Gwiazdy muszą płonąć

Ciągle chodzimy do kina w poszukiwaniu twarzy, których piękno nas uwodzi i olśniewa, oraz talentu, którego tak rozkosznie jest pozazdrościć. A jednak czegoś brakuje.

05.06.2006

Czyta się kilka minut

fot. E. Lempp /
fot. E. Lempp /

W "Cudownych chłopcach" Curtisa Hansona jest scena, w której profesor literatury Grady Tripp (Michael Douglas) otwiera przed swoim najzdolniejszym studentem, Jamesem Leerem (Tobey Maguire), pancerną szafę swego przełożonego. Jest prawie pusta, podświetlana od wewnątrz, a jedyną jej zawartość stanowią rozmaite kupowane na aukcjach pamiątki po sławnych osobistościach. Honorowe miejsce zajmuje czarna kurteczka z futrzanym kołnierzykiem. Obok niej znajduje się czarno-białe zdjęcie aktorki, byłej właścicielki. James (i widz) rozpoznaje ją błyskawicznie; jest oniemiały. Gdy profesor zachęca: "No, dalej... dotknij...", chłopak upewnia się raz jeszcze ("Naprawdę mogę...?"), po czym muska palcami bielutkie futro kołnierza. W jego oczach widać całkowite oddanie: dotknął czegoś, co należało kiedyś do Marilyn Monroe.

Boscy i nieszkodliwi

Od jej narodzin minęło 80 lat i może warto przy tej okazji zapytać... Nie, nie o to, czy miała talent; ani o to, czy została otruta i gdzie miały źródło tragedie, które ją spotkały. Bardziej o co innego: czy za lat kilkanaście bądź kilkadziesiąt ktokolwiek oniemieje na widok futrzanej kurtki Reese Witherspoon? A jeśli nie - bo intuicja podpowiada raczej ten wariant - to dlaczego? Nie ulega wątpliwości, że Witherspoon jest bardziej utalentowana od Monroe; jej (niesłusznie pogardzana) "Legalna blondynka" to rola zagrana perfekcyjnie i z pełną świadomością używanych środków. O June Carter ze "Spaceru po linie" już nie wspominając. Dlaczegóż zatem - jak się zdaje - przeciętni zjadacze filmowego chleba będą kiedyś mogli się bez Witherspoon obejść, a zapewne wciąż, na wzór nas, powracać będą do piosenki "Diamonds are the Girl's Best Friend"?

Powyższe pytanie ma tak naprawdę głębszy podtekst, a nazwisko tegorocznej laureatki Oscara przywołane zostało na zasadzie pars pro toto. Idzie mi bowiem o tendencję ogólną: co odróżnia współczesne gwiazdy kina od gwiazd poprzednich dekad? Podejście do aktorstwa (i aktorstwo samo) zmienia się z czasem - to oczywistość. A jednak nie ulega wątpliwości, że "gwiazda" to coś więcej od "aktora"; że dotyka się tym stwierdzeniem fenomenu wykraczającego poza sam warsztat i skalę.

Definicję gwiazdy filmowej podała kiedyś Pauline Kael, pisząc, że pojęcie to oznacza zastępy "wspaniałych istot, o wiele bardziej intensywnych i olśniewających niż zwykli ludzie spotykani w codziennym życiu i o wiele bardziej czarujący niż niezwykli ludzie, jakich czasem zdarza się nam spotykać". Dodała ponadto: "W życiu ludzie fantastycznie utalentowani (...) mogą być trudni w obcowaniu; mogą być nawet nie do zniesienia. W teatrze, w operze - są boscy, a jeszcze bardziej boscy na ekranie, gdzie ich można oglądać w całej okazałości i gdzie są dla nas zupełnie nieszkodliwi" ("Co dzień w kinie", przeł. Wanda Wertenstein, Warszawa 1978).

Nie wydaje się, by to uległo zmianie. Ciągle chodzimy do kina w poszukiwaniu twarzy, których piękno nas uwodzi i olśniewa, oraz talentu, którego tak rozkosznie jest pozazdrościć. A jednak czegoś brakuje. Najprościej byłoby napisać, że brakuje magii, niewiele by to jednak wyjaśniało. Rzecz trzeba sformułować inaczej.

Piękna niedoskonałość

Gwiazdy naszych czasów oznakowane są przez wszechobecną reklamę, reklama zaś jest królestwem nie tyle piękna, co doskonałości. Ilekroć oglądamy zwiastun jakiejś ambitniejszej produkcji z Hollywood, nie pozwala się nam zapomnieć, że X bądź Y to "Academy Award nominee" (albo - jeszcze lepiej - "winner"); przy czym nazwa nagrody opatrzona jest handlowym znaczkiem "zarezerwowania"; takim samym, jaki odnaleźć można na butelce z szamponem. Product placement, kampanie gadżetowe, perfumy noszące nazwiska gwiazd, aż po szeroko pojęty świat mody i designu - wszystko to krąży wokół gwiazd i odwraca uwagę od nich samych. Ich wizerunki zdają się być ostemplowane i stłamszone.

To, czego brakuje współczesnym gwiazdom (nie wszystkim, o czym za chwilę), to rys fascynującej niedoskonałości, która jest nieodzownym elementem w zbudowaniu prawdziwie trwałego porozumienia z widownią. Kiedy Greta Garbo debiutowała w kinie dźwiękowym "Anną Christie" (1930), jej angielski był okropny. Grała co prawda Szwedkę, ale cóż z tego, skoro mówiła skomplikowaną frazą Eugene'a O'Neilla? Kontrast treści wypowiadanych przez nią zdań i sposobu, w jaki je wypowiada, do dziś jest kuriozalny, ale przyczynia się także do budowania legendy. Uroda Garbo, podobnie jak jej głos, nie były przezroczyste, mdłe i łatwe do przełknięcia. W "Królowej Krystynie" występowała w kostiumach o zdecydowanie męskim kroju, i to one właśnie - paradoksalnie - udowadniały, że prawdziwe piękno nie zna podziału na płcie. Fascynacja, jaką budziła (i budzi) Garbo, brała się właśnie stąd, że całe jej ciało stawało się spektaklem, a film igrzyskiem, w którym stawką było pytanie o to, czy piękno może w ogóle zostać zwyciężone. Ani okropny akcent, ani męskie ubrania, ani gruźlica w "Damie Kameliowej" sobie z tym nie poradziły; tryumf Garbo-gwiazdy był w tych dziełach absolutny, ponieważ wznosił się ponad przeciwności materii i losu, nie zaprzeczając jednocześnie ich istnieniu.

Trochę inaczej, ale i nieco podobnie, było z Marilyn Monroe. Cokolwiek by nie powiedzieć o sposobie jej gry; jakkolwiek by go nie bronić, nie można go chwalić jako "uporządkowanego". Marilyn miotała się w życiu i miotała się na ekranie - i to właśnie autentyczność jej własnej niepewności czyni ekranową obecność Monroe tak absorbującą. Najlepsze sceny, w jakich kiedykolwiek zagrała, znalazły się w "Mężczyźni wolą blondynki" (1953), "Pół żartem, pół serio" (1959) i w "Skłóconych z życiem" (1960) - w żadnym z tych przypadków nie panowała jednak w pełni nad powierzonym materiałem. Oglądanie jej filmów ma w sobie coś z gapienia się na katastrofę kolejową, ponieważ nie można nie dostrzec, jak bardzo aktorka była rozdarta i jak wielką cenę płaciła za każdą minutę obecności na ekranie.

Co jednocześnie przesądzało o jej magnetycznym uroku. "Jeśli przypominała czasem lunatyka, to był to zapewne najlepszy dowód na to, jaka wielość snów wypełniała jej serce" - tak napisał o niej David Thomson w "The New Biographical Dictionary of Film" (New York, 2004). I to właśnie ta dwoistość, piękno pomieszane z brzydotą, szaleństwem bądź smutkiem, jest tym, co czyni prawdziwą gwiazdę. Mówiąc jeszcze inaczej (i wyjaśniając jednocześnie tytuł tego tekstu, pożyczony od Munka): gwiazda, by być godna tego miana, musi płonąć, spalać się, stać się areną walki przeciwieństw. Widz bezbłędnie to rozpoznaje, pozwala się uwieść i odtąd pozostaje wyznawcą.

W niewoli wizerunku

Bolesne pęknięcie naszej filmowej współczesności najlepiej uświadomił "Aviator" Martina Scorsese, a zwłaszcza - "nagrodzona Oscarem..." - rola Cate Blanchett, która wcieliła się w Katharine Hepburn. Była to jedna z najbezczelniejszych ról, jakie kiedykolwiek zagrano, ponieważ Blanchett, wybitna aktorka, postanowiła dokonać niemożliwego i zdublować legendę. Jej akcent, chód i gesty - wszystko to przypominało Hepburn wręcz do złudzenia, a jednocześnie świadczyło o błędnym odczytaniu jej ekranowej persony. Hepburn w wykonaniu Blanchett była silna i doskonała, co pozwalało jej na pełną kontrolę nad własnym losem. Aliści filmy, które po Hepburn pozostały, stanowią świadectwo czegoś dokładnie odwrotnego: piękno i doskonałość okazują się w nich niewystarczające; są prawie wszystkim, ale to "prawie" ma kolosalne znaczenie. Bohaterki Hepburn mogą liczyć na ratunek tylko wówczas, kiedy nie zlękną się okazania słabości ("Filadelfijska opowieść", 1940; "Tess Harding", 1942) - jeśli natomiast postanowią być do końca silne i niezłomne, czeka je katastrofa ("Lew w zimie", 1968).

Rola Blanchett jest symptomatyczna, ponieważ ujawnia lęk współczesnego kina przed niedoskonałością swoich gwiazd. Przez niedoskonałość nie rozumiem brzydoty: każdy kinoman świetnie wie, że stała się ona jeszcze jedną strategią, i to całkiem produktywną, jeśli idzie o Oscary. Hilary Swank, Charlize Theron, Nicole Kidman - wszystkie zdobyły swoje statuetki za role wymagające mniejszego lub większego fizycznego oszpecenia. To, że zagrały świetnie, nie ulega wątpliwości. Ważniejsze jest co innego: przydana im na potrzeby konkretnych filmów "brzydota" była mocno podkreślanym chwytem marketingowym. Oto aktorki "odważne", nie bojące się o swój wizerunek. Prawda jest oczywiście inna: nikt nie dba o swój wizerunek bardziej pieczołowicie niż nagradzani Oscarami aktorzy. Role nietypowe (kipiąca świeżością Theron jako zniszczona morderczyni albo niedźwiedziowaty, obdarzony tubalnym głosem Philip Seymour Hoffman jako zniewieściały gej) pomagają jeszcze bardziej umocnić - by tak rzec - wizerunek podstawowy danej gwiazdy.

Kiedy niedoskonałości urody stają się rodzajem makijażu, nakładanego na twarze z założenia idealne, ryzykuje się zaprzepaszczenie efektu obcowania z prawdziwą osobą ludzką. Jedną z przyjemności oglądania starych filmów hollywoodzkich jest kontakt z olśniewającymi aktorami, którzy bardzo często nie tyle byli doskonale piękni, co - by sparafrazować słowa Trumana Capote'a - tryumfowali nad brzydotą, a to właśnie jest istota najprawdziwszego piękna.

By wrócić do dawnej świetności, Hollywood musiałoby pokonać lęk przed niedoskonałością i zrozumieć, że jest ona źródłem potężnej siły. Możliwe, że kiedyś to się stanie: niezależna telewizja HBO wie to bardzo dobrze i to właśnie ona, a nie Hollywood, daje pole do popisu gwiazdom, które - jestem tego pewien - będą lepiej pamiętane i bardziej czczone od wielu laureatów Oscarów. Smutnym symptomem słabości Hollywoodu jest to, że do tej pory nie udało się tam wykorzystać potencjału takich aktorów, jak wielki (talentem i posturą) James Gandolfini z "Rodziny Soprano", Rachel Griffiths z "Sześciu stóp pod ziemią" czy niezrównana Cynthia Nixon z "Seksu w wielkim mieście".

***

A wracając do "Cudownych chłopców" - konkluzja filmu Hansona była bardzo bliska naszym rozważaniom. Oto bowiem wniosek końcowy brzmiał mniej więcej tak: płaszczyk Marilyn prezentuje się znakomicie w pancernym podświetlanym sejfie, ale ma się jeszcze lepiej, gdy założy go śliczna kelnerka z pobliskiego baru. Nie liczy się bowiem to, by legenda była nietknięta; liczy się to, by była żywa. Gwiazda, która nie płonie, jest po prostu martwa.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2006