjechać.

Kiraga jest optymistą. W życiu, tłumaczy, jest jak na rybałce - zdarzają się chude lata, ryby nie ma. Ale to mija. Dlatego wierzy, że Nowe Warpno się utrzyma i wyjdzie obronną ręką z kryzysu. Już są sygnały: lada chwila rusza budowa dużej mariny, są gotowe plany budowy zakładu szkutniczego, nie będzie to może wielka stocznia, ale dobre i to. Nieruchomości kosztują więcej niż po niemieckiej stronie. W końcu znajdą się pieniądze na zarybienie Zalewu. Kutry powrócą, naprawdę, ludzie również. Niż demograficzny mija i na ulicach w ciepłe dni widać dużo kobiet z wózkami.

Zresztą Niemcy z Altwarp im zazdroszczą, że tutaj jest takie parcie do przodu, a u nich zostają tylko staruszkowie. Joanna jest z zawodu fryzjerką, Ryszard Flejszar, który pływa u brata, na jednym z ostatnich kutrów - budowlańcem. Nie zginą.

Kiraga: - Są tutaj jeszcze, że tak powiem, zaszłości. Niby 18 procent bezrobocia, a mamy takich, co jak im do łóżka pracę przynieść, to i tak uciekną. Przychodzą do mnie, pytają: a kiedy będzie jakiś duży zakład, jakiś wielki biznes, że zapłacą nam ZUS i dadzą urlop?

Na co burmistrz odpowiada, że nigdy. Ten świat się skończył.

Wysyła ich niedaleko, do rodziny, która z kurnika zrobiła przyzwoity zajazd, a zdziczały sad zamieniła w schludny ogród. Na brak gości nie narzekają. Albo do tych dwóch pań, które serwują popisowy rosół z leszcza, nawet wycieczki przyjeżdżają na ten rosół.

W kierunku ciężkiej pracy.

Innej drogi nie widzi.

***

To ten sam kierunek, w którym poszli właściciele restauracji Kobanhof pod Przemkowem, właściciele zajazdów znad Otmuchowa, biznesmen z Nysy, drobni sprzedawcy z bazaru w Słubicach czy właściciele Klasztoru w Cedyni. W najmniej spodziewanych miejscach poczucie lokalnej dumy, przynależności do małej ojczyzny. Zadowolenie z uczciwej pracy.

Brzmi ta końcówka jak z reportażu produkcyjnego, trąci niepoprawnym optymizmem, wiarą mimo wszystko, pobrzmiewają w niej zupełnie inne dźwięki niż w słowach chłopaków z Niemodlina czy Cedyni. Rozbija klarowną konstrukcję, bo przecież najłatwiej byłoby napisać, że upadek, tylko inny niż 50 lat temu. Dowodów znalazłoby się dosyć. Kina pozamykane, naród wyjeżdża, jak obwodnicy nie ma, to tiry dewastują miasto, jak obwodnica jest, to turyści nie chcą się zatrzymywać. Żychiewicz i Malicki marzyli, by granica zachodnia obrastała ludźmi, i po latach widać, że ten projekt udał się częściowo.

Może więc optymizm burmistrza jest optymizmem urzędowym i na wyrost.

A jednak trudno się oprzeć wrażeniu, że na zachodzie zrobiło się naprawdę jaśniej.

I na tym zakończmy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zastępca redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”, dziennikarz, twórca i prowadzący Podkastu Tygodnika Powszechnego, twórca i wieloletni kierownik serwisu internetowego „Tygodnika” oraz działu „Nauka”. Zajmuje się tematyką społeczną, wpływem technologii… więcej
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2007