Idzie zaraza

Największa w historii epidemia eboli zabiła już dwa tysiące ludzi, kolejnych kilka tysięcy choruje. Wirus nie dotarł do Ghany. Ale jakby dotarł.

08.09.2014

Czyta się kilka minut

W epicentrum epidemii, Kailahun (Sierra Leone), sierpień 2014 r.  / Fot. Carl de Souza / AFP / EAST NEWS
W epicentrum epidemii, Kailahun (Sierra Leone), sierpień 2014 r. / Fot. Carl de Souza / AFP / EAST NEWS

Gdy w marcu Akra słyszy pierwsze wiadomości o wybuchu epidemii eboli w Gwinei, wszystko jest jeszcze na swoim miejscu. Gwinea leży zbyt daleko od Ghany, a ebola nieraz już atakowała w Afryce, nigdy jednak nie rozprzestrzeniając się.

Wiosną, gdy w kraju trwa jeszcze pora sucha, żar usypia, prasa zdradza szczegóły, których ludzie z dziwnych powodów zawsze są ciekawi: prawdopodobnie pierwszą ofiarą wirusa był dwuletni chłopiec z wioski Meliandou w Gwinei. Zmarł 6 grudnia 2013 r., a po nim jego matka, o rok starsza siostra i babka. Gdy władze odkryły przyczynę coraz liczniejszych zgonów, ebola zdążyła zamieszkać w innych wioskach.

Pod koniec maja w Ghanie lunął rzęsisty deszcz. Sprzedawane na bazarach gazety mokną, rozpuszczając coraz bardziej niepokojące tytuły: ebola przedostała się do Liberii i Sierra Leone, a może i do sąsiadującego już z Ghaną Wybrzeża Kości Słoniowej. Ghańczycy zaczynają się intensywniej modlić.

Ale intensywniej już chyba nie można. „Thank you Jesus”, „Here lives the Teacher”, „Jesus eats with you”, „I believe in God”: to nie tytuły religijnych pieśni, lecz nazwy sklepów, fryzjerni, busów, kwater, restauracji i barów, które grą świętych słów przepoczwarzają się w swoje najrozmaitsze warianty. W Ghanie co druga tablica przy drogach wskazuje na jakiś kościół, zbór lub jego odłam. Obca religia padła tu na podatny grunt, na którym wiara w świat pozazmysłowy i ponadnaturalny, w sprawczą moc przodków, często dyktuje rozwój wydarzeń. W zapchanych do granic możliwości busach od Cape Cost po Bolgatangę płyną pieśni gospel, na przemian z afrykańskim popem. Wystrojony mimo ukropu w tweedowy garnitur i krawat młody pastor z Kumasi, z ręką na Biblii, ewangelizuje bosego mężczyznę, który z zamkniętymi oczami buja się w rytm charczących z głośnika bębnów.

Ebola-plaga, ebola-kara

O świcie na prowincji Ghany świat nie budzi się do życia. Wydaje się trwać, a nawet tuż po wschodzie słońca zwalniać – już przed nim do portu w Elminie wróciły dziesiątki łodzi rybackich, przed świtem kobiety upiekły placki i pączki, które noszą na sprzedaż na głowach, wysyłając w miękkim swingu esemesy. Na zarośniętym boisku pod Ejisu ochrypły głosiciel Słowa wykrzyczał przez megafon wszystkie swoje przestrogi, po czym, gdy zrobiło się jasno na tyle, by go rozpoznać, zamilkł.

Najczęściej powtarzaną było: „ebola” – ebola-plaga, ebola-kara, kara za grzechy na narodzie, który grzechu się wstydzi. Być może w jedynym kraju na świecie, gdzie przez miesiąc pobytu nie uświadczysz człowieka z papierosem (widok obcokrajowca odpalającego go na dworcu w Kumasi wywołuje awanturę), gdzie smużka dymu potrafi skłonić starca w Axim do przejścia na drugą stronę ulicy, gdzie bary zasłaniają szczelnie kotary, a picie na widoku przynosi wstyd, gdzie skromny całus męża dla swojej żony na ulicy wywołuje krzyk młodego człowieka: „You don’t do it in Ghana! Respect to our people!”.

Ale być może ebola to kara za grzechy innych: tego, który ostatnio na ulicy Bawku z niewiadomych przyczyn zabił serią z karabinu siedzących pod ścianą ludzi; szajki z Kumasi rabującej z taksówkarzami klientów; bandziorów, którzy nocami napadają na autobusy do Tamale; kolejnego typa, który przenosi drążącą społeczeństwo epidemię: zapłodnił swą 11-letnią córkę.

W szczycie pory deszczowej kraj jak ciarki po kręgosłupie przechodzi hiobowa wieść: Amerykanin liberyjskiego pochodzenia, Patrick Sawyer, zmarł na ebolę w Nigerii, dokąd przywiózł ją samolotem z Liberii. Zasłabł na lotnisku w nigeryjskim Lagos, po czym został przewieziony do szpitala, gdzie wykryto u niego wirusa. Władze poszukują wszystkich osób, które mogły mieć z nim kontakt: obsługę lotniska, załogę samolotu i pasażerów feralnego lotu regionalnymi liniami Asky. Część pasażerów zgłasza się sama, do wielu nie można dotrzeć – rozpuścili się w pulsujących ulicach, na których ludzie podają sobie ręce, jedzenie i pieniądze, ocierają się spoconymi skórami. Linie Asky nie posiadają listy pasażerów. A samolot z nosicielem na pokładzie lądował w Ghanie – w Akrze.

Spada popyt na małpy

Kraj jest osaczony. Ebola, która mimo wszelkich prób nigeryjskiej służby medycznej powala już drugą dziesiątkę ofiar – łącznie z wybitnymi lekarzami – z dnia na dzień staje się tematem numer jeden na rozkładówkach gazet. A te meldują o kolejnym, trzydziestym, czterdziestym już przypadku pacjenta z wszelkimi objawy choroby. Ta zabija w kilka dni, wykrwawiając ofiarę. Nie ma na nią leku.

Dlatego władze rozpoczynają szeroką akcję edukacyjną, bo jedyną szansą uniknięcia katastrofy jest prewencja. Na billboardach, w prasie i w telewizji wzywa się naród do wzmożonej troski o higienę: myć ręce mydłem pod bieżącą wodą, natychmiast zgłaszać się do lekarza po zaobserwowaniu niepokojących objawów, izolować chorych, nie dotykać ich pościeli i ubrań, unikać jak ognia pobytu w jaskiniach i jedzenia mięsa z buszu, bo ebolę najpewniej przenoszą dzikie zwierzęta. Przy drodze z Cape Cost do Kumasi, stolicy królestwa Aszanti, młodzi chłopcy sprzedają jednak martwe szczury leśne, trzymając je za ogon pokrwawioną głową w dół. Z ostrzałem wyjątkowo trudnych pytań mierzy się 37. wojskowy szpital w Akrze: zamieszkują go nietoperze.

Ebola wywraca do góry nogami rynek żywnościowy – spada popyt na ulubioną przez wielu Ghańczyków dziczyznę (małpy, antylopy), a na stoły wraca drób i ryby, które popadły wcześniej w niełaskę po wybuchu epidemii ptasiej grypy i informacji o truciznach używanych przez rybaków.

John Dramani Mahama, prezydent Ghany – chluby na ekonomicznej mapie Afryki, która zmaga się jednak ostatnio z poważnymi problemami finansowymi, w tym z dramatycznym spadkiem wartości krajowej waluty – przeznacza na walkę z ebolą skromne 900 tys. cedi.

To nie kara boża

Tymczasem w Nigerii, a po niej w całym regionie coraz głośniej robi się o człowieku nazywającym się prorokiem TB Joszua i przedstawicielem Pana na ziemi. Głosi, iż jest w posiadaniu święconej wody, która leczy ebolę. Zarzeka się, iż dostarczy cudowny środek do każdego zainfekowanego kraju.

Do akcji włącza się Kościół w Ghanie, ponieważ coraz liczniejsi znachorzy z krzyżem na piersi stawiają tę instytucję w kłopotliwej sytuacji. Ebola prowokuje wśród miejscowej inteligencji burzliwą dyskusję pod fundamentalnym tytułem: „wiara kontra nauka”. Chrześcijańska Rada Ghany – reprezentowana przez sekretarza generalnego dr. Kwabenę Opuni-Frimponga – wydaje oświadczenie: ogłasza wiernym, że ebola nie jest karą bożą, tylko wirusem, któremu trzeba zapobiec. Wzywa do budowy centrów leczniczych w Akrze, Kumasi i Tamale oraz kontroli zdrowotnej pasażerów przybywających z objętych epidemią krajów.

Bo zachodnie media uparcie powtarzają informację, że Ghana zamknęła połączenia z Monrovią (stolica Liberii), Konakry (Gwinea), Freetown (Sierra Leone) i Lagosem. Tymczasem na Kotoka Airport regularnie lądują kolejne samoloty stamtąd.

Dlatego ludzie na swoich podwórkach i ulicach, na których spędzają większość życia, poszerzają horyzonty – i wielu z nich po raz pierwszy w życiu słyszy lub dyskutuje o granicach nie wsi, miasta czy klanu, lecz całego kraju. Ghana sąsiaduje od zachodu z Wybrzeżem Kości Słoniowej (sprzeczne informacje na temat obecności eboli), od północy z Burkina Faso (rzekomo wolne od wirusa, ale stąd właśnie przybył Burkinianin z jego objawami) i na wschodzie z wąskim na 70 km Togo, które graniczy z równie niewielkim Beninem, za granicą którego jest już Nigeria – i ebola.

Ludzie dowiadują się, że na samej granicy z Togo znajdują się 23 nieoficjalne przejścia: zakurzone, czerwone drogi, a czasem ścieżki w lesie, którymi jeżdżą wte i wewte motorki z pasażerami rozmaitych nacji. A pogranicznikom, którzy chcieliby patrolować granicę, brakuje pojazdów, latarek i namiotów. Na zachodnią granicę, z Wybrzeżem Kości Słoniowej, do Elubo wybiera się sam minister zdrowia, by osobiście dopilnować wdrożenia nowych procedur.

Gdy odjeżdża, wszystko wraca do normy.

Prezydent podbija stawkę

Prawie, bo na bazarach i targowiskach, gdzie piętrzą się poukładane jak klocki kassawy i jamsy, wyrastają góry środków dezynfekujących do rąk, których ceny w związku z szybującym popytem rosną z dnia na dzień. Wielu ludzi, którzy witali się w prawdziwie wylewnym afrykańskim stylu, długo potrząsając sobie zakleszczone dłonie, cofa je, pokrzykując niby żartem: „Ebola!”.

Aby nie dopuścić do równie groźnej paniki w kraju, publicyści i lekarze informują: ebolą można zarazić się wyłącznie przez kontakt z płynami ustrojowymi chorego, a więc np. nie przez dotykanie pieniędzy czy pływając w basenie; wirus ginie po kontakcie z mydłem, wodą i na słońcu, i nie ma też żadnych medycznych powodów do zamknięcia granic. Przywołują udokumentowany przypadek z wioski Kikwit w Kongu, w której lokalny zwyczaj zabraniał dzieciom dotykania dorosłych – te, które mieszkały w domu z chorymi na ebolę, nie zachorowały.

Tyle że inni dodają – ginie na słońcu, ale po paru dniach.

Tymczasem w Liberii zamykają już całą dzielnicę-slumsy West Point, która staje się „ebola gettem”. Odcięci od dostaw jedzenia mieszkańcy wszczynają bunt, który tłumi wojsko; ze szpitali uciekają z pomocą krewnych chorzy i udają się do znachorów; mieszkańcy miasta protestują na ulicach przeciw ignorancji władz, która przez kilka dni nie usuwa z chodnika ofiary wirusa. Ciała leżą też pod supermarketem Koala przy Oxford Street w biznesowej części Akry, a szpital w Buduburam ogarnia panika po kilkunastu dziwnych i niewyjaśnionych zgonach liberyjskich uchodźców z pobliskiego obozu. Skoro zarazić się ebolą można przez kontakt z płynami ustrojowymi, wystarczy zadrapanie na dłoni, ranka...

Zamknięcie połączeń lotniczych z krajami z ebolą rozważają już państwa z innych części kontynentu: Kenia, Zimbabwe i RPA. Dziennikarze udowadniają władzom, że kraj jest zupełnie nieprzygotowany na atak najgroźniejszego wirusa na świecie, tym bardziej że służby nie zdały testu z cholery, która panoszy się w samej stolicy, a liczba jej potwierdzonych przypadków sięga już 555 i szybko rośnie. Tak jak kolejnych zgonów.

Prezydent podbija stawkę: z państwowej kiesy wysupłuje 6 mln cedi na zakup brakującego sprzętu w szpitalach – rękawic, masek, na budowę ośrodków izolacyjnych i szkolenia.

Grzęźniemy w śmieciach

Ebola dotyka też armii – jedna tylko uczelnia, Ghana Armed Forces Command and Staff College, jest bliska straty 300 tys. dolarów, których w tym roku nie wpłacą przestraszeni wirusem liczni studenci z innych rejonów kontynentu. Uczelnia pochłania rocznie 4 mln cedi, podczas gdy zatwierdzono dotychczas marne 229 tys., a przypadek Liberii wskazuje, jak istotna okazuje się rola wojska w przypadku ataku eboli. Uczelnia decyduje się odroczyć rozpoczęcie roku akademickiego i czekać na rozwiązanie kryzysu – największego od powstania uczelni za czasów ojca niepodległego narodu, doktora Kwamego Nkrumah.

Wokół rozkopanego ronda jego imienia, wokół jego mauzoleum, po ostatnich już tego lata ulewach, płyną rzeki wody, błota i moczu, na których unoszą się skórki z banana i barwne jak afrykańskie koszule strzępy plastiku. Nacierająca cholera, malaria, która potrafi zabić tu 200 osób dziennie i kwestia eboli odsłaniają razem bolesną prawdę: Akra jest brudna, spływa szambem, Akra cuchnie, Ghana grzęźnie w śmieciach, tonie w nich ocean, i o poranku wyrzyguje na rajskie, najpiękniejsze w całej Afryce Zachodniej plaże brikolaż ludzkich odpadów, które upamiętnią tę cywilizację. Drogi są w opłakanym stanie, handlarzom dojazd na targ na północy kraju ze wsi do miasta zajmuje dwie godziny, jesteśmy brudni i leniwi, śmierdzimy, nigdzie nie capi tak jak pod Axim, gdzie opary zwierzęcego łoju mieszają się z wonią palonych opon, zacznijmy się myć i sprzątać, a pozbędziemy się chorób, winni jesteśmy my, Afrykańczycy...

Tak pisze i uważa wielu miejscowych publicystów, mimo że kultura Afryki (ludzie żyją, a czasem śpią na ulicy) i właściwości afrykańskich produktów naturalnych (jedną piątą wagi jamsów, bananów i kassawy stanowią niejadalne skórki) naturalnie sprzyjają produkcji odpadów.

Oni jedzą rękami

Ghańczycy, również na dalekiej prowincji, mają od teraz okazję usłyszeć przez telefon fachową poradę na temat ryzyka: firma Vodafone uruchomiła gorącą linię pod numerem 255 – od czwartej po południu do dziesiątej wieczór. Jej pracownicy informują, że mimo braku listy pasażerów, władzom udało się odnaleźć około dwudziestu pasażerów fatalnego lotu z Liberii do Lagos, którzy mieli kontakt z Patrickiem Sawyerem. Testy wykazały, że mieli szczęście.

Władza informuje o tym za pomocą radia, które za darmo udostępnia czas antenowy na programy edukacyjne; prawie gotowy jest klip telewizyjny. W całym kraju zostaje przesunięty termin rozpoczęcia roku szkolnego, by wyposażyć budynki w środki dezynfekcji i procedury. Na ghańskich uniwersytetach studiuje ponad 6 tys. studentów z ponad 100 krajów, w tym z objętych epidemią. Prezydent nie zasypia gruszek w popiele: przeznacza już 35 mln cedi na walkę z ebolą.

Ale podróże do Ghany odwołują kolejne międzynarodowe delegacje, m.in. z University of New England, podkreślając, że Patrick Sawyer lądował w Akrze. Zachodni komentatorzy załamują ręce nad kadrami z drogiej restauracji w stolicy kraju, gdzie lokalni biznesmeni – jak prawie wszyscy Ghańczycy – jedzą rękami. Nie zauważają, że robiąc to tak, a nie obcymi sztućcami, minimalizujemy ryzyko.

Na środkach dezynfekujących, których ceny nadal rosną, firmy zarabiają krocie. Konsternację na rynku wzbudza opinia dr. Philipa Amoo ze szpitala Korle Bu, który odziera ze złudzeń: sprzedawane na bazarach żele z alkoholem i gliceryną nie zabijają wirusa, obywatele powinni używać tylko środków z chemikaliami. Jego szpital ogłasza porażkę: załoga nie radzi sobie z epidemią cholery, a korytarze zamieniają się w izolatki dla chorych. Ebola wywołuje rewolucję w strategii głównego gracza na rynku dezynfektantów, firmy Camel (55 proc. rynku), która wypuszcza nową serię produktów, a w reklamach informuje klientów o zmianie barwy logotypu z zielonego na niebieski, by odróżnić się od konkurencji, i rusza z ogólnokrajową promocją.

Po przeprowadzeniu badań rzecznik 37. szpitala w Akrze ogłasza, że żyjące w nim od lat nietoperze nie noszą eboli.

Porządki na bazarze

Gdy deszczowe chmury nad miastem rozprasza bryza znad Atlantyku, światło odsłania widok niewidziany od lat: największy bazar w mieście, Kaneshie, jest czysty i zamieciony, a przy jezdni nie walają się góry śmieci. Pod presją społeczną służby miejskie, w wyniku dyrektywy samego prezydenta, otrzymały od władz dziesięciodniowe ultimatum na uprzątnięcie centrum miasta. Liderki związku handlarzy z Kaneshie spotkały się z władzami państwowymi, by uzgodnić harmonogram prac i apelują o ponowne zatrudnienie na bazarach inspektorów sanitarnych. Podkreśliły konieczność rozstawienia w pobliżu placów targowych koszy, aby bazar przestał pełnić funkcję wysypiska. Wiceprezydent Ghany, Kwesi Bekoe Amissah-Arthur, oraz właściwi ministrowie składają im solenne obietnice.

Do tej pory w historii Ghany nie pojawił się ani jeden potwierdzony przypadek eboli.


PRZESĄDY O AFRYCE
Malaria, cholera, bilharcjoza, żółta febra, śpiączka afrykańska, denga, dur brzuszny, wścieklizna, teraz ebola... – już w lekturze ostrzeżeń przed wyjazdem podróżny ociera się o stygmat, który przesądza, jak postrzegamy Afrykę. To ziemia najgorszego paskudztwa na świecie. Dla wielu jest zaskoczeniem, że większość Afrykańczyków chodzi, je, myje się, śpi, a od świtu, a nawet wcześniej jakoś ciągnie wózek zwany życiem.

Tragedią Afryki nie jest ebola, tragedią Afryki jest fakt, że o niej mówimy przy okazji epidemii. Wirus prowokuje do pytania – jak w ogóle pisać o Afryce? Wiara, że przeciętnego obywatela obchodzą Irak, Palestyna czy Afryka, jest wiarą inteligenta. Tak naprawdę zajmuje się tym garstka koneserów. Im więcej globalizacji, tym mniejsze zainteresowanie ludzi odległą kulturą. Z wyjątkiem eboli oczywiście, bo tej nieco się boją.

Gdy wróciłem z Afryki, wiele osób obawiało się kontaktu ze mną. – Masz ebolę? – pytano żartem, a czasem serio. Pierwszy raz w życiu poczułem się Afrykańczykiem i nie było to miłe doświadczenie.



EBOLA, CZYLI CZARNA RZEKA
Wirus eboli po raz pierwszy wykryto w belgijskiej misji we wsi Yambuku w Kongu (Zairze) w 1976 r. Pierwszą ofiarą był dyrektor szkoły, który wyjechał na urlop na północ i wrócił z zapasami mięsa małp i antylop. Po jego pogrzebie liczba chorych nagle wzrosła.
Jako pierwszy przyczynę zgonów zidentyfikował dr N’goy, główny lekarz dystryktu. Dwa tygodnie później na miejsce przyleciał Peter Piot, dziś dyrektor London School of Hygiene & Tropical Medicine, by napisać o tym międzynarodowy raport. Ciała leżały wzdłuż dróg w dżungli; w szpitalach pielęgniarki nie sterylizowały strzykawek i zarażały kolejnych pacjentów. Piot „ochrzcił” wirusa wspólnie z towarzyszem wyprawy, Karlem Johnsonem, przy – jak pisze we wspomnieniach – połówce galonu Kentucky whiskey. Proponował nazwę Yambuku, ale Johnson odparł, że to będzie dla wsi stygmat. Uzgodnili, że wirus powinien przyjąć nazwę rzeki. „Kongo” było zajęte przez inny wirus. Jedna z rzek przy Yambuku nazywała się Ebola. Gdy wytrzeźwieli, zdali sobie sprawę, że inne rzeki płyną bliżej wsi, ale nie zmienili już zdania. Ebola znaczy „Czarna Rzeka”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2014