Karabaski front

Wojna przybiera coraz bardziej niepomyślny obrót dla Ormian. Mimo mediacji kolejnych światowych mocarstw nie udaje się jej powstrzymać.
z Martuni i Stepanakertu (Górski Karabach)

02.11.2020

Czyta się kilka minut

72-letni Arnold Sarkisjan został sam w swoim domu, w ostrzeliwanym mieście Martuni. Nie ma piwnicy, więc chroni się przy ścianie. 23 października 2020 r. /  / PAWEŁ PIENIĄŻEK
72-letni Arnold Sarkisjan został sam w swoim domu, w ostrzeliwanym mieście Martuni. Nie ma piwnicy, więc chroni się przy ścianie. 23 października 2020 r. / / PAWEŁ PIENIĄŻEK

Okopy są tak rozległe, że trudno się w nich nie zgubić. To szerokie rowy, których nie pokona czołg. Odchodzą od nich mniejsze, a od nich kolejne. Patrząc z powietrza, z kamery zwiadowczego drona, muszą tworzyć coś na kształt gałęzi. Ciągną się przez ponad 200 km. To tzw. linia kontaktu, oddzielająca wojska Azerbejdżanu od sił ormiańskich, czyli armii nieuznawanej republiki Górskiego Karabachu. Porównuje się ją do okopów I wojny światowej. Mówią, że jest to jedna z najbardziej zmilitaryzowanych stref na świecie, obok Korei Północnej i Kaszmiru.

Kamo Tadewosjan, 31-letni dowódca jednego z odcinków tego frontu, gdzieś w jego środkowej części, porusza się po okopach jak po własnym domu. W ciemno wie, gdzie skręcić, by trafić we właściwy punkt. To pewnie nietrudne, skoro w wojsku zaczął służyć kilkanaście lat temu, jeszcze jako nastolatek. Z czego znaczną część na linii kontaktu. Najmniejsza odległość od azerskich okopów to 40 metrów. Dystans tak nieduży, że ormiańscy żołnierze najbardziej wysunięci do przodu mają pod ręką przygotowane granaty, by razić nimi atakującego nieprzyjaciela. Tadewosjan twierdzi, że wrogowi na razie nie udało się podejść tak blisko, by musieli ich używać.

Z Tadewosjanem widzę się jakieś pięć godzin po tym, jak w życie weszło trzecie już porozumienie o zawieszeniu broni. Jak wszystkie poprzednie, nieskuteczne. Teraz dokument wydaje się już mało istotnym wspomnieniem. – Spokój trwał kilka minut – stwierdza Tadewosjan. Potem nad ich głowami przeleciały pierwsze pociski artyleryjskie.

Jakby na dowód słyszymy wybuch, gdzieś w okolicy.

Pod okiem dronów

Od kiedy w ostatnią niedzielę września armia Azerbejdżanu zaczęła ofensywę, w środkowej części linii kontaktu front nie drgnął ani o milimetr. Azerowie atakują głównie od południowego wschodu i południa, tam czynią coraz większe postępy. Natomiast tu front stoi w miejscu. Jednak i tu trwa wojna, pod postacią ostrzałów. Nad okopami co chwilę przelatują pociski artyleryjskie, celów szukają drony i samoloty.

Dlatego żołnierze Tadewosjana starają się nie wychylać niepotrzebnie. Jedni, pełniący służbę, maskują się na pozycjach. Inni chowają się w ziemiankach. Bo choć okopy mogą wyglądać jak z I wojny światowej, ta wojna ma niewiele wspólnego z XX-wiecznymi polami bitew. Lepiej odnajduje się w niej Azerbejdżan: jego lotnictwo – przede wszystkim samoloty bezzałogowe – panuje w powietrzu.

Nic też nie wskazuje na to, aby Azerbejdżan zamierzał wstrzymać ofensywę, którą prowadzi od 27 września. Jego armia przełamała ormiańską obronę przede wszystkim na południowym wschodzie, przy granicy z Iranem, po czym kontynuuje marsz w kierunku zachodnim i północnym.

Konflikt o Górski Karabach ciągnie się ponad dwa razy dłużej, niż trwa służba Tadewosjana. Przypomnijmy: zaczął się pod koniec lat 80. XX w. od zamieszek i pogromów, po czym przeistoczył się w wojnę ormiańsko-azerską, w której zginęło 30 tys. ludzi. Został zamrożony w 1994 r. zawieszeniem broni i zwycięstwem Ormian, którzy przejęli kontrolę zarówno nad Karabachem, jak też nad otaczającymi go w bezpośrednim sąsiedztwie terenami azerskimi, które uznali za swoją „strefę buforową”. Niemal 10-milionowy Azerbejdżan utracił 13 proc. terytoriów, ok. 800 tys. Azerów musiało uciekać w głąb kraju. Dlatego terytoria nieuznawanej republiki de iure należą do Azerbejdżanu, a de facto do republiki Górskiego Karabachu (wspieranej przez Armenię).

Cywile muszą uciekać

To właśnie po rozejmie z 1994 r. powstała linia kontaktu i ciągnące się kilometry okopów. Ale konflikt nigdy nie wygasł. Mimo upływu czasu ani Azerom i Ormianom, ani wspólnocie międzynarodowej nie udało się wypracować kompromisu, który zadowoliłby obie strony.

– To moja ziemia, na niej stoi mój dom. Jestem tu dla mojej ojczyzny. Będziemy stali na tych pozycjach do samego końca – mówi Tadewosjan. To powszechna opinia wśród Ormian. Problem w tym, że także wielu Azerów traktuje ten region jako ziemię, która do nich należy.

W rezultacie dziś Górski Karabach w popłochu opuszczają ormiańscy mieszkańcy, a miasta zamieniają się w ruiny, jak zdewastowane i opustoszałe wioski przy linii kontaktu, stojące tak od czasu rozejmu. Teraz to Ormianie, od 1994 r. stanowiący w nieuznawanej republice ogromną większość, muszą uciekać z domów: już co najmniej 90 tys. ze 150 tys. mieszkańców Karabachu wyjechało szukać schronienia w sąsiedniej trzymilionowej Armenii. W opustoszałych miastach i wsiach z trudem można napotkać kobiety i dzieci, bo to one są wywożone w pierwszej kolejności. Częściej zdarzają się żołnierze i nieliczni mężczyźni-cywile, też szykujący się do obrony.

Arnold Sarkisjan został sam

Kilka kilometrów na zachód od frontu, w jego środkowej części, leży miasto Martuni (po azersku: Xocavənd). To właśnie jego broni Kamo Tadewosjan. Od tego miasta wiedzie prosta droga do Stepanakertu, stolicy nieuznawanej republiki, oddalonego stąd o ok. 40 km.

Do 27 września populacja Martuni liczyła niemal 6 tys. osób. Teraz z trudem można napotkać tu ludzi. Pociski i bomby konsekwentnie zamieniają miasto w ruinę: domy z wyrwami w dachach i ścianach, powybijane okna, walający się gruz.

Z okna wychyla się 72-letni Arnold Sarkisjan. To rzadki widok, na tej ulicy pozostali nieliczni. Sarkisjan jest schorowany. W jego domku nie ma piwnicy, więc gdy spadają pociski i rakiety, po prostu siada na podłodze z nadzieją, że ściana go uratuje. Czy jego ulica też jest ostrzeliwana? – Boże, jeszcze jak – mówi podniesionym głosem. – Przez to już nawet zapomniałem, co znaczy słowo „strach”.

Gdy to mówi, w jego oczach maluje się przerażenie.

Za dowód służy pobliski dom, którego część pocisk zamienił w gruzy. W drugiej połowie października odłamki raniły mężczyznę, który handlował na zewnątrz. Ledwie przeżył. Dlatego wszystkie sklepy się pozamykały, a przez to trudno o jedzenie. Lokalne władze dostarczają mu tylko chleb. Sarkisjan gotuje, co mu się napatoczy.

Został sam, żona wyjechała do Erywania, stolicy Armenii. Dlaczego został? – Jeśli wyjadę, to komu będę tam potrzebny? – odpowiada pytaniem i zaczyna płakać.

Jego syn i wnuk są na froncie. Władze Górskiego Karabachu wzywają pod broń wszystkich zdolnych do jej noszenia. Trudno znaleźć rodzinę, w której choćby jeden mężczyzna by nie walczył.

Ochotnik z diaspory

Na wezwanie licznie stawili się także przedstawiciele ormiańskiej diaspory rozsianej po świecie, która liczy 7 mln ludzi. Jednym z nich jest 49-letni Aslan Sagijan, od 20 lat mieszkający w Moskwie. Krępy mężczyzna z siwiejącymi już włosami, w mundurze, idzie pewnym krokiem. Opowiada, że w stolicy Rosji ma własne przedsiębiorstwo średnich rozmiarów, że w przeszłości pracował m.in. w budowlance.

Nie miał wątpliwości, że musi tu przyjechać. Spakował rzeczy, pożegnał się z rodziną i wrócił do rodzinnego Martuni. To nie jest jego pierwsza wojna, walczył już w latach 90. oraz w 2016 r., podczas tzw. wojny czterodniowej. Po prostu przyjeżdżał i walczył, a następnie wracał do rodziny. A co z jego firmą? W takich sytuacjach nie myśli o biznesie. Jak mówi, wszystko, co stracone, można odzyskać.

– My, Ormianie, nie mamy tego problemu, by coś porzucić, jeśli ojczyzna jest w potrzebie. Najważniejsze jest dla nas, żeby panował w niej pokój i dobrobyt – stwierdza Sagijan.

Odłamki nie do zliczenia

Mówią, że to odłamki są najbardziej śmiercionośne. Lekarz pracujący w szpitalu w Stepanakercie przyznaje, że ze świecą szukać tych, którzy trafiliby na oddział ratunkowy z raną postrzałową. Wszyscy mają rany od odłamków. Pociski, rakiety i bomby uderzają w obiekty i wojskowe, i cywilne po obu stronach. W zeszłym tygodniu ormiańskie pociski spadały na miasto Barda w Azerbejdżanie; miały zabić 21 osób, a 70 ranić.

Z kolei dwa tygodnie temu do szpitala trafił Sameul Babajan ze wsi Awetarnoc (po azersku: Çanaqçı), leżącej 15 km w linii prostej od Stepanakertu. 56-letni Ormianin oglądał wieczorem telewizję, gdy coś zaczęło się dziać na dworze. Poszedł sprawdzić, co to za dźwięki. Za późno zrozumiał, że to ostrzał. Pocisk uderzył tak blisko, że fala uderzeniowa wrzuciła go do domu, uszkodziła też budynek. Smak dymu czuje, jak mówi, do dzisiaj.

Babajan podniósł się i schował w głębi domu. Zobaczył, że sączy się z niego krew: z pośladka, pleców, rąk i nóg. Powiedział żonie, by przetarła je wódką. Ona wzywała karetkę, a on opanowywał krwawienie. Twierdził, że było mu wstyd zwracać się o pomoc lekarską, gdy potrzebują jej ludzie umierający na froncie. Przyjechał ambulans, medycy zatamowali krew i kazali zbierać się do szpitala, bo miał odłamki w ciele. Minął jakiś czas, zanim przekonali go i załadowali do karetki.


CZYTAJ WIĘCEJ: KORESPONDENCJE PAWŁA PIENIĄŻKA >>>


Babajana zastaję obolałego w łóżku szpitalnym, z trudem się porusza. Ma na sobie dres i sweter, spod nich wystają opatrunki. Dwa dni wyciągali z niego odłamki. Jeden wbił mu się w kość miednicy, inny trafił w plecy i utknął koło serca. Gdyby wbił się trochę bliżej, Babajan pewnie by nie przeżył. Gdy rozmawialiśmy, jeszcze jeden odłamek tkwił w pięcie. Początkowo go nie zauważył.

Chcą wraz z żoną wrócić do domu, bo – podobnie jak Arnold Sarkisjan z Martuni – nie mają się gdzie podziać. Jego matka leży schorowana w szpitalu. Babajan sądzi, że mama wkrótce umrze. Chce ją pochować na ziemi, z której pochodzi. Zanim to się jednak stanie, wioska może zostać zajęta przez azerbejdżańskie wojska.

Rodzina przytuli trumnę

Nie wszyscy mieli tyle szczęścia co Babajan. Na cmentarzu wojskowym w Stepanakercie pogrzeby odbywają się codziennie. W zeszłym tygodniu liczba poległych żołnierzy ormiańskich przekroczyła tysiąc, każdego dnia statystyki są uzupełniane o kolejne nazwiska (Azerbejdżan nie informuje o stratach militarnych).

W Stepanakercie pochówkami zajmuje się Martin Guljan. – Ciężko jest patrzeć na martwych młodych ludzi, ale ktoś się musi tym zajmować. To dla nas bardzo ważne – mówi mężczyzna.

Dawniej pogrzeby były tłumne, teraz przyjeżdżają na nie tylko najbliżsi. To skromne i krótkie ceremonie. Czasami następują jedna za drugą. Bliscy płaczą, przytulają trumny. Trudno im się rozstać.

Wszystko wskazuje na to, że takich pogrzebów po obu stronach frontu będzie jeszcze wiele. ©

Tekst ukończono 30 października.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego". Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Górskiego Karabachu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor książek „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii", „Wojna, która nas zmieniła" i „Pozdrowienia z Noworosji".… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 45/2020