Liga Mistrzów Ancelottiego: Słuchajcie, a zwyciężycie

Przed rokiem był u progu emerytury, a dziś Carlo Ancelotti stał się najbardziej utytułowanym trenerem w dziejach europejskiej piłki. Błazen ograł kapłanów. Dziwny błazen – taki, który z nikogo nie szydzi.

29.05.2022

Czyta się kilka minut

Trener Realu Carlo Ancelotti świętuje zwycięstwo w finale Ligi Mistrzów z Luką Modriciem, Viniciusem Juniorem i Ederem Militao. Paryż, 28 maja 2022 r. / FOT. Jose Breton / Pics Action / NurPhoto via Getty Images /
Trener Realu Carlo Ancelotti świętuje zwycięstwo w finale Ligi Mistrzów z Luką Modriciem, Viniciusem Juniorem i Ederem Militao. Paryż, 28 maja 2022 r. / FOT. Jose Breton / Pics Action / NurPhoto via Getty Images /

Obawiam się, że Pier Paolo Pasolini i tym razem nie byłby zachwycony. To znaczy piłkę nożną uwielbiał przez całe życie, grał w nią i o niej pisał, a i obecnego trenera Realu widział na boisku, ba: wystąpił nawet przeciwko niemu, ale to zupełnie inna historia.

Włóczykij

Ale zaraz, chwileczkę, czy na pewno inna? Czy na pewno jedynym łącznikiem między majowym wieczorem na stadionie w podparyskim Saint Denis, a marcowym porankiem w parku otaczającym parmeńską Cytadelę, jest osoba Carlo Ancelottiego - piętnastoletniego wówczas juniora, a dziś szkoleniowca zapewne najsłynniejszego, a z pewnością najbardziej utytułowanego klubu świata? Owszem, 16 marca 1975 r. na kiepskiej skądinąd nawierzchni, gdzie trawa rosła w pojedynczych kępach, a na gołej ziemi leżało jeszcze sporo liści, biegało również całkiem sporo gwiazd - były to jednak gwiazdy kina, nie futbolu. I, co z dzisiejszej perspektywy wydaje się trudne do pomyślenia, ich spotkaniem nie zainteresował nikt poza garstką wyprowadzających akurat psy na spacer parmeńczyków.

Pier Paolo Pasolini kręcił w okolicy „Saló, czyli 120 dni Sodomy”. Bernardo Bertolucci, wraz z Robertem de Niro, Gérardem Depardieu, Donaldem Sutherlandem i Burtem Lancasterem, pracował w rodzinnym mieście nad „Wiekiem XX”. Jeszcze kilka lat wcześniej młodszy o pokolenie Bertolucci był protegowanym Pasoliniego, ale po tym, jak autor „Ewangelii według świętego Mateusza” skrytykował „Ostatnie tango w Paryżu” ich relacje się popsuły - i spotkanie w parku było pomysłem na naprawienie relacji.

Z kadrów przypomnianych po latach przez twórców dokumentu „Centoventi contro Novecento” wynika, że naprawdę się udało: po zakończonym meczu obaj reżyserzy obejmowali się i śmiali nad przygotowanym specjalnie na tę okazję pucharem. W ogóle ich otoczenie zadbało o szczegóły: drużyna, w której zagrał Pasolini, wyszła na boisko w niebiesko-czerwonych koszulkach, nawiązujących do strojów jego ukochanej Bologni, zespół prowadzony przez Bertolucciego grał w barwach jasnofioletowych z wymalowanym na złoto tytułem filmu. Jedyne, czego nie byli w stanie zapewnić (czyżby Depardieu nie chciało się wstawać w chłodny poranek?), to obsada wszystkich pozycji na boisku, i stąd właśnie telefony do działaczy Parmy, a później łapanka wśród graczy drużyn juniorskich z pytaniem, czy mimo udziału w sobotnich meczach któryś zechciałby także pobiegać za piłką w niedzielę.

Ancelotti chciał. Jak wspomina w rozmowie z Sidem Lowe, jeżeli chodziło o możliwość pobiegania za piłką nigdy nie odmawiał - niezależnie od pory dnia czy warunków atmosferycznych. Przedstawiono go jako nowozatrudnionego pracownika planu, okazał się podejrzanie dobry i - jak mówi - Pasolini nie był tym zachwycony, zwłaszcza że jego drużyna przegrała 5:2, a sam reżyser kontuzjował się w trakcie.

Że obecny trener Realu w ogóle zagrał w tym meczu, okazało się dopiero niedawno. Kiedy dokument o wydarzeniach z marca 1975 r. miał swoją premierę kinową, nie pisnął ani słowa. Nie komentował prasowych spekulacji, czy to nie jego widać w kilku migawkach. W końcu, skonfrontowany przez „La Gazetta dello Sport” z pamiątkową fotografią, przyznał: ten ostatni z prawej to ja. Dociśnięty przez „Guardiana”, okazało się, że pamięta wszystkie szczegóły: mecz, w którym była wolność i radość, nie było natomiast żadnych założeń taktycznych. Cholerne zimno i prysznic w pobliskim hoteliku. Wylewne podziękowania Bertolucciego. Własne zakłopotanie, związane ze strzeloną bramką: czy autsajderowi wypada się z niej cieszyć?

Saló, czyli 120 dni Sodomy

47 lat później tamten - wedle jego własnych słów - „mały grubasek” stał się najbardziej utytułowanym trenerem w dziejach futbolu. W sezonie 2022/23 zdobył mistrzostwo Hiszpanii i wygrał Ligę Mistrzów; w sumie w trakcie długiej kariery zwyciężał w lidze włoskiej, angielskiej, hiszpańskiej, francuskiej i niemieckiej, a w Champions League i w poprzedzającym te rozgrywki Pucharze Europy triumfował czterokrotnie jako trener i dwukrotnie jako piłkarz. Żaden inny szkoleniowiec nie może pochwalić podobną kolekcją. A przecież nawet gdy z charakterystyczną dla siebie niefrasobliwością podnosił na paryskim stadionie najcenniejsze klubowe trofeum, niejeden z obserwatorów miał poczucie, że - podobnie jak tamtego poranka w Parmie - tak naprawdę w ogóle nie powinno było go tu być, i to nie tylko dlatego, że przed rozpętaniem przez Putina szaleńczej wojny finał tegorocznej Ligi Mistrzów miał zostać rozegrany w Petersburgu.

Nie powinno go tu być z powodów, by tak rzec, sportowych. Drużyna, którą prowadzi - choć nazywa się Real Madryt, czyli jest najbardziej utytułowanym klubem w historii europejskiej piłki - z całą pewnością nie przypomina tych najlepszych w dziejach klubu, a jej sezon przyniósł aż dziewięć porażek w 56 meczach (dla porównania: Liverpool zagrał 63 razy, a przegrał tylko czterokrotnie); nawiasem mówiąc, jedną z tych porażek Real poniósł w Madrycie z Szeryfem Tyraspol, którego szkoleniowiec Jurij Wernydub po rosyjskiej inwazji na Ukrainę zrezygnował z pracy, wrócił do ojczyzny i od trzech miesięcy walczy w jej obronie - w takich czasach żyjemy.

W zasadzie cała droga Realu po wygraną w Lidze Mistrzów przebiegała według podobnego scenariusza, co paryski finał: to rywale dominowali, to rywale grali lepiej i mieli lepsze okazje, a Real (zwłaszcza dzięki swojemu fenomenalnemu bramkarzowi Thibaut Courtois) potrafił przetrwać najgorsze chwile, potem zaś wyprowadzić mordercze uderzenie, kiedy już wszyscy spisali go na straty. „Jeśli nie liczyć meczów, praca trenera jest najlepsza na świecie” - to zdanie swojego mentora z czasów gry w Romie, Nielsa Liedholma, Włoch mógłby dziś zadedykować pokonanemu rywalowi z ławki Liverpoolu: i w trakcie tego spotkania, i w całym minionym roku Jurgen Klopp naprawdę zrobił wszystko, żeby być zwycięzcą.

W ciągu minionych miesięcy Carlo Ancelotti wielokrotnie musiał się mierzyć ze spekulacjami, że po sezonie będzie musiał odejść. Na jednej z ostatnich konferencji przed finałem mówił zresztą, że chyba nikt się nie spodziewał, iż jego drużyna tak daleko zajdzie - i jak zwykle mówił prawdę. Spisywano ją na straty wielokrotnie: i przed dwumeczem z Paris Saint-Germain, i przed ćwierćfinałem z Chelsea, i przed półfinałem z Manchesterem City. We wszystkich tych pojedynkach przegrywała i wydawało się, że się nie podniesie, a ona odrabiała straty w ostatnich minutach albo w dogrywce. Kiedy awansowała, skłonni do przesady kibice i dziennikarze sportowi uderzali w tony jawnie metafizyczne. Pisali o cudzie.

Mamma Roma

O tym, dlaczego Real nie był w tych meczach faworytem, można by właściwie napisać krytyczną analizę funkcjonowania superklubu. To tamte zespoły prowadzili trenerzy będący symbolami wszystkiego, co we współczesnym futbolu nowoczesne. To w tamtych zespołach grały największe gwiazdy dzisiejszej piłki. To tamte zespoły były zwyczajnie silniejsze. To faktycznie niesamowite, że można wygrać Ligę Mistrzów z drużyną, w której zionie wyrwa pokoleniowa, wskazująca na fatalne planowanie, bo ci, którzy stanowili w tym sezonie o obliczu Realu są albo grubo po trzydziestce i myślą o zakończeniu kariery, albo znaleźli się dopiero u jej progu. Nawet decyzja o zatrudnieniu samego Ancelottiego wydawała się pomysłem na przeczekanie, aż dostępny będzie któryś z owych młodszych zdolniejszych: 62-letni Włoch pracował akurat w Evertonie, dość przeciętnym klubie z Premier League, i myślał już o emeryturze, zwłaszcza że wcześniej nie powiodło mu się w Napoli. Wrócił do Madrytu - i wygrał po raz kolejny.

Była w drodze po ten sukces symboliczna scena. W trakcie dogrywki meczu z MC Ancelotti stał przy linii bocznej w otoczeniu swoich najbardziej doświadczonych piłkarzy - m.in. Modricia, Kroosa i Benzemy, których ze względu na zmęczenie zdjął już wcześniej z boiska - i radził się ich, co jeszcze może zmienić. Jedna z jego biografii nosi tytuł „Ciche przywództwo” - słowo „ciche” należy akcentować tu mocniej niż „przywództwo”. W każdej analizie jego metod podkreśla się to, że Ancelotti umie słuchać: współpracowników i piłkarzy. Z wywiadów, których sam udziela, można by odnieść wrażenie, że ci ostatni trenują się sami.

Pryncypialny jest tylko w jednej kwestii: jedzenia. „Carlo, przecież ja jestem kapitanem, mam dawać dobry przykład pozostałym” - jeden z jego dawnych podopiecznych z Milanu, Paolo Maldini, próbował się kiedyś bronić przed wciśnięciem mu przez trenera jakiejś potrawy, która z dietą zawodowego sportowca naprawdę nie miała wiele wspólnego. „A ja jestem twoim trenerem i mówię ci, że masz tego spróbować. To naprawdę dobre” - odpowiedział Ancelotti. Sam zadbał o to, by tortellini z ragu kojarzyły się z jego nazwiskiem równie mocno jak trofea sportowe. „To nie salami szkodzi zdrowiu, lecz nóż” - powtarza ten syn hodowców świń, w którego domu rodzinnym wieprzowinę jadło się codziennie i nikt nie miał problemów z cholesterolem („Jestem zdania, że cholesterol został wynaleziony przez ludzi dopiero później” - deklaruje w książce „Preferisco La Coppa”, w której tytule słowo „coppa” może oznaczać tyleż puchar, co baleron). Słynne zdanie Pasoliniego z wywiadu dla „La Stampy”, że piłka nożna sprawia mu największą przyjemność obok literatury i miłości, Carlo Ancelotti uzupełniłby więc o jedzenie.

Wydaje się, że spowijającą go aurę zdrowego rozsądku wyniósł właśnie z domu. Kiedy opowiada, jak sam harował na boisku (był świetnym pomocnikiem, pomocnicy - mawia - to ci najinteligentniejsi), zestawia to często z wysiłkiem rodziców. Kiedy mówi o cierpliwości, której we współczesnym futbolu jest ostatnią ostoją, mówi o czasie, który trzeba odczekać, by z krowiego mleka powstał dojrzały parmezan.

Kwiat tysiąca i jednej nocy

Każda książka o najnowszej historii futbolu opisuje pierwsze dekady XXI wieku przez pryzmat dwóch etapów. Pierwszy wyznaczała rywalizacja trenera Barcelony Pepa Guardioli z José Mourinho - wygnanym z katalońskiego raju byłym asystentem i tłumaczem w tym klubie, który nigdy nie dostał szansy poprowadzenia pierwszej drużyny i jak miltonowski szatan (porównanie użyte przez Jonathana Wilsona w książce „Dziedzictwo Barcelony”) poświęcił życie na próbę podważenia katalońskiego stylu - tu wyższość Guardioli okazała się bezapelacyjna, nawet jeżeli raz w drodze po triumf w Lidze Mistrzów prowadzący wówczas mediolański Inter Mourinho okazał się lepszy. Etap drugi to zmagania Guardioli - pracującego już w Manchesterze - o supremację na angielskich boiskach z prowadzącym Liverpool Jurgenem Kloppem. W ostatnich czterech latach raz jeden zdobywał mistrzostwo kraju, raz drugi, ale gdyby zsumować punkty w ligowej tabeli, różnica wynosiłaby… jedno oczko, z przewagą kilkudziesięciu nad trzecią w tym zestawieniu Chelsea. „Jurgen sprawił, że stałem się lepszym trenerem” - mówił triumfujący w tym roku Pep, a na europejsklch boiskach najważniejsza stała się hybryda Guardiolowego juego de positión z Kloppowym gegenpressingiem. O ile przed laty mówiło się, że dla tego pierwszego utrzymywanie się przy piłce, a dla drugiego - jej odbiór, to dziś eksperci od rozwoju taktyki opowiadają o zbliżeniu stanowisk, którego symbolem mogą być rozgrywający Liverpoolu Thiago Alcantara - wychowanek słynnej barcelońskiej szkółki La Masia i chyba najbardziej typowy ze środkowych pomocników pasujących do dawnego stylu Guardioli.

Co w tym wszystkim paradoksalne: w książkach o najnowszej historii futbolu nazwisko Ancelottiego pojawia się tak, jak on sam na zdjęciu z tamtego meczu z Pasolinim: w zasadzie na marginesie. Michael Cox w „Gegenpressingu i tiki-tace” np. najwięcej uwagi poświęca doświadczeniom, które faktycznie odmieniły początkującego jeszcze trenera Parmy, który nie znalazł miejsca w swojej drużynie dla wyrafinowanych techników z ikoniczną dla futbolu „dziesiątką” na plecach, Roberto Baggio i Gianfranco Zoli. Dopiero kiedy w kolejnym miejscu pracy, Juventusie, miał do wyboru: wciskać w preferowane przez siebie ustawienie 4-4-2 samego Zidedine’a Zidane’a bądź stać się trenerem bardziej elastycznym i zbudować drużynę wokół Francuza, przestał być doktrynerem. Kiedy pracował w Milanie i wydawało się, że dla czterech wielkich pomocników - Pirlo, Kaki, Seedorfa i Rui Costy - ma tylko trzy miejsca w wyjściowej jedenastce, zaproponował im, by sami znaleźli rozwiązanie, które pozwoli pomieścić wszystkich.

Nigdy nie był więc taktycznym innowatorem w stylu Guardioli czy Kloppa, raczej dostosowywał się do drużyn, które prowadzi, ba: potrafił znaleźć wspólny język nie tylko z zawodnikami, wśród których przez lata były nie tylko największe talenty, ale i największe ego we współczesnym futbolu, typu Cristiano Ronaldo i Zlatana Ibrahimovicia. Z perspektywy świata, w którym kapitał odgrywa rolę fundamentalną, za równie istotne wypada uznać to, że Carlo Ancelotti umie obłaskawić nie tylko piłkarzy, ale i klubowych prezesów czy właścicieli. O skali wyzwania świadczy to, że mówimy o personach znanych nie tylko w świecie futbolu, ale także polityki i biznesu, jak Roman Abramowicz w Chelsea, Silvio Berlusconi w Milanie, Florentino Perez w Realu czy Andrea Agnelli w Juventusie. Ancelotti pozwalał im wchodzić do szatni, cierpliwie wysłuchiwał uwag na temat doboru składu i wkomponowywał do drużyny ich pupili - pozornie dawał sobie wchodzić na głowę, ale robił przy tym swoje. I nie miał złudzeń.

„Nie zdobyliśmy mistrzostwa, mamy jednak za sobą dobry sezon. Jesteś dobrym człowiekiem, Carlo. Pamiętaj o tym, ponieważ w życiu nie ma nic ważniejszego” - przytacza w autobiografii słowa wypowiedziane doń przez Agnellego podczas spotkania, na którym szef Juventusu powiedział także, że go lubi i że w niego wierzy. „Jasne. Następnego dnia wyleciałem z roboty” - komentuje.

Ewangelia według świętego Mateusza

Z punktu widzenia klubowego właściciela jest więc idealnym podwładnym. Nie wybiega zbyt daleko w przyszłość. Nie domaga się kosztownych transferów. Pracuje z tymi, których ma do dyspozycji tu i teraz. Dobiera ustawienie i taktykę w zależności od tego, kto jest obecnie w najlepszej formie. I czerpie frajdę z każdej chwili.

Kiedy zaczyna pracę w jakimś klubie, zwykle rozlewa oliwę na wzburzone przez jakiegoś poprzednika wody. Ale kiedy odchodzi, to, co wcześniej uznawano za zaletę, okazuje się wadą. Jest zbyt blisko z piłkarzami, słyszymy wówczas. Szatnia rządzi się sama, brakuje żelaznej ręki, która mogłaby nią potrząsnąć. Jowialność staje się oznaką słabości, nie siły wewnętrznej. O tym, że następca (poza Zidanem, którego sam przygotował do tej roli w Realu) raczej nie osiągnie podobnych sukcesów, na razie nikt jeszcze nie wie.

Przed laty w rozmowie dla „Financial Timesa” wspominał, że kiedy sam grał w piłkę zdarzało mu się pracować z trenerami, którzy mówili: „Masz tak zrobić, bo ja ci tak mówię”. „Nie rozumiem tego. Nie mogę być - come si dice? - tyranem”. Charakterystyczne, że akurat tego właśnie słowa zabrakło mu w przyzwoitej skądinąd angielszczyźnie. Wydaje się kompletnie nieprzeczulony na swoim punkcie: wie, że ludzie nie przychodzą na mecze oglądać trenerów (choć - jak widać - my, dziennikarze, tak bardzo lubimy się o nich rozpisywać), tylko piłkarzy. Przy okazji jednego z tegorocznych meczów wyznał, że doświadczony tercet pomocników Modrić, Kroos i Casemiro robił na boisku rzeczy, o które bynajmniej ich nie prosił, ale kibice Realu mogą się niczym nie przejmować, bo… nie zamierza piłkarzom przeszkadzać. Świadomie usuwa się na sam koniec, tak jak na tamtym zdjęciu z parmeńskiej cytadeli.

Próżno się więc spodziewać, że przy linii bocznej będzie szalał, dyrygując drużyną niemal w każdej akcji jak Guardiola, Klopp czy Antonio Conte (patrząc na tych ostatnich, zastanawiam się niekiedy, czy naprawdę pomagają piłkarzom skupić się na grze). Być może jego największy wkład w zarządzanie drużynami polega na odkryciu, że większość zawodników przed ważnymi meczami nie musi być motywowana - powinna się raczej uspokoić. „Ludzie na ogół kochają pracę, którą wykonują” - zauważa w „Dyskretnym przywództwie”, formułując przykazanie dla liderów nie tylko ze świata futbolu: „Nie zabij w nich tej miłości”.

Inny dar Ancelottiego, bez którego nie byłoby zwycięstwa w Champions League, to umiejętność dokonywania zmian. Mało który ze szkoleniowców przy niekorzystnym wyniku potrafiłby zdjąć z boiska piłkarzy o takiej marce jak Modrić czy Kroos, by wprowadzić na ich miejsce 19-letniego Camavingę. Niewykluczone, że ten dar wyczucia właściwego momentu bierze się z najboleśniejszej chyba lekcji w trenerskiej karierze Ancelottiego: w słynnym finale Ligi Mistrzów prowadzony przezeń wówczas Milan przegrał z Liverpoolem mimo iż prowadził do przerwy 3:0. Kiedy sam mówi o tym meczu, stwierdza filozoficznie, że przyczyną porażki było „przeznaczenie”, a jego zespół grał świetnie, ale nie wykluczam, że przykrywa tym świadomość, iż prowadzący wówczas Anglików Rafa Benitez dokonał w przerwie kluczowej korekty ustawienia. Sam w paryskim finale do ostatnich minut niczego nie musiał zmieniać: to weterani wygrali ten mecz, nie ich młodzi dublerzy.

Opowieści kanterberyjskie

„Ludziom wydaje się często, że w decydujących momentach przemowa trenera powinna wyciskać łzy z oczu - wspomina występy w Milanie Ancelottiego Maldini. - Faktycznie, to się czasem zdarzało, zawsze płakaliśmy jednak ze śmiechu”. Jak widać, trener Realu często żartuje. Na kartach jego autobiografii dowcipy przewijają się równie często jak opowieści o jedzeniu, ale to jedno zdanie, którym tłumaczy swoje niebywałe sukcesy, powinno być potraktowane serio: „Po prostu słucham piłkarzy”.

Dlaczego więc Pasolini nie byłby zachwycony? Włoski reżyser był chrześcijaninem i komunistą, wierzył w równość, a finał Ligi Mistrzów - impreza, w której obrazy wygodnie rozmieszczonych w VIP-owskich lożach notabli i stłoczonych przed bramami do ostatnich chwil prostych kibiców mogą służyć za symbol priorytetów organizatora - z równością się raczej nie rymuje. Wszystkie reformy tych rozgrywek prowadzą do tego, by droga do takiego meczu zespołów mniej potężnych niż superkluby była coraz bardziej wyboista. W starciu Liverpoolu i Realu to klub z Anglii wydaje się zresztą bliższy zwykłym fanom, choć jego właścicielem jest amerykański miliarder, a sposób, w jaki jego podwładni zarządzają każdym szczegółem (te hełmy, przy pomocy których analizuje się pracę mózgu zawodników przygotowujących się do wykonania rzutu karnego, ci specjaliści, służący do szkolenia piłkarzy w wykonywaniu tak banalnej, wydawałoby się, czynności, jak wyrzut z autu…) przypomina tyleż innowacyjną, co sterylnie wypraną z ludzkiego wymiaru korporację. Trudno też nie zauważyć pewnego rysu bezwzględności, jaki wiąże się z kibicowaniem Realowi: jak zauważa Simon Kuper, tutaj gwiazdy kocha się tak długo, jak są na topie, później zaś żegna się ich bez sentymentu.

Reżyser „Dekamerona” widział w futbolu ostatni święty rytuał naszych czasów, ale mówił też, że w piłce nożnej są drużyny parające się poezją i prozą, w zależności od miejsca, jakie w taktyce przyznają strzelaniu bramek i dryblingowi („Każdy gol jest zawsze wynalazkiem, zawieszeniem kodu: każda bramka jest nieuchronnością, dreszczem, zdumieniem, nieodwracalnością, tak jak słowo poetyckie…” - wywód Pasoliniego cytuję za książką Pawła Mościckiego „Lekcje futbolu”). Sam, jak wiemy, uważał się za poetę, więc wysiłek, z jakim Liverpool próbował sforsować szyki nisko broniącego się Realu, heroizm Courtois w bramce drużyny z Madrytu i jeden jej szybki atak zakończony golem Viniciusa, zapewne by go nie usatysfakcjonowały.

Dekameron

Skoro jednak mowa o nieuchronności, dreszczu i zdumieniu: jest w Carlo Ancelottim coś, co - poza zachłannie zmysłowym stosunkiem do jedzenia i tym, że o ludziach mówi i myśli co najmniej tak ciepło jak o tortellini - musiałoby się spodobać Pier Paolo Pasoliniemu. Tym czymś, jest mianowicie… brew nad lewym okiem, unosząca się często niemal aż do połowy czoła. „Brew Ancelottiego przemawia do nas bezpośrednio, zapewniając alternatywną ścieżkę dialogową z napisami do dyplomatycznej paplaniny, z którą z takiego czy innego powodu zmuszony jest emitować z ust” - pisał o niej już przed dwunastoma laty Barney Ronay. - Jest to cecha, dla której Anglicy zapałali sympatią. Rozumiemy język brwi. Niedopowiedzenia, małomówność, pohamowanie: to do nas trafia”.

Mam jednak wrażenie, że tych kilka zdań więcej mówi o sposobie, w jakim felietonista „Guardiana” postrzega swoich rodaków, niż o istocie sprawy. Uniesiona brew włoskiego żarłoka nie tyle o pohamowaniu przecież świadczy, co raczej o stosunku do świata, który zaiste zdaje się pasować do klimatu „Dekamerona”. Sowizdrzał i kpiarz, człowiek, który zamiast wejść w rolę jeszcze jednego z arcykapłanów futbolu nie boi się zrobić z siebie błazna (pamiętacie zdjęcie w ciemnych okularach i z cygarem podczas świętowania mistrzostwa Hiszpanii?), robi wciąż to, co wtedy na parkowym boisku w Parmie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 23/2022