Granica warta zachodu

50 lat temu dziennikarze "Tygodnika" Maciej Malicki i Tadeusz Żychiewicz oraz fotoreporter Wojciech Plewiński podróżowali wzdłuż zachodniej granicy,przez tereny, jak głosiły władze, przywrócone do macierzy. Od Nysy do Szczecina. Przywieźli materiał pokazujący Polskę, która przegrywała batalię o kolonizację powojennych nabytków. Miasta znikały, rozbierane na cegłę potrzebną do odbudowy Warszawy, część przesiedleńców uciekła. O przekroczeniu granicy z NRD mogli tylko pomarzyć. Przejechaliśmy tą samą trasą, żeby zanotować, jak polski Zachód wygląda po pół wieku i jaka jest dzisiaj jego specyfika.

25.09.2007

Czyta się kilka minut

Po lewej: Biedaszyby pod Wałbrzychem wciąż działają. Po lewej: odradza się spalony targ w Słubicach /fot. MICHAŁ KUŹMIŃSKI /
Po lewej: Biedaszyby pod Wałbrzychem wciąż działają. Po lewej: odradza się spalony targ w Słubicach /fot. MICHAŁ KUŹMIŃSKI /

Wałbrzych. Miasto rozłamane

Po krachu tutejszych kopalni z początku lat 90. Wałbrzych stał się poręcznym symbolem ciemnej strony transformacji. Jeszcze w 2002 r. w prawie 130-tysięcznym mieście pracy nie miało 16 tysięcy ludzi. Z biedaszybów żyło co najmniej 3 tysiące.

I nagle zjawił się książę z bajki. Na imię miał Wielki Biznes. Zamieszkał na północnych obrzeżach miasta, w strefie ekonomicznej, postawił tam pałace z blachy trapezowej, aluminium i stali. Cersanit podobny do azteckiej piramidy, Toyota, producenci węży gumowych, kierownic, zagłówków, podzespołów. Pracuje tam dziś 7 tys. ludzi, a wkrótce ruszą kolejne inwestycje.

Po drugiej stronie Wałbrzycha spośród gór wyrastają kamienice Boguszowa-Gorców. Do początku lat 90. działały tu trzy kopalnie barytu, wydobywano też węgiel, prawie pięćset lat, aż do 1994 r.

Marzena i Dorota pilnują dzieci przy piaskownicy. U Marzeny przed chwilą był obiad, z wczorajszych ziemniaków zrobiła kopytka, sąsiadka przygotowała sos. Zakupy robią często na kreskę. I pożyczają sobie, gdy brak do pierwszego. Dookoła schludnie wyglądające bloki, ale do klatek schodowych lepiej nie wchodzić.

Dorota 10 lat pracowała w fabryce porcelany, potem sprzątała w szkole. - Kręgosłup mi siadł. Nie mogę pracować fizycznie w Strefie, a szkół skończonych nie mam - mówi. - Mamy 1200 zł na troje.

U Marzeny jest tysiąc na pięcioro.

Nie ma rodziny bez kogoś za granicą. Ale było gorzej. Na biedaszyby chodziły nawet kobiety. Teraz kopią tylko mężczyźni, i to po nocy, bo w dzień straż miejska goni. Tona węgla w Wałbrzychu kosztuje 400 do 500 zł. 50-kilogramowy worek z biedaszybów to ok. 10 zł, dwa razy taniej.

Za blokami ścieżka. Z otwartej studzienki kanalizacyjnej sterczy patyk, taki właz to kilka dobrych kilo złomu. Ścieżka prowadzi nad wąwozem, przez las, raptem wychodzi na polanę porytą dziesiątkami dziur, część wygląda na świeże. Na przekroju warstwy węgla.

Krystian, 27-latek, remontuje mieszkanie. Drażni go gadanie o Boguszowie-Gorcach jak o krainie upadłej. Kto chce pracować, ten pracuje. I to nie na Strefie - tam za Boga by nie poszedł, nie opłaca się. Już nie doją tak jak kiedyś, że po 14 godzin na dobę za zwykłą dniówkę tam się zapieprzało, ale nadal mało płacą. Krystian pracował w Czechach, w fabryce Skody, odłożył trochę, a przy okazji napatrzył się na kumpli z roboty: byli tacy, co wszystko przelewali w gardło. Teraz pójdzie do słynnej fabryki LG, pracuje tam jego żona. Zarabia się przyzwoicie, dowóz darmowy, płacą dobre pieniądze za weekendy i święta. Można nawet 2500 wyciągnąć.

A za to da się już żyć.

Zgorzelec. Historia romansu

W Zgorzelcu również duże zmiany.

Z ulic zniknęli narkomani. W tym blisko czterdziestotysięcznym mieście najwcześniej w Polsce zagościł kompot i makiwara. Przez wiele lat bramy należały do ćpunów.

Opowiada się tu mit o mężczyźnie, który w połowie lat 70. miał przywieźć do miasta recepturę. Akurat wtedy dorastało pokolenie dzieci z kluczami na szyjach. Ojcowie wyjeżdżali wcześnie rano do elektrowni Turów albo kopać węgiel brunatny, matki - do pracy w NRD.

Ciężar tamtego splotu okoliczności Zgorzelec dźwiga do dziś. W powiecie zarejestrowanych jest 600 narkomanów, niektórzy mają już po 60 lat. Amputowane kończyny, mycie strzykawek w kałużach, tamten dramatyczny rok, kiedy ktoś sprzedał towar z krwią zarażoną wirusem. Z niemieckiej strony też przychodzili goście, mimo że oficjalnie narkomanów tam nie było.

Problem udało się opanować, głównie dzięki programowi metadonowemu. Stu uzależnionych codziennie otrzymuje od lekarza substytut heroiny. Przychodzą pod poradnię, palą papierosy, grzeją się w słońcu. Jest w nich melancholia starych kombatantów.

Ludzie zaczęli tu inaczej żyć. Ci, co jeździli na jumę [drobne kradzieże za granicą - red.], albo siedzą, albo złapali się za legalną robotę. Niemcy nie są tacy naiwni jak kiedyś. Złodziejka samochodowa też przygasła, bo auta naszpikowane elektroniką i trzeba się napocić.

A ćpanie? Z Czech młodzi przywożą Piko, czyli metamfetaminę pomieszaną ze strychniną. - Kompot niszczył podroby - przyznają - ale głowa zostawała w porządku. A od spidów raz dwa dziury w głowie, nie ma starych spidziarzy. Serce puszcza.

***

Inaczej dziś wygląda granica w mieście, od której odbili się Żychiewicz i Malicki. Most jest nowy, choć pusty jak wtedy. 50 lat temu nie było też kantoru z kasjerką, która na widok wchodzących w środku nocy mężczyzn wsuwa dłoń pod ladę. Strzeli czy zadzwoni po ochronę?

Ale po naprawdę szturmowych latach, kiedy przez most w centrum przejeżdżały tysiące aut dziennie, a mrówki cisnęły się w kolejkach, pozostało wspomnienie. Wspomnienie luksusowych aut na niemieckich blachach, którymi przez całą dobę alfonsi transportowali na drugą stronę prostytutki. Teraz spokój, rozluźnieni celnicy na posterunku. Emocje wywietrzały, ruch przeniósł się na przejście autostradowe.

Miasto po polskiej stronie skurczyło się jak Nowa Ruda, ale widać w nim ruch, energię. Inaczej niż w pięknym, renesansowym Görlitz, które niespodziewany skręt frontu w 1945 r. uratował przed zrównaniem z ziemią. Pięknym, lecz pustym. Z zam­kowych biforiów doskonale widać polskie wieżowce.

***

O pierwszej w nocy pan Henryk, emerytowany hydraulik, przejeżdża składakiem granicę. Spod dresu w kolorze lawendy wystaje świeżutka biała, haftowana koszula. Włosy zaczesane do tyłu, spodnie w kant, na palcu sygnet. Sandały z prawdziwej skóry, świeże skarpetki. Pan Henryk, lat 70, zmierza do kochanki. Pani pułkownikowej, wdowy po oficerze Stasi, którego szlag niedawno trafił, z temperamentem babeczki.

Jest antysemitą, demaskuje w centrum Görlitz kamienice, które przed wojną należały, niestety, do Żydów. Pokazuje na oświetlony pełnią księżyca budynek Deutsche Banku, stojąc pod nieczynnym kasynem.

Kupuje w Zittau wiązanki na różne okazje, a potem pułkownikowa nimi handluje. Hydraulik-florysta, sam tak o sobie mówi. A pułkownikową to sobie dobrze ustawił, robi, co on chce, i jeszcze szczęśliwa. Z nią to jak z Niemcami, gardzi nimi, ale żyć bez nich nie potrafi.

Zatrzymuje się nagle i w środku nocy uruchamia staroświeckie, tylnojęzykowe "ł". W niemiecką noc płynie "Słowo o Jakubie Szeli" Brunona Jasieńskiego. Nostalgia na siłę przyklejona do tych dekoracji:

Jeno wprzód mi tej słodyczy

miarką ust twych namierz

- żółty kłos mi serca wyrósł,

ty go głupia złamiesz.

Do kochanki pan Henryk jeździ przez miasto-widmo. W dzień i w nocy mija puste kwartały przedwojennej zabudowy, zabite deskami drzwi i witryny, zachęty zu verkaufen, drzwi pośredniaka pełne ofert pracy: Kaufmann, Montage, Handwerk, Medizin, Bau, Elektro. Miasto znika w oczach, pieniądze z zachodnich Niemiec nie zadziałały. Wiatr hula pustymi ulicami, po ulubionym sklepie monopolowym Henryka przy dworcu pozostały resztki napisów na tynku. W nocy trzeba uważać na chłopaków z osiedli, bo potrafią zrobić krzywdę.

Z Görlitz wyprowadziło się ponad 20 tys. mieszkańców, prawie jedna czwarta.

Za centrum zaczynają się osiedla. Rowerem na ulicę An der Terasse, w środek szarego blokowiska z lat 80., można się dostać w kwadrans. W każdej klatce są opuszczone mieszkania. Jeśli jest ich zbyt wiele, resztę lokatorów miasto przesiedla i blok idzie do rozbiórki. Robotnicy wyrywają framugi i kable, ściany trafią w tryby specjalnych młynów, które zmielą je na sproszkowany beton. Tak kurczą się Görlitz, Frankfurt n. Odrą, Eisenhüttenstadt.

- Gdzieś mam te ich kłopoty - komentuje pan Henryk. - To nie moje, ja tu do pułkownikowej tylko i wiązanki sprzedać.

***

Od Niemodlina po polskiej stronie wszędzie te same elementy. Aureola ze złotych gwiazdek na niebieskim tle patronuje połaciom nowego asfaltu, obwodnicom, wykopom, chodnikom z kostki brukowej, przejściom granicznym, placom zabaw i rezerwatom przyrody. Ściana zachodnia ekspresowo dobija do standardów europejskich.

Przemków. Marzenia się spełniają

Już teraz mówią o nim: dzieło życia. Dobra dachówka barwy głęboki brąz, sama kuchnia warta ponad 100 tys. złotych. Pokoje do wynajęcia, można pogłaskać kózki w zagrodzie.

Urszula i Jan Kobanowie pracowali w Zachodnich Niemczech prawie 20 lat. Na nocne zmiany, w fabryce czekolady, przy myciu okien. Nadal prowadzą tam interesy, ale chcieli czegoś trwałego. Dzieci pytały, po co taki kłopot na głowę. Uparli się.

Jan, wielki facet z blond kitką, przez osiem lat rozbudowywał odziedziczoną chatkę przy drodze z Przemkowa do Żagania. Na półkach poustawiali żelazka na duszę, wypchane zwierzęta, maselnice, uprzęże, żeby wyczarować nastrój starej chałupy. Powstała łemkowska karczma o niemieckiej nazwie "Kobanhof". Menu z kuchni trzech kultur, które mieszają się w Przemkowie - polskiej, łemkowskiej i romskiej. Jan jest Łemkiem, potomkiem przesiedleńców, dlatego popisową potrawą będzie kysełycia - gęsty żur na owsianym zakwasie.

Chcą jeszcze przejąć zniszczony stadion, zbudować korty i założyć sztuczne oświetlenie. Mieszkańcy mieliby zatrudnienie, a dzieciaki - miejsce dla siebie. Jan proponował, że kupi za symboliczną złotówkę teren, zadba o murawę, trybunę i wszystko, co stadion mieć powinien. Ale już w trakcie budowy zajazdu słychać było wokół, że przyjechali bogacze z Niemiec i chcą się rządzić, a teraz próbują zabrać państwowy stadion i na nim zarabiać.

I to jest coś, czego Kobanowie nie potrafią zrozumieć, bo przecież - tak im się wydawało - ruch oznacza zatrudnienie, agroturystykę, coś więcej niż lament i narzekania.

***

Położony kilka kilometrów od "Kobanhofu" Przemków to jedno z największych skupisk Łemków na ścianie zachodniej. W dodatku próbujących rekonstruować kulturę zabitą przez "Akcję Wisła". Tu się nadal po łemkowsku mówi na ulicach.

Eugeniusz Habura handluje meblami. Jest prezesem koła Łemków, które założyli w 2000 r. Należy do niego 40 ze 140 łemkowskich rodzin w miasteczku. Własnym sumptem wyremontowali piętro gminnej biblioteki, na ścianie wymalowali mapę dawnej Łemkowszczyzny.

W świetlicy Dymitr Boczniewicz przegląda pisane cyrylicą kroniki. Na zdjęciach watry, ogniska, dzieci w ludowych strojach na spotkaniu z Jolantą Kwaśniewską czy Marią Kaczyńską. O Boczniewiczu Habura mówi "wuj", zwraca się doń per "wy". Wuj Dymitr miał 10 lat, gdy ruszyły przesiedlenia. Pochodzi spod Grybowa, dostali kilka dni na przygotowanie się do wywózki, matka zdążyła ususzyć chleb.

Tu wszystko było inne. - W górach ptaki śpiewały inaczej na pogodę, na deszcz, na porę obiadu - opowiada wuj Dymitr, który został na nowych ziemiach nauczycielem biologii i chemii w pobliskiej Szprotawie. - Wszyscy myśleli, że Niemcy wrócą, trzeba się będzie znów przesiedlać. Potem część się przyzwyczaiła.

Ale nie wszyscy: Habura poznał kiedyś 80-letnią staruszkę, która przez cały ten czas miała pod łóżkiem spakowane walizki.

O wyznaniu - greckokatolickim, prawosławnym czy rzymskim - raczej się tu nie rozmawia. - To problem księży, oni go muszą rozwiązać - wyjaśnia Habura. - My w to nie wnikamy, bo byśmy się podzielili.

Owszem, uprzedzenia wobec nich były. Wuj Dymitr pytał wtedy zawsze: "A gdzieś ty się urodził?". "Tutaj". "A twoi rodzice?". "No, w Kołomyi". - Tutaj łatwiej współistnieć - wzdycha - bo wszyscy są po równo obcy.

Dlatego przemkowskim Łemkom zamarzyło się, żeby przypomnieć dzieciom, skąd pochodzą. - Nie sztuka założyć ludowy zespół - mówią. - Trzeba jeszcze sprawić, żeby młodzi chcieli przychodzić i tańczyć.

Koło uczy języka łemkowskiego, organizuje warsztaty malowania pisanek, wyjazdy na watry. Jest zespół, stroje szyją według oryginalnych wzorów, jest nawet hiphopowa formacja "Bratskład". Młodzież łemkowska, polska i romska wydaje wspólnie gazetkę "Trzy kultury krainy młodych".

W zeszłym roku były warsztaty łemkowskiej kuchni. - Impreza dla trzech pokoleń - opowiada Habura. - Rozmowy o historii i tradycji. No i gotowanie.

Przy obiadowym stole widać jak na dłoni problemy z odtwarzaniem kultury. Łemkowskie dania nie wrócą na codzienne stoły rodzin przesiedleńców, bo to proste i tanie jadło nie na dzisiejsze czasy, a dzieciom, które zasmakowały we włoskich pastach i oliwie z oliwek, nie podchodzi. Ale jak pójdą w świat, będą pamiętały, że kiedyś się tak jadło, i wiedziały, jak takie dania zrobić. A to już coś.

I jeszcze: budzenie kultury nie musi wiązać się z cepelią. - Wystarczyło się spotkać na ognisku zorganizowanym przez koło - mówi wuj Dymitr. - Raptem okazywało się, że ten pamięta taką piosenkę, tamten inną, a Łemkowie to przecież naród śpiewaków. I tak sobie przypominamy.

***

Jest w tych stronach paradoks, ten sam po obu stronach granicy. Podróżny, jeśli tylko podąża na zachód bocznymi drogami, nie ma wrażenia, że tuż za horyzontem pulsuje jedno z serc Europy. Jest w drodze do Berlina dużo ciszy i zapomnienia, dużo przestrzeni na spokój, jakby na wschód od berlińskiego Ringu wielka energia szła w zawody z wielkim snem.

Słubice. Targ powstaje z popiołów

W nocy z 10 na 11 stycznia tego roku bazar w Słubicach poszedł z dymem. Wszystko - papierosy, wódka, pornografia i żywność ekologiczna, królicze mięso, podróbki perfum, zakłady fryzjerskie. 1200 stoisk najsłynniejszego targowiska na granicy zachodniej spłonęło do fundamentów. Prawdopodobnie zawinili spawacze.

Na drugi dzień pojawili się Niemcy, stali klienci, czasem już przyjaciele. Płakali razem z polskimi kupcami, Caritas we Frankfurcie zorganizował zbiórkę w kościołach.

Przyszłość targu nadal jest niepewna, ale błyskawicznie wróciło tu życie. Namioty na prowizorycznych podestach, nowe budki i sklepiki, kolejne dostawy papierosów.

Jan Sobiesiak dojeżdża do Słubic spod Poznania. Na polsko-niemieckiej wizytówce chwali się specjałami, jakie można u niego nabyć. Przez lata wyrobił sobie markę i stałe kontakty. Niemcy jakoś nie mają ręki do tak prostych spraw jak ogórki małosolne czy zbieranie grzybów. Albo mięso z nutrii, bardzo popularne.

Ceny oczywiście w euro. Tu unia walutowa obowiązuje od dawna, niepokojące trendy w polityce zagranicznej też na nikim nie robią wrażenia. Towar musi być przygotowany idealnie, klient niemiecki zapłaci dwa razy więcej za kurki niż na zwykłym polskim targu, jednak muszą być wyczyszczone z piasku. Mięso najlepiej zapakowane próżniowo, ogórki tylko świeże i chrupkie.

Jeszcze przed pożarem kupcy widzieli, że ruch na bazarze zmalał. Targ wtopił się w nadgraniczną codzienność, przelicznik nie jest tak atrakcyjny jak 10 lat temu i moda na krasnale się skończyła. Dlatego na bazarze, szczególnie w branży spożywczej, zostają ci, którzy potrafią walczyć o niemieckiego klienta.

Jan Sobiesiak, co przyznaje z dumą, daje sobie radę znakomicie.

***

W restauracjach standard: te same krzesła z łukowym oparciem, żaluzje wertykalne, podwieszane sufity, zbyt głośna muzyka z radia, sztuczne kwiecie, chromowane stołki przy barze, sympatyczna obsługa. Moda na egzotyczne ozdabianie potraw: w filet sandacza wbita parasolka z drinka, do kapusty kiszonej plaster pomarańczy. Najłatwiej byłoby wyśmiać, z drugiej strony nie bardzo wypada. Ktoś wbił tę cholerną parasolkę w rybę, bo chciał, żeby klient dostał nie tylko jedzenie, ale również wrażenie wyjątkowości i estetyki.

Kurzycko, Kłosów. Straż naszą dumą

Czy 60 lat wystarczy, by uznać jakieś miejsce za swoje?

To pytanie więdnie, przysłaniane przez aktualniejsze tematy, umierają jego depozytariusze.

Eugeniusz Dzedzej z popegeerowskiego Kurzycka, sympatyczny starszy człowiek z lekko śpiewnym akcentem, kiedy przyjechał spod Lwowa, miał 10 lat. Widoków ojcowizny nie zapamiętał zbyt dobrze. Lepiej pamięta porozrzucaną po polach broń, trupy koni, strach przed bandytami, którzy mieli się ukrywać po okolicznych lasach. Nie przyjechał wraz z pierwszymi przesiedleńcami, ale jest częścią mitu Ziem Zachodnich i Mazur, w którym dużą rolę gra jeszcze ciepły obiad zostawiony na fajerkach przez uciekających niemieckich gospodarzy. W tym micie są też niemieckie sprzęty w gospodarstwie, pochowane po strychach i stodołach kosztowności, po które nocami wracali przez zamarzniętą Odrę właściciele. On, wuj Dymitr z Przemkowa czy Jan Sztadylów, kurzycki gospodarz, który przesiedlił się tu jeszcze w 1945 r., opowiadają tę samą historię.

Ziemie nadodrzańskie są ojczyzną Dzedzeja. Wie, gdzie piaski, a gdzie gleba dobra. Zna skróty, innych gospodarzy, tutaj starzeje się i tutaj umrze. Na Ukrainę nieszczególnie go ciągnie.

Wschodnia gościnność 70 kilometrów w linii prostej od Berlina. Kiedy przyjeżdża obcy człowiek, na stole ląduje cała zawartość lodówki.

***

14-letnia Karolina Kucia mieszka w sąsiednim Kłosowie. Jej babcia jest Niemką. Była dzieckiem, gdy zostawili ją tu uciekający rodzice. Bali się, że utonie podczas przeprawy przez Odrę. Zaopiekowali się nią nowi gospodarze.

Że młodzi wyjeżdżają? Karolina uciekać nie chce, tu jest dobrze, spokój, młodzież robi ogniska.

Na obrzeżach Kłosowa chłopaki ćwiczą przed zbliżającymi się międzygminnymi zawodami Ochotniczej Straży Pożarnej. Tutejsza ekipa należy do najsilniejszych w regionie. Szkolenie prowadzi Zdzisław Mazur, prezes tutejszej jednostki.

Na skraju łąki błyszczy świeżym czerwonym lakierem strażacki mercedes. Właśnie go sprowadzili, burmistrz Mieszkowic spełnił obietnicę z kampanii.

Straż pełni w Niemodlinach, Otmuchowach, Kłosowach rolę świetlicy, koła zainteresowań, elementu lokalnej tożsamości i szkoły życia. Od dawna nie ma pegeerowskiej świetlicy, kościół dopiero w Kurzycku, a niedawno zamknęli szkołę podstawową. - Więc działamy sami. To nie w porządku, że "praca społeczna" źle się kojarzy - mówi Mazur i tego uczy chłopaków w OSP. - Poza tym tu jest fajna społeczność. Ludzie chcą się spotykać, coś robić.

Mazura znają w okolicy. Mówią, że dobry gospodarz, równy chłop, porządny człowiek, należy do Kościoła Domowego - grupy modlitwy i dyskusji. On sam jeszcze kilka lat temu bał się, że Kłosów się wyludni. Teraz już nie. Starzy rolnicy są na emeryturze, większość gospodarzy, jak on, jest w średnim wieku. Coś robią, kupują sprzęt, modernizują, kombinują. Poza tym działki pod budowę zaczynają tu kupować ludzie z miasta. Spokój, zieleń, dzikie zwierzęta, niedaleko Odra, tu się dobrze żyje. Spokojnie.

***

Wielki lęk Ziem Zachodnich, o którym przez dziesiątki lat opowiadali socjolodzy - lęk przed ponownym wygnaniem, poczucie, że remonty czy inwestycje nie mają sensu, bo lada chwila wróci Niemiec - skończył się ostatecznie. Karol Maliszewski w Nowej Rudzie opowiadał, że ich dzieci już się z tego śmieją. To samo mówią w Przemkowie, Kurzycku i Kłosowie. Owszem, rolnicy szepczą po kątach, że wszystkie duże gospodarstwa nad Odrą należą do Niemców. Że ten czy tamten jest tzw. słupem, czyli fikcyjnym właścicielem. A z drugiej strony, mówią, niech kupują, jak nasi nie chcą ziemi uprawiać.

Nikt tu nie ma kompleksu Warszawy, na pomoc ze stolicy nie liczą. Ważniejsze są: ruch nadgraniczny, drobne interesy, transport, Berlin i Unia.

Ostatnia część reportażu za tydzień

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zastępca redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”, dziennikarz, twórca i prowadzący Podkastu Tygodnika Powszechnego, twórca i wieloletni kierownik serwisu internetowego „Tygodnika” oraz działu „Nauka”. Zajmuje się tematyką społeczną, wpływem technologii… więcej
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2007