Galernicy Pana Boga

Jest taka robota, którą – gdyby dało się za to przeżyć – mógłbym wykonywać do samego końca życia.

07.08.2017

Czyta się kilka minut

FOT. GRAŻYNA MAKARA /
FOT. GRAŻYNA MAKARA /

Pracuję nad drugim tomem wyboru życiorysów świętych, z wdziękiem koparki Komsomolec brnę przez źródła, wściekając się często na niektórych poprzedzających mnie kolegów, którzy robili, co mogli, by parę dekad ludzkiego losu, fantastycznie wielowymiarowych, pełnych trudnych wyborów, sprowadzić do jednego hasła: „i wtedy podjęli z mężem decyzję o zawieszeniu współżycia”, albo ekscytować się nieprzerwanie fizjologicznymi detalami radykalnych umartwień.

Czasem trudno nie odnieść wrażenia, że chrześcijański Zachód kanonizuje ludzi za biografię, Wschód – za widoczne znaki Bożej łaski, jakie przed śmiercią albo po śmierci generuje dany osobnik, a więc za cuda. Osobliwą skłonność mam do tropienia postaci z pogranicza tych światów, mieszających ustalone porządki, przelatujących nad wznoszonymi przez ludzi od tysiącleci barykadami. Kocham te momenty, gdy niemal namacalnie doświadczam, jak Pan Bóg zdaje się śmiać w żywe oczy z naszych schizm, nadętych przekonań o tym, że nic tak bardzo nie zbliża do nieba jak komentowanie drogi, którą zmierza brat. Uprzywilejowanym laboratorium ekumenizmu nie jest zaś wcale – czego dowodzą właśnie losy wielu świętych – kolejna teologiczna konferencja, a udanie się do tych, o których Jezus sam powiedział, że to im została objawiona prawda: do „prostaczków”, dzieci, wszelkiego rodzaju biedaków. A więc – do chodzących antytez „środowisk opiniotwórczych”.

Oto doktor Friedrich Joseph Haass, żyjący na przełomie XVIII i XIX wieku niemiecki lekarz, który wyjeżdża do Rosji, by robić pieniądze jako nadworny lekarz arystokratów. Wciągnięty do komitetu pomocy więźniom, stopniowo staje się moskiewską Matką Teresą. Leczy biednych za friko, szuka domów sierotom, zesłanych na Syberię osobiście odprowadza za miasto, a na skutek jego petycji władze zgadzają się m.in. zakuwać ich w lżejszy rodzaj kajdan (w których wnętrze obręczy wyłożone jest odtąd skórą, by nie powodować ran i odmrożeń). Po latach pracy na ulicy, wizyt domowych, interwencji w sprawie więźniów, ratowania ofiar epidemii – Haass wieńczy dzieło, zakładając szpital. Nowa lecznica przyjmuje wszystkich, i wszystkich pacjentów Haass ma ambicję badać osobiście. Do działań medycznych i tu dołącza się praca socjalna: szukanie zajęcia, wspomaganie adopcji, pomoc finansowa dla tych, którym wielkie miasto zniszczyło życie. Haass, sam wyniszczony poświęceniem, umiera w wieku 73 lat, a na jego (katolicki) pogrzeb stawia się 20 tys. (w większości prawosławnych) mieszkańców Moskwy.

O „dobrym doktorze Fiodorze” pisało wielu rosyjskich klasyków, ważną rzecz z jego ducha wyłapał Dostojewski, który w „Idiocie” daje krótką opowieść o „niemieckim staruszku generale”, który „chodził pomiędzy szeregami zesłańców, którzy go otaczali, zatrzymywał się przed każdym, każdego wypytywał o jego potrzeby, nauk moralnych nie udzielał prawie nigdy nikomu, nazywał ich wszystkich pieszczotliwie »kochanymi chłopaczkami«. Dawał im pieniądze, przysyłał niezbędne rzeczy – onuce, owijacze, płótno, przynosił czasem nabożne książeczki i rozdawał wszystkim umiejącym czytać, w zupełnym przekonaniu, że oni będą je czytali w drodze i ten, co umie czytać, przeczyta temu, co nie umie”. W ubiegłym roku w katolickiej archidiecezji w Moskwie, po uzyskaniu watykańskich zgód, ruszył oficjalnie proces beatyfikacyjny Haassa, jest on więc odtąd Sługą Bożym.

Na tym samym etapie oficjalnego rozpoznawania w człowieku świętości jest zmarła w 1985 r. Catherine de Hueck Doherty. Znajomość z którą zacząłem od jednej z jej książek, „Ewangelii bez kompromisu”, którą – całą pozakreślaną markerem – podarował mi kiedyś papieski Jałmużnik. To ona pierwsza powiedziała mi tak wyraźnie o ryzyku związanym z byciem chrześcijaninem („Wydaje mi się, że praktycznie wyeliminowaliśmy wszelkie poczucie zagrożenia przez wypracowanie zbioru zasad moralnych, które pozwalają nam odczuwać ludzkie bezpieczeństwo zamiast świętej niepewności, do której wzywa nas Chrystus – zasad, które usypiają nasze sumienie, zamiast budzić je do gotowości podjęcia ryzyka bycia chrześcijaninem”). CV wysycone bardziej niż powieść: córka arystokratycznej rodziny, żona barona (po 30 latach małżeństwo się rozpadło, stwierdzono jego nieważność, Catherine wyszła za mąż ponownie, za znanego amerykańskiego dziennikarza, który zgodził się rozdać wszystko, by dzielić z nią ubogie życie). Po rewolucji – uchodźczyni i ofiara głodu, dziennikarka, kucharka, tancerka, pracownica siłowni, publicystka, fundrai­serka, mówczyni motywacyjna, pielęgniarka, korespondentka wojenna, wreszcie – uboga z wyboru (bieda to przypadłość, ubóstwo – świadoma zgoda na to, że nie będzie lepiej, decyzja). I założycielka najpierw organizacji wspierającej biednych w slumsach Toronto, później pracująca z prześladowanymi (również przez katolickich księży i zakonnice) czarnoskórymi mieszkańcami Harlemu. Wreszcie fundatorka „Madonna House”, międzynarodowej wspólnoty pracy (a raczej: utożsamiania się) z ubogimi.

Catherine Doherty przez całe życie czerpała garściami i ze swojego prawosławia (w którym się wychowała), i z katolicyzmu, który wybrała. Pomagała budować cerkwie, pisała książkę za książką o wschodniej tradycji, wierzyła Bogu, który nie tropi człowieka, ale który naprawdę dał się za niego zabić. W jej wspomnieniach („Fragmenty mojego życia”) jest opowieść o tym, jak po przyjeździe do Nowego Jorku pracowała w pralni, za siedem dolarów tygodniowo. Gdy z koleżankami wychodziły styrane po całym dniu pracy, widziały facetów czekających na nie i proponujących sutą kolację oraz seks za siedem lub dziesięć dolarów. „Myślę, że wśród ubogich jest wielu świętych. Nie wydaje mi się, że Pan Bóg bardzo by się gniewał, gdyby któraś z tych dziewczyn nie oparła się pokusie. Byłyśmy bardzo głodne”. Pisze o myślach samobójczych, które – przyciśnięta przez głód do ściany – przerabiała. O tym, że piekło musi być jak rosyjskie moczary, wcale nie gorące, tylko wilgotne i zimne. O seksie z mężem. O tym, ile wycierpiała nie od złych, ale od dobrych ludzi. To ona pierwsza uświadomiła mi (i przeraziła tym), że gdyby Jezus dziś przyszedł na świat, raczej na pewno nie byłby z mojej finansowo-społecznej kasty. I poradziła, by zamiast oceniać każdego żebrzącego o pieniądze na ulicy (albo o chwilę uwagi w mediach), odmówić za niego „Zdrowaś Mario”.

Zamiast znów zalepiać pęknięty świat spiętrzaniem pustych słów – pójdę za jej radą. Odmówię. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 33/2017