Hegel rozumnie stronił od ironii

Andrzej Sosnowski: Każda poezja, która zdaje sprawę z wytwarzanego obecnie świata, z wytwarzanego obecnie czasu, z wytwarzanego obecnie życia, jest polityczna.

08.05.2017

Czyta się kilka minut

 / Fot. Włodzimierz Wasyluk / REPORTER
/ Fot. Włodzimierz Wasyluk / REPORTER

MICHAŁ SOWIŃSKI: Jest Pan nagminnie nazywany poetą hermetycznym – czy dałby się Pan namówić na paradoksalną próbę definicji tej hermetyczności?

ANDRZEJ SOSNOWSKI: O tej hermetyczności dawno nie słyszałem, więc musiałem chyba kiedyś pomyśleć, że to już mnie nie dotyczy. Definicji nie zaryzykuję, bo niewiele wiem – mgliście sobie przypominam jakiś barok, chyba hiszpański, coś jak kulteranizm, gongoryzm? Znacznie później byli poeci, będę strzelał: włoscy? Poza tym mam automatyczne skojarzenia głównie z czymś ezoterycznym, okultystycznym, może aż kabalistycznym? Hermetyzm, czyli zapewne Hermes Trismegistos; oczywiście Keter, Villa Ormen, Malkuth, oby tylko nie Crowley. Nie, nie znam się na poezji hermetycznej, jeśli takowa istnieje, i nie mam pojęcia, jak się pisze hermetyczny wiersz. Gdybym wiedział, to może spróbowałbym coś w tym stylu napisać.

Dużo Pan mówił o swojej twórczości, co rzuca ciekawe światło na łatkę „hermetycznego poety”. Gdzie leży granica tego, co może Pan zdradzić?

Próbuję mówić, co wiem, tylko wtedy, kiedy ktoś zapyta. I mogę rozmawiać o wszystkim, nie przekraczając granic elementarnej przyzwoitości.

Teksty o Pana twórczości często naszpikowane są zaawansowaną aparaturą pojęciową. Jaki ma Pan do nich stosunek

„Zaawansowana aparatura pojęciowa” raczej mnie nie przeraża, bo jest to zawsze część takiej czy innej językowej gry lub konwencji, którą bez trudu można opanować. Czytałem bardzo różne teksty o tym, co napisałem, które przypadły mi do gustu.

Mówił Pan kiedyś, że krytycy dostrzegają tylko to, na co już czekali, przez co nie są w stanie zobaczyć nic nowego. Na jakich warunkach możliwe jest istnienie krytyki literackiej – szczególnie tej od poezji?

Krytyka literacka po prostu istnieje, choćby nawet musiała graniczyć z niemożliwością. Ale swoją drogą zamiera, może dlatego że naturalne zasoby literackości – mam na myśli literackie bogactwa, surowce, mikroelementy, które dawniej niejako naturalnie krążyły w organizmie społeczności – wydają się mocno zużyte, jeśli nie zniszczone. Cóż, w dobrej lekturze zawsze zdarza się rozumienie tego, co jest czytane. Rozumienie tego, co się czyta, musi być rozumieniem wszystkiego, co się czyta. W tym sensie jeśli krytyk zauważa coś, co sam już uprzednio wie, czyli coś, na co z góry czeka, to nie może zauważyć niczego istotnego, ponieważ to, co zawczasu wie, nigdy nie może być czymś rzeczywiście ważnym w tym, co czyta. Chyba że czyta coś, co nie jest warte uwagi. Z biegiem lat wszyscy doskonale rozumieją ten śpiewny liryk lozański w całości, choć niektórzy, wychodząc nieco poza całość, mogą się zastanawiać, czy po „klęsce” w czwartym wersie kategorycznie wykluczony jest jakiś dystyngowany odwrót, honorowa kapitulacja w starości. Jednak ci, którzy słyszą ostateczną zmianę, uskok rytmiczny w słowach „na mój wiek męski, wiek klęski”, odczytują wszystko i wiedzą, że po tej klęsce, zdaniem poety, nie ma już nic.

W latach 90. toczyły się żywe debaty poetyckie, Pan również brał w nich udział. Dziś poezja nie rozpala już takich emocji, a dyskusje przeniosły się do niszowych pism i zamkniętych środowisk. Dlaczego? I co z tego wynika dla samej poezji?

Nie wiem, czy coś z tego wynika dla „samej poezji”. Ale chyba jest tak, jak pan mówi. Poezja jest sprawą historyczną, więc coś, co się dzieje w danym pokoleniu, co siła takiego pokolenia ze sobą przynosi, ma zawsze niewymierne, lecz decydujące znaczenie. W latach 90. dał o sobie znać jeden z tych zagadkowych prądów wstępujących, kiedy to grupa względnie młodych ludzi uczestniczy w pewnym atmosferycznym, wspólnym entuzjazmie. Takie zjawisko jest potężne, gdziekolwiek występuje. Czynnik młodości. Był „bruLion” ze swoją wieloksiążkową serią poetycką. I mówiło się też: „A miałeś w ręku ostatni »Nowy Nurt«?”. Pamiętam, kiedy w warszawskim kinie Tęcza, podczas imprezy Pawła Dunina-Wąsowicza, Maciek Melecki powiedział mi na wstępie: „Cześć. Jest kapitalnie. Przyjechał Koronkiewicz. Przywiózł nowe »Kartki«”. No i „prawie wszyscy”, jak to się czasem mówi, siedzieli wtedy w tym kinie. Podobnie bywało w Legnicy i podczas pierwszych festiwali wrocławskich. Cała ta historia musiała przygasnąć na wszystkich frontach – autorzy z czasem zaczęli wykonywać poezję bardziej rutynowo, oddalając się też do wielu osobnych zajęć. Tymczasem bodajże najważniejszy wszędobylski nośnik rozpostarła sieć. A jest to taki nieco wyższy poziom abstrakcji, umożliwiający swoistą dematerializację relacji między ludźmi. Dawniej trzeba się było spotkać i „skrzyżować lasery”, jak mówi Krzysztof Śliwka. Ale mam wrażenie, że po szeregu dość bezbarwnych lat daje się teraz odczuć jakiś powrót energii w poetyckim pisaniu.

Już w pierwszej połowie lat 90. mówił Pan, że pojęcie „postmodernizm” straciło sens. Jednak uparcie i konsekwentnie był Pan nazwany poetą postmodernistycznym. Dzisiaj termin ten jest w pełnym odwrocie. Ale może za wcześnie z niego zrezygnowaliśmy?

Mnie się wydaje, że to był termin przedwczesny, efektowny, w sumie nieudany. Agonia oświeconego i rewolucyjnego, konwulsyjnego romantyzmu, czyli nowoczesność, po prostu długo trwa, więc niekiedy skwapliwie chce się być świadkiem czy heroldem jakichś nowych czasów i wtedy na ustach może pojawić się to słówko „post”. Ale to były i są tylko takie rozluźnienia, poluzowania, przepustki w ramach czegoś, co ciągle trwa, obecne zresztą na różne sposoby od początku: Fryderyk Schlegel, Izydor Ducasse, Alfred Jarry, Witkacy, patafizycy. Rozmaici wagarowicze. Awangardy, eksperymenty, pastisze. Podobnie manieryzm nie stanowił przełomu, nie był postrenesansowy; był fantastycznym i logicznym snem renesansu.

Bywał Pan też nazywany estetą, co miało zasugerować bezcelowość czy czczość Pana twórczości, ale w efekcie jest raczej wyrazem bezradności samego krytyka formułującego taką tezę. Na przekór temu chciałbym zapytać o wpływ poezji na politykę, rozumianą oczywiście szeroko, jako sposób funkcjonowania wspólnoty w ogóle.

To bardzo trudna sprawa i nie wiem, jak do niej podejść. Wybiorę więc drogę okrężną. Myślę, że jedyny spójny program polityczny, jaki pojawił się za tamtego pokolenia, nie licząc brawurowych fantazji Krzysztofa Jaworskiego, to był statek piratów Marcina Świetlickiego. Pamięta pan: tego, tego, tamtą. Wszystkich. Jest to jednak bardzo radykalny program indywidualny, niecierpiący wspólników. Kiedyś siedziałem długo w nocy nad Wisłą w Krakowie, mając nikłą nadzieję, że okręt może w końcu na wodzie zamajaczy i weźmie mnie na pokład – ale nic nie przypłynęło, więc sięgnąłem po komórkę, aktywowałem smoka i wróciłem do hotelu. Sam zaś, przykładowo, lubię Büchnera, Majakowskiego, Jasieńskiego, wczesnego Audena, Brechta. „Pokój chatom, wojna pałacom”. To Georg Büchner, dobry slogan, a dobre slogany, pamiętne frazy są czymś, czego politycznie zorientowana wspólnota potrzebuje. Ale tego rodzaju kwestie trzeba by gruntownie przeformułować, bo chat już nie ma, a szeroka społeczność raczej nie będzie skłonna z dnia na dzień wypowiedzieć wojny wielkim galeriom handlowym.

Najpiękniejszy nowoczesny wiersz polityczny, jaki znam, to „Jazda koleją” („Train Ride”) Johna Wheelwrighta, ze stale modyfikowanym refrenem „wrogiem nieodmiennie jest złoczyńca w domu”, ściągniętym z Karla Liebknechta, i choćby takimi słowami: „zastanawiałem się, jakiej chirurgii trzeba, żeby móc odzyskać / nasz zgubiony, niedbały krok bezczynności i wolnego czasu, / co jest robotą na wspak; jaki lek mógłby przywrócić tamten uśmiech / nie warg, lecz oczu jak rozmarzonego morza”. Na końcu tego dość długiego wiersza ma pan niemal bezpośrednie, acz enigmatyczne podejście do tej trudnej, ale może też „starej i dobrej” sprawy: „Miłość” (alias „Rewolta”), „Poezja” i „Polityka” to „trzy przyjaciółki, których ręce się splatają / bez słów; tak jak, w nieruchomym powietrzu, / świetny gaj pochyla się na wiatr, miniony i nadchodzący”. Wydaje mi się, że każda poezja, która zdaje sprawę z wytwarzanego obecnie świata, z wytwarzanego obecnie czasu, z wytwarzanego obecnie życia, jest polityczna.

To zapytam z innej strony. Czy ironia może być motorem napędowym poezji? I czy nie jest to niebezpieczne?

Proszę samemu ocenić. Pierwszy tekst w mojej nowej książce, napisany zwykłą prozą, ma na początku zdanie: „Hegel rozumnie stronił od ironii”. Jest to zdanie chyba w każdym słowie prawdziwe. Hegel nie lubił i nie cenił ironii, bo ironia to rzecz dowolna, partykularna, swawolna, chimeryczna, słowem, jak on pisze, kobieca – błaha komplikacja i przejściowy szkopuł w systemie.

Przejściowy, bo w końcu każda taka niewiasta „z długiego szeregu swego rozproszonego istnienia skupia się w jedną ostatecznie ukształtowaną postać i z niepokoju przypadkowego życia wznosi się do spokoju prostej ogólności”, jak wszyscy. Innymi słowy, wreszcie wykonuje tę „najwyższą pracę, którą jednostka jako taka podejmuje dla wspólnoty”. Czyli najzwyczajniej w świecie umiera i w ten sposób długi szereg jej rozproszonego istnienia, wypełnionego niepokojem przypadkowego życia, wznosi się do spokoju prostej, ostatecznie ukształtowanej ogólności nagrobka. Doskonałe. Jednak po prostu chimerycznie przyszło mi do głowy, że w majestacie wielkiego systemu takie koniecznie prawdziwe zdanie to jest ironia, której nie sposób prześcignąć. Ale spróbowałem. Radzę tym wszystkim niewiastom, żeby przenigdy w ten sposób nie pracowały. Pod żadnym pozorem nie pracowały dla tego Hegla, bo wiadomo, że mężczyźni zawsze byli oszustami, „men were deceivers ever” – to jest ostatnie zdanie prozy, które bezpośrednio komunikuje się z jej równie Szekspirowskim, piosenkowym tytułem: „Hey nonny, nonny”. Tymczasem jednak ironia nic sobie nie robi z tej mojej dezynwoltury, bo sam też do nieszczęsnych mężczyzn należę, więc jej – ironii – legendarne ostrze zwraca się także przeciw mnie. I przeciwko całej reszcie książki. I jest to, mam nadzieję, jakaś odpowiedź na pana pytanie.

Można doszukiwać się nadziei i optymizmu w Pana poezji?

Obawiam się, że chyba raczej nie, choć zawsze bardzo się staram.

Czy lektura Pana wierszy może być ryzykowna, jak to sugeruje Grzegorz Jankowicz w posłowiu do antologii Pana wierszy „Zmienia to postać legendarnych rzeczy”?

Nie. „Poezja to nie burza, tym bardziej nie cyklon. Jest to rzeka majestatyczna i żyzna”. ©

ANDRZEJ SOSNOWSKI (ur. 1959) jest poetą, eseistą i tłumaczem. Od lat jest redaktorem „Literatury na Świecie”. Laureat Nagrody im. Kościelskich, Nagrody Literackiej Gdynia, Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej „Silesius”. Autor kilkunastu tomów poezji: debiutował zbiorem „Życie na Korei” w 1992 r. W tym roku ukazał się jego kolejny tomik „Trawers”. Tłumaczył między innymi Ezrę Pounda, Johna Ashbery’ego, Elizabeth Bishop, Johna Cage’a, Ronalda Firbanka i Harry’ego Mathewsa. W tym roku został laureatem Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej „Silesius” za całokształt pracy twórczej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor i krytyk literacki, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2017

Artykuł pochodzi z dodatku „Silesius 2017