Gmina jak świat

Pisałem już tu o tym, ale napiszę raz jeszcze. Z tych wszystkich jałowych dyskusji o pieniądzach redemptorysty oraz o upartyjnianiu Ewangelii przez biskupa może człowieka wyleczyć tylko jedno: doświadczenie zdrowego, lokalnego Kościoła.

02.04.2017

Czyta się kilka minut

Doskonale rozumiem tych, co zapowiadają dziś walkę o niezależność samorządów, na które chce ponoć zasadzać się centralna władza. Polska z Wiejskiej i Traktu Królewskiego ma galopującą próchnicę, i procesu tego nie zatrzymali ci, co przekonywali, że takich jak oni dentystów nad Wisłą nikt do tej pory nie widział. Od machania sztandarami w gabinecie, okrzyków i upamiętniania pionierów stomatologii sprzed pół wieku dziura w ósemce nikogo dziś boleć nie przestanie.

Dlaczego piszę o samorządach, skoro zacząłem o Kościele? Bo mechanika procesu zdaje się być taka sama: ludzie, których łączy droga, podwórko, kościelne ławki, ludzie, którzy widzą się nawzajem (a nie tylko wyświetlają sobie na ekranach), zachowują dziś dużo więcej przytomności i rozsądku niż ci, którzy wspięli się na piedestał, a rozrzedzone na tych wysokościach powietrze wywołało u nich majaki, złudzenia, że przeszli także ontologiczny upgrade. Oni naprawdę, patrząc w lustro, zdają się wierzyć, że osoba trafiająca na świecznik z miejsca staje się osobistością, gdy coś tam mówi – od razu jest wielkim mówcą, a gdy coś jej się tam pomyślało – myślicielem. Liczni politycy notorycznie mylą sprawowanie urzędu z panowaniem. Niektórzy biskupi wraz z łaską święceń otrzymują, zdaje się, głęboką pewność, że świat nie jest w stanie przetrwać ani chwili dłużej bez ich opinii na wszystkie poruszane w telewizji tematy.

Pamiętam jeszcze czasy, gdy o wyjeździe do Warszawy (że nie wspomnę już o meldunku w niej) myślało się jak o największym ze szczęść. Dziś dla zdrowia psychicznego konieczne wydaje się wianie od centrum tak daleko, jak to tylko możliwe. W podróży po polskich miastach i miasteczkach spędzam pół zawodowego życia, ale chyba dawno nie odczułem tak wyraźnie tej prawidłowości, jak ostatnio, gdy przez parę dni miałem okazję mówić rekolekcje w niewielkiej wielkopolskiej parafii. Nie umiem chyba nawet opisać precyzyjnie tego odczucia: trafiasz do miejsca, gdzie wszystko po prostu się zgadza. Nie do elizejskiej sielanki, ale do świata, w którym ludzie pamiętają jeszcze, że życie jest czymś więcej niż oczekiwaniem na śmierć w bratobójczej walce.

Proboszcz, starszy już człowiek, z wiedzą i doświadczeniem, ze wszystkimi przyzwyczajeniami człowieka w tym wieku, ale i z otwartością, która pozwala mu nie bać się duszpasterskich eksperymentów wikarego. Ów wikary, który uczy w szkole, prowadzi też grupę młodych ludzi zbierających się w weekendy, gdy wracają ze szkół, studiów czy pracy w dużym mieście. Wciąż kombinuje z nowymi akcjami (na rzecz jednej z moich fundacji organizuje od dwóch lat zbiórki, w których bierze udział cała gmina, dorzuca się do nich nawet miejscowy biskup). Trzeci ksiądz – w sile wieku, ale ciężko chory – wspiera ich organizacyjnie, jak może, ale przede wszystkim daje katechezę pogodnym znoszeniem cierpienia. I parafianie: prezes mleczarni mający stały problem ze znalezieniem odpowiedzialnych pracowników, dyrektor gimnazjum pomstujący na reformę reformy edukacji, domagająca się selfie młodzież, starsze panie przynoszące mi domowe dżemy albo narzekające, że gadam za szybko, a nie „tak powoli i pięknie jak w Radiu Maryja”. Podczas porannych i wieczornych spotkań po Eucharystii – wyraźnie, namacalnie, tak że czuło się to w powietrzu – stający się Kościołem. Kiedy owi prezesi, belfrzy, gimbaza i staruszki zaczynali się razem modlić, naprawdę miałem jasne przekonanie, że są w stanie ściągnąć na ziemię wszelkie cuda, przekraczać siebie w sposób niewyobrażalny dla każdego z nich pojedynczo.

Tak wyglądały przecież chrześcijańskie gminy od początku. Nudziarze, urodzeni liderzy, maruderzy, radykałowie, zaangażowani i nie, którzy dzięki zorientowaniu się na ten sam biegun stawali się całością większą niż suma części. Tak to zostało wymyślone i tak trwać będzie aż do końca świata. Gdybym to ja był na miejscu Pana, zaraz po zmartwychwstaniu udałbym się, by pokazać gest Kozakiewicza Piłatowi, zatriumfować nad Sanhedrynem. Jak to się mówi w naszej branży: „dać świadectwo Prawdzie” tak, by nikt nie miał żadnych wątpliwości. Z punktu widzenia skuteczności przekazu, umocnienia raczkującej organizacji, naprawdę lepiej by przecież było wyświetlić na niebie wielki baner, ale nie – On chciał to na wieki wieków oprzeć na człowieku, który uwierzy drugiemu człowiekowi. I – jak się okazało w historii – to On, a nie mój podręcznik PR miał rację. Przetrwanie Kościoła nie zależy więc wcale od jego centralnych struktur, ale od tego, czy przetrwają (powtarzam tu tezę sprzed paru tygodni) właśnie takie parafie. Nota bene: biskupi też wyglądają zupełnie inaczej, gdy ogląda się ich „od dołu”, nie od strony skweru Kardynała Wyszyńskiego w Warszawie albo występów na wielkich pompach. Tam, gdzie robią konkretną robotę, organizując środowisko pracy proboszczom i wikarym, potrafią czasem wzbudzić nie zmęczenie, ale podziw.

W Kościele wschodnim jest takie piękne, nieprzetłumaczalne dobrze na polski określenie: „Sobornost”. „Kościelność” rozumiana jako wspólnotowość. Kościół nie jako centrala z lokalnymi oddziałami, a raczej jako federacja rodzin. O „soborności” wspaniałą książkę napisała Catherine De Hueck Doherty, nie ma po co jej tu przepisywać. Otóż ten duch rodzinności (antagonista ducha korporacyjności) w polskim Kościele wciąż jest i działa. Tylko że nie tam, gdzie wszyscy zwykli się gapić. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2017